O historii samorządności kobiet wiejskich. O wakacyjnych dziecińcach podczas żniw w latach 60. O przygotowywaniu i podawaniu jedzenia na weselach w remizie w czasach PRL-u. O daniach gotowanych na co dzień w kuchni chłopskiej na ziemi haczowskiej w międzywojniu i w czasach tużpowojennych. O potrawach serwowanych na okolicznych dworach. O rodzajach przygotowywanych mięs z uwzględnieniem klas społecznych. O naczyniach kuchennych babci i mamy. O przechowywaniu żywności w czasach, w których nie było lodówek. O tym wszystkim rozmawiałam z panią Elżbietą Kasprzyk (ur. w 1955 r.), przewodniczącą Koła Gospodyń Wiejskich „Macierzanka” w Jabłonicy Polskiej. A wszystkie te opowieści snuje na tle trudnych historii rodzinnych z czasów okupacji.
Zacznijmy od początków działalności Waszego koła. Jaka historia kryje się za Kołem Gospodyń Wiejskich „Macierzanka”?
Koło Gospodyń Wiejskich w Jabłonicy Polskiej zostało założone w 1948 roku przez panią Stanisławę Zdobylak, żonę ówczesnego kierownika szkoły pana Bolesława Zdobylaka. Była to bardzo światła osoba, którą pamiętam z dzieciństwa. Jako pierwsza sprowadziła do Jabłonicy książki i otworzyła w swoim domu bibliotekę. A mieszkała z mężem i dwoma synami nieopodal cmentarza, w stronę drogi na Haczów. Jej dom przez długi czas stał opuszczony i zaniedbany, dopóki nie kupili go młodzi ludzie.
Pani Zdobylakowa założyła Koło Gospodyń Wiejskich, sprowadziła pierwsze książki i służyła radą kobietom wiejskim w rozmaitych sprawach. Jeśli ktoś się skaleczył, coś mu się stało – wszyscy biegli do pani Zdobylakowej, bo ona na wszystkie problemy umiała zaradzić. Była też bardzo otwartą osobą, przyciągała do siebie ludzi. Ta pierwsza biblioteka to był niewielki regał w jej domu, w bocznym pokoju, przy którym stał stolik. Wyprawa do niej do biblioteki była połączona z rozmową z nią. A ona doskonale potrafiła rozmawiać z młodymi ludźmi! Bardzo chętnie do niej przychodziłam.
Pani Zdobylakowa założyła Koło Gospodyń w Jabłonicy, natomiast pierwsze koło w powiecie brzozowskim zostało założone 2 lata wcześniej, w 1946 roku. Później wszystkie okoliczne wioski dołączały do tego pomysłu i sukcesywnie zakładały swoje.
Czyli wasze koło było jednym z pierwszych, które powstały w regionie brzozowskim.
Myślę, że tak. W ogóle to pierwsze Koło Gospodyń Wiejskich powstało w 1866 roku w Piasecznie, obecnie leżącym w województwie pomorskim. Organizacje kobiece szybko zyskiwały rozgłos i chęć naśladowania, a ówczesne ziemianki, najpierw w zaborze pruskim, a później we wszystkich zaborach inicjowały kobiecą samorządność na wsi. Koła zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu. Kobiety były żądne nowych wiadomości, nowinek, a koła im je udostępniały.
Kiedy po II wojnie światowej pani Stanisława założyła to koło, zaczęła też organizować różnego rodzaju spotkania na wsi: spotkania dożynkowe, warsztaty z plecenia wieńców, zabawy karnawałowe. Sprowadziła też pierwsze naczynia na potrzeby koła: ocynkowane talerze, kubki, łyżki, dzięki którym można było ugościć ludzi biorących udział w tych wydarzeniach. To były jej pierwsze inicjatywy.
Na przestrzeni tych ponad 70 lat działalności koła, kierowało nim około 10 przewodniczących, w tym nauczycielki. Ta działalność ewoluowała: przyjeżdżały panie z zewnątrz, które prowadziły kursy kroju, szycia, gotowania, eleganckiego podawania i dekorowania stołu. W połowie lat 70., kiedy nie można było kupić kurcząt, kierująca kołem pani Kaczkowska sprowadzała je z Krosna czy z Rzeszowa i wracała na wieś z tymi kurczętami [śmiech]. Ludzie bardzo się z tego powodu cieszyli. Z kolei jeszcze w latach 60. w okresie letnim w szkole były organizowane dwutygodniowe dziecińce.
I na czym to polegało?
Dzieci przychodziły na teren szkoły, gdzie dostawały śniadanie, później obiad. Opiekowano się nimi do godz. 15:00. W tym czasie rodzice mogli zająć się żniwami i innymi pracami w polu. Urodziłam się w 1955 roku i pamiętam ten czas. To było zanim poszłam do szkoły, a więc w latach 1961-1962. Jedzenie w domu było, ale jak bardzo smakowało mi wszystko w tej szkole! Chleb z marmoladą i biała kawa... Do dziś dobrze pamiętam ten smak i nigdy go nie zapomnę, mimo że teraz jest tyle tego wszystkiego! Oprócz tego mieliśmy tam też leżakowanie.
A skąd wzięła się nazwa Waszego koła – „Macierzanka”?
W 2013 roku przejęłam koło po pani Halince Gazdowej, ale należałam do niego już od 1976 roku. 10 lat temu, kiedy zostałam jego przewodniczącą, zaproponowałam, żebyśmy nazwały nasze koło. Okoliczne nazywały się „Pszczółki”, „Skowronki”, a ja wymyśliłam „Macierzankę”. Macierzanka, czyli odmiana tymianku.
To dość popularna roślina w tym regionie, rośnie dziko nieopodal mojego domu. Pięknie pachnie, kojarzy mi się z wakacjami.
Tak? No widzisz, a w dodatku ma liczne właściwości lecznicze. Działa antyseptycznie, łagodzi podrażnienia skóry, redukuje trądzik. Tak mi przyszła wtedy do głowy ta macierzanka. Nigdzie indziej nie ma takiej nazwy. Jesteśmy jedyne. Myślę, że to adekwatna nazwa dla Koła Gospodyń Wiejskich, bo zioła rosną na wsi.
Ile kobiet obecnie działa w kole?
W tej chwili jest 17 pań. Zazwyczaj ta liczba oscyluje w granicach 20 osób. Nigdy nie było ich więcej. W naszej grupie 60% to kobiety, które są już na emeryturze. Młodsze panie pozyskałam ja. Chodziłam i prosiłam, żeby wstąpiły do koła, bo bałam się, że kiedyś nie będzie komu go przekazać. Z tych starszych pań ja, rocznik 1955, jestem najmłodsza.
Czyli trzeba te młodsze kobiety prosić, żeby się zaangażowały. Nie przychodzą same z inicjatywą?
Proponowałam wielu osobom, ale nie było dużego odzewu. Dwie panie same się do nas zgłosiły, 6 pań zwerbowałyśmy, ale obecnie są bardzo oddane całej sprawie. Pomagają, aktywnie włączają się w naszą działalność.
Wszystkie panie należące do koła, które są w wieku przedemerytalnym, pracują zawodowo?
Tak, wszystkie poza jedną, która prowadzi gospodarstwo rolne, więc również jest pracująca. Pozostałe pracują zawodowo, dlatego kiedy robimy jakieś spotkania, musimy je dostosować do tego, kiedy która ma jaką zmianę w pracy.
Ile najmłodsza z tych kobiet ma lat?
Około 50, może 45? Młodszych nie mamy.
Ale przyjęłybyście je?
Tak, oczywiście!
Może nie wiedzą, jak do Was dołączyć, do kogo się zgłosić? W internecie próżno znaleźć o tym informacje.
Niektóre panie mówią, że chętnie do nas dołączą, kiedy przejdą na emeryturę i przestaną pracować. Teraz nie mają czasu, bo świat jest taki… Zawsze był zagoniony, ale teraz jakoś ten czas biegnie szybciej. Ani się nie obejrzysz, doganiają cię następne sprawy, i następne. Ja jestem na emeryturze już parę dobrych lat, w dodatku mieszkam tuż obok Domu Ludowego, w którego sali mamy naczynia. Wypożyczamy je na różne spotkania, ale teraz wesel mało się tutaj robi. Każdy chce je robić w „Dwóch Sercach” w Krośnie. Teraz wszyscy zamawiają catering. Nie robi się już tradycyjnych wesel z biciem świni, kurczaków itd.
Jak wyglądało organizowanie takiego wesela w remizie w przeszłości? Kto przygotowywał potrawy i obsługiwał gości?
Do gotowania była najmowana kucharka. Jeżeli to było wesele członka rodziny którejś pani z koła, pozostałe zawsze pomagały. Piekły ciasta, pomagały kucharce, a później przy roznoszeniu potraw. Pamiętam, jakim szokiem kulturowym było wesele córki pani Matuszowej [najpewniej chodzi o koniec lat 80. – przyp. red]. Jaki to był szok, że kiedy podczas wesela zaczęto roznosić obiad, pani Matuszowa wraz z mężem siedziała na swoim miejscu i tylko czekała, żeby ją obsłużyć. Bo do tej pory matka wesela musiała solidnie się orypać. To rodzice obsługiwali gości weselnych. Najpierw trzeba było się narobić przez cały tydzień, zaczynając od bicia świni, kurcząt, czy od pieczenia ciast. Przecież kucharka nie była w stanie sama tego zrobić dla 100 osób, rodzina musiała jej pomagać. Dlatego rodzice w dniu ślubu dziecka byli już bardzo zmęczeni, a później musieli jeszcze obsługiwać gości na sali w trakcie wesela. Nieraz po prostu włóczyli nogami po ziemi. Tymczasem pani Matuszowa wprowadziła nowy zwyczaj: rodzice siedzą, bawią gości, sami się bawią. A do obsługi najmuje się kobiety z zewnątrz. Od tamtej pory stało się to normalne. No a teraz normalnym jest, że nikt nic nie robi, po prostu przyjeżdża catering.
Za nami święta wielkanocne. Jak wyglądają w pani domu, kiedy zaczęła pani przygotowania? [wywiad został przeprowadzony dzień po świętach – przyp. red.]
Dawniej przygotowania do świąt zaczynały się dużo wcześniej, dwa tygodnie przed. Zawsze biło się prosiaka, więc trzeba było te wszystkie boczki i szynki powiesić i uwędzić. To wszystko wieszało się na strychach. Kisiło się buraczki na barszcz czerwony, zakwas na żur. To robiło się dwa tygodnie wcześniej. Teraz chciałoby się kultywować te stare sposoby, ale kiedy życie przynosi nam to wszystko do ręki, po prostu szkoda nam czasu. Po co mam kisić żur, skoro wystarczy że pójdę do sklepu i kupię go w butelce. Oczywiście kiedy jeździmy na spotkania kulinarne czy jesteśmy zapraszane na jakieś pokazy, robimy to tradycyjnie.
Obecnie przygotowania do świąt wielkanocnych odbywają się w ostatnim tygodniu. Z racji wieku bardziej skupiam się na sferze duchowej. Triduum Paschalne pochłania dużo czasu. Natomiast jeśli chodzi o porządki – robi się je tak samo jak dawniej. Zmienia się firany, zasłony, trzepie się dywany, przeciera się szkło w kredensach. Kilka lat temu jedna pani zapytała mnie:
- Ela, ty masz już szkło powycierane?
Ja na to:
- Nie będę wycierać, przecież w święta Bożego Narodzenia używałam, więc jest przetarte.
A ona mówi:
- Nie wolno! Bo jak nie przetrzesz, to będziesz miała biedę w domu.
Co za szantaż [śmiech].
Tak, i od tamtej pory jestem przerażona. Zawsze myślę sobie, że chociaż cztery szklanki przetrę, żeby biedy nie było [śmiech].
Szyneczkę na święta kupuję w sklepie. Nie wędzę jej, zamiast tego piekę w piekarniku. Chrzan robię tradycyjnie. W tym roku dostałam korzenie chrzanu. Był taki mocny, że wietrzyłam go trzy dni. Bo chrzan najpierw sparza się gorącą wodą, a później trzeba go jeszcze wywietrzyć. Tegoroczny wietrzył się trzy dni, a i tak został taki zadziorny. Później do takiego startego chrzanu dodaje się jabłko, śmietanę, starte jajka, wcześniej ugotowane na twardo. Coś wspaniałego.
Na śniadanie wielkanocne robię jajka faszerowane. Tym razem z rybą wędzoną, korniszonami i startym żółtkiem.
Przejdźmy do potraw charakterystycznych dla ziemi haczowskiej, które jadło się na co dzień.
Moja mama, która urodziła się w 1932 roku, opowiadała, że w czasach jej dzieciństwa jedzenie było bardzo skromne i bazowało na kaszach przyrządzanych na różne sposoby. Używano także wiele ziół. W sezonie przedwiosennym ze stołów nie schodziła zupa szczawiowa. Mama gotowała mi tę zupę ze szczawiu, zbieranego oczywiście w okolicznych polach. Teraz go praktycznie nie ma. Co dwa tygodnie kosimy trawniki, brakuje łąk, na których się wysiewał. To wszystko zanikło, również chrzan.
W czasach okupacji bardzo popularna była też zupa z lebiody.
Tak, moja mama z lebiody robiła także sałatki. Jajko, krojona lebioda, niestety nie pamiętam pozostałych składników. W każdym razie to były rzeczy z pól i ogródków, które służyły za pokarm. Popularna była także zupa koperkowa.
W czasach tużpowojennych kasze nadal jedzono częściej niż ziemniaki?
Tak, i dobrze zapamiętałam kuchnię mojej babci Sadowskiej, która mieszkała nieopodal Haczowa. Używała sagany – podłużne gliniane garnki z dwoma uchami. Powierzchnia tych garnków była chropowata. Babcia stała przy kuchni i bez przerwy mieszała w nich kaszę. Mieszała ją cały czas, bo bardzo się przypalała. Potem rzucała ją łyżką na talerz, okraszoną. Nie wiem, jak długo musiała potem myć ten przypalony garnek, ale używała do tego popiołu.
W domu rodzinnym mojej mamy panowała bieda, ponieważ jej rodzice byli uciekinierami z Ukrainy. Moja mama urodziła się na obecnym terenie Ukrainy, natomiast jej rodzice pochodzą stąd – mój dziadek mieszkał w Malinówce, babcia w Haczowie. Dziadek był piśmienny, ponieważ skończył 6 klas szkoły podstawowej. Po ślubie dziadkowie wyjechali do Starej Soli, wówczas polskiej miejscowości, gdzie dziadek dostał pracę w gminie. Niestety przyszły czasy, o których tak trudno nam teraz mówić. Ukraińcy zaczęli walczyć z Polakami. Pewnego dnia dziadek został poinformowany przez zaprzyjaźnionego Ukraińca: „Sadowski, musisz uciekać, bo dzisiaj mają przyjść po ciebie”. To był 1939 rok, moja mama miała wtedy 6 lat.
Mój wujek Władek, który urodził się w 1921 roku, w tamtym czasie był już kawalerem. Chodził do dziewczyny, do Ukrainki. I kiedy tamten Ukrainiec przyszedł ostrzec mojego dziadka, zaoferował mu swój wóz i konia (zawiózł ich potem na dworzec), to dziadkowie zapakowali wszystko co mogli i posadzili na tym wozie moją mamę i jej młodszą o dwa lata siostrę. Środkowe dziecko, Dyziek, plątał się po wsi, ale zdążył przybiec na czas. Natomiast najstarszy Władek został u dziewczyny. Złapali go Ukraińcy i pognali pod las z pozostałymi dziewięcioma Polakami. Na miejscu były już wykopane doły z wapnem. Ustawili ich w szeregu i strzelali do nich.
Wujek wpadł do tego rowu i dopiero po jakimś czasie zorientował się, że żyje, bo słyszał śpiew ptaków. Później opowiadał, że na początku myślał, że jest w niebie. Po prostu nie trafiła go kula. Powoli wydostał się z rowu i wędrował lasami. Po trzech tygodniach dołączył tutaj, do swojej rodziny. Miał popalone wapnem ręce i do końca życia pozostał wrakiem człowieka. Dobrze pamiętam go z dzieciństwa, nieraz mówiłam do mamy: „Mamo, ja tak nie lubię tego wujka Władka! On bez przerwy tylko ryczy”. Zawsze gdy spotykaliśmy się na rodzinnych uroczystościach, wypijał dwa kieliszki wódki i od razu płakał. Tak bardzo to wszystko w nim siedziało. Ten strach, ta trauma.
Czy miała pani okazję zobaczyć Starą Sól?
Pięć lat temu byłam na wycieczce we Lwowie. Mieliśmy wracać Zakarpaciem przez Drohobycz i zahaczyć o Starą Sól, ale wróciliśmy tą samą trasą co wyruszyliśmy – przez przejście graniczne w Medyce. Przewodnik uznał, że tamte drogi są za bardzo zdewastowane, musielibyśmy jechać 20 km/h. Niestety nie byłam tam, choć to niedaleko.
Przed II wojną światową prawie połowa mieszkańców Jabłonicy była narodowości ukraińskiej. Później zostali stąd wysiedleni na tereny Ukrainy, wielu z nich trafiło do Brzeżan. Można powiedzieć, że regionalna kuchnia oparta na kaszach i ziołach, o której cały czas tutaj mówimy, jest wspólna, polsko-ukraińska.
Tak, i ta kuchnia nie wynika raczej z tradycji kulturowej. Po prostu wtedy wykorzystywało się naprawdę wszystko, co rosło wokół domu, aby wykarmić siebie i rodzinę. Krowę i świnie mieli ludzie uchodzący za bogatych.
Kiedy dziadkowie wrócili do Jabłonicy, zajęli dom właśnie po Ukraińcach. Nie było tam nic. Dziadek został zegarmistrzem, oprócz tego naprawiał co mógł, np. parasolki. Pamiętam, że kiedy tam przychodziłam, całe ściany były wywieszone zegarami, tik-tak, tik-tak.
Kiedy w latach 50. moja mama wyszła za mojego tatę, mieli już swoje gospodarstwo. W moim dzieciństwie jedzenia nigdy nie brakowało, ale brakowało pieniędzy, bo na gospodarstwie na pieniądze trzeba było czekać cały rok. Dostawało się je dopiero wtedy, kiedy wychowało się świniaka czy jałówkę i udało się je sprzedać. Tato nie pracował zawodowo.
Moja mama przez całe życie była bardzo oszczędna. Kiedy byłam już dorosła, nieraz mówiłam do niej:
- Mamo, dlaczego ty tak oszczędzasz. Przecież niczego ci nie brakuje.
- Bo może być gorzej.
To była trauma z tych trudnych lat, kiedy naprawdę nie było co jeść.
Czy w kuchni regionalnej można odnaleźć jakieś pozostałości po kuchni żydowskiej? Przed wojną w Jabłonicy mieszkało kilka rodzin żydowskich.
Niestety, tego nie wiem. Żydzi w tych rejonach mieszkali przede wszystkim w Korczynie, bo tam kwitł handel. Mój tato kiedy sprzedawał zboże, jeździł wozem właśnie do Korczyny.
Natomiast u moich rodziców na końcu działki stał drewniany krzyż. Nieraz pytałam mamy: „Co ten krzyż tam robi, z jakiego powodu tam stoi?” Mało kto się tym interesował. Ale pewnego razu tato opowiedział mi, że kiedyś tu była rodzina żydowska, i że ta rodzina żydowska została zamordowana. Nie wiadomo kiedy i przez kogo. To są też nigdy niezweryfikowane informacje. Teraz moja córka wybudowała tam dom. Ten krzyż już się walił, więc został zdemontowany i postawili tam metalowy na pamiątkę.
Wróćmy do tego, czym aktualnie zajmujecie się jako Koło Gospodyń Wiejskich. Jak wyglądała Wasza działalność w ostatnim roku?
Gdzie bym nie otworzyła tej kroniki, tam jest nasza praca.
Prowadzi ją pani już od 10 lat?
W 2001 roku została podjęta uchwała o prowadzeniu kroniki, prowadzę ją od tamtej pory. Chociaż część zdjęć pochodzi z jeszcze wcześniejszego okresu. A co do naszej działalności: jakby to wszystko opowiedzieć, żeby niczego nie ominąć, i żeby się nie chwalić… [śmiech]
Trzeba się chwalić. Skąd ludzie mają o tym wszystkim wiedzieć?
Ostatnio robiłyśmy Dzień Kobiet. Co roku spotykamy się w naszym gronie, 17 osób. Pieczemy ciasta, robimy sobie obiad.
W Domu Ludowym?
Tak, tutaj w sali. Na razie nie mamy własnego lokum, korzystamy z sali balowej. Obok jest pomieszczenie po byłym sklepie GS, docelowo to ma być nasze miejsce. Ale niestety gmina i Gminna Spółdzielnia partycypowały w kosztach utrzymania tego miejsca i obecnie w sądzie toczy się sprawa, do kogo to ma należeć. Czekamy.
W maju jeździmy do Jodłówki koło Rzeszowa, gdzie odbywa się zjazd Kół Gospodyń Wiejskich z całego Podkarpacia. Spotkanie rozpoczyna się mszą, której przewodzi arcybiskup Adam Szal. Jeździmy tam z potrawami, które rozstawiamy na stołach w parku przykościelnym i prezentujemy tam swoje wyroby. Robimy smalczyk do chleba, ogórki kwaszone, pieczemy serniki i szarlotki, bo to najlepiej schodzi, każdy to lubi. Do tej pory gotowałyśmy także kapuśniaczek z mięskiem, bardzo dobra zupa na ciepło. Aczkolwiek teraz modny jest strogonow. Krokiety z kapustą i kurczakiem to nasza specjalność, to też bardzo szybko schodzi. Poza tym zawsze bierzemy ze sobą żur, robimy gołąbki, pierogi – i z soczewicą, i z kapustą kwaszoną.
W ubiegłym roku w październiku brałyśmy udział w „Bitwie Regionów”. To jest z kolei ogólnopolska impreza, konkurs, na którym prezentują się Koła Gospodyń Wiejskich z rozmaitymi potrawami. Do każdego stolika podchodzi komisja i dokonuje degustacji. Wygrały panie z Dydni z potrawą jaśkowe ziemniaki. To były ugotowane, mielone ziemniaki faszerowane mięsem.
Oprócz tego co roku na 15 sierpnia jesteśmy zapraszane do Starej Wsi do ojców jezuitów, na odpust. Zawsze z tej okazji pieczemy domowy chleb, bo ci starsi ojczulkowie jak przychodzą, ciągle pytają, czy jest chleb pieczony. Bo im dom przypomina i ich mamę, która im piekła ten chleb. Jest bardzo miło. W uroczystości zawsze bierze udział 6 kół gospodyń, w tym nasze, więc czujemy się wyróżnione. Przygotowujemy też dania na ciepło – i pierogi, i gołąbki.
Skąd bierzecie przepisy na te wszystkie tradycyjne dania?
Najczęściej z przekazów. Z domowych ustnych przekazów. Czasami trafię na jakiś przepis na tradycyjną potrawę, i czytam w tym przepisie, że trzeba kupić szafran, ananas, wiórki kokosowe. Mnie to momentalnie odrzuca. To nie jest prawdziwe, tradycyjne. To tylko unowocześnienie tego co było dawniej. Nie lubię blichtru, nie lubię świecidełek.
Ludzie także wolą posmakować tradycyjnego żuru czy zwykłych proziaków. Nie pytają o żadne ananasy, tylko o potrawy tradycyjne. Bo one są najzdrowsze, najsmaczniejsze i przypominają im dzieciństwo.
Proziaki to chyba najpopularniejsze podkarpackie danie w Polsce.
Tak, proziaki podajemy z masełkiem albo dżemem. Ja robię dżem dyniowy z jabłkiem, który pakuję też do słoiczków po koncentracie pomidorowym i rozdaję go ludziom. A masełko jest umieszane z białym serkiem, dodajemy też trochę czosnku. Ludzie się o to zabijają.
Trzy lata temu pojechałyśmy także na Święto Ziemniaka do Przysietnicy. Inne panie przygotowały różne, wydziwiane rzeczy. A my ugotowałyśmy m.in. wielki gar tradycyjnej ziemniaczanej zupy chłopskiej. Bo dawniej kiedy ludzie wracali zmęczeni z pola, musieli na szybko zrobić coś do jedzenia. Nie było czasu na wydziwianie. Gotowali więc zupę z ziemniaków i warzyw, np. pomidora, kiedy już były dojrzałe. Dodawali troszkę kaszy, troszkę wędliny, np. kiełbasy. Moja mama robiła tę zupę także do słoików. Zupa była robiona na zasmażce z domowego smalczyku albo kawałeczka słoniny. Fantastyczny misz-masz. I my ugotowałyśmy właśnie taką zupę, a że było wtedy zimno jak jasna anielka, to wszyscy po nią przychodzili. Zjedli ją do cna.
Cały czas mówimy o kuchni chłopskiej. Co jedli mieszkańcy okolicznych dworów, w Komborni i w Haczowie?
Czasy świetności tych dworów to były czasy młodości moich rodziców i mojej teściowej Kasprzykowej. Moja teściowa, kiedy była panienką, chodziła pracować do dworu w Komborni wraz ze swoją siostrą Kazią. Z ich przekazu wiem, że w tamtych czasach na stole popularne były przepiórki i baranina. Baranina uchodziła za mięso szlachetne i była przyrządzana na różne, fantastyczne sposoby.
W tych rejonach ludzie hodowali także barany?
Barany były prawie w każdym domu, jeszcze w czasach mojego dzieciństwa. Ludzie hodowali barany, bo potrzebowali wełny. Przecież wszystko co miałyśmy robione – swetry, czapki, szaliki było zrobione z tej właśnie wełny. Moja mama robiła je sama. Nigdzie nie kupowała ubrań, nie było na to pieniędzy.
Z kolei mam wrażenie, że u nas na wsi wołowina była i nadal jest mało popularnym mięsem.
Tutaj na wsi wołowina była mniej użytkowana, bo jak wyhodowało się jałówkę czy byczka, to po półtora roku, kiedy osiągnął już wagę 450-500 kg, sprzedawało się go. Wołowina zawsze była w cenie, teraz zresztą też jest. Szkoda było bić coś takiego na własny użytek. To wszystko szło na sprzedaż. Chów był powszechny. Mój tato miał zawsze 8-10 sztuk w stajni. Jednak nie pamiętam, żeby tato kiedykolwiek zabił taką jałowicę tylko po to, żebyśmy mieli co jeść. Pieniądze też były potrzebne na gospodarstwie, żeby można było cokolwiek kupić. Kiedy ktoś pracował tylko na roli, skąd indziej miał je wziąć.
Poza tym w czasach mojego dzieciństwa nie było jeszcze lodówek. Więc kiedy zabiło się np. świnię, trzeba było to wszystko przetworzyć tak, żeby przez następne pół roku się nie zepsuło. Mama ładowała to mięso przeważnie w słoiki, zalewała smalcem. Z kolei kiełbasa wisiała na strychu, pod przykryciem. Część wyrobów trzymano także w piwnicach. Mama miała dwa garnki gliniane, ale w przeciwieństwie do garnków babci one były już emaliowane. Kładła do nich żeberka, które najpierw smażyła, dusiła, a potem zalewała smalcem. To się trzymało długo.
A króliki?
Króliki były, jak najbardziej. Mój tato był postępowym rolnikiem. Miał 30 baranów, 20 świń, 100 kaczek. Tuż obok mojego rodzinnego domu jest staw, więc kaczki miały radochę. Nie było takiej kultury jak teraz, żeby odchody kaczek kogokolwiek raziły. Teraz to jest nie do przyjęcia – kury muszą być zamknięte. Dawniej tak nie było, bo zwierzęta dla każdego były chlebem: albo dawały mięso, albo dawały pieniądze. Zwierzęta były bardzo ważne. Nie zwracało się uwagi na to, że całe podwórze jest brudne i chodzą po nim kaczki, bo z tych kaczek były potem pieniądze.
A króliki… Jedna pani obecnie je hoduje, więc każdego roku jeździ do Nowego Sącza po strzykawki, szczepi je cztery razy do roku, w przeciwnym razie pozdychają. Czasami jak przyjdzie zaraza, to jednego dnia potrafi 20 czy 30 królików pójść wniwecz. Natomiast dawniej u nas w stajni były krowy, a pomiędzy tymi krowami chodziły króliki. Tato otwierał stajnię rano, więc te króliki wychodziły sobie do ogrodu, pasły się na trawie przez cały dzień. Tuż przed zmrokiem same zachodziły do zagrody, zdrowe jak jasna anielka. Wtedy nie było tylu nawozów co teraz, trawa była zdrowa.
Przed chwilą rozmawiałyśmy o wydarzeniach wyjazdowych, w których bierzecie udział. W jaki sposób Koło Gospodyń Wiejskich angażuje się lokalnie, na terenie wioski i gminy?
Nie tylko gotujemy, ale bierzemy też udział w wydarzeniach kulturalnych, np. w akcji Narodowego Czytania u pani Grażyny w bibliotece w Haczowie. Jakiś czas temu w szkole w Jabłonicy prowadziłam pokaz, w trakcie którego upowszechniałam lokalne tradycje związane ze świętami Bożego Narodzenia, na przykład wycinanki. Współpracujemy też ze szkołą na różne sposoby, chociażby co roku robiąc warsztaty kulinarne dla klasy 6 i 7. Uczniowie, których jest około 20 osób, przychodzą do naszej kuchni do Domu Ludowego i przygotowują razem z nami potrawy. Młodzież nie może być z nami długo, więc wybieramy takie rzeczy, które robi się szybko, np. makaron ze szpinakiem i kurczakiem.
Współpracujemy też ze strażą pożarną. W ubiegłym roku dostali nowy samochód strażacki o wartości około mln zł. Ogromny koszt, ale nasza straż prężnie działa, umiała postarać się o te pieniądze, choć trwało to kilka lat. Cała wioska przyszła na to wydarzenie, a my zrobiłyśmy poczęstunek dla strażaków i pozostałych mieszkańców. Upiekłyśmy ciasta, ugotowałyśmy barszczyk czerwony z krokietami. Corocznie jesteśmy także zapraszane na zebrania strażackie. Pożyczamy strażakom naczynia, ponieważ robią sobie w sali śniadanie wielkanocne, na które zapraszają księdza.
W kwietniu 2017 roku odbyło się uroczyste odsłonięcie tablicy poświęconej ks. Władysławowi Gurgaczowi na naszym kościele. Ksiądz Gurgacz pochodził z rodziny, która mieszkała tutaj, niedaleko. Długo nic nie było o nim słychać. Co prawda mój tato opowiadał mi o nim, że chodził z karabinem, że przychodził w nocy do swoich rodziców. Był postrzegany jak wszyscy: że to było coś złego. A teraz wychodzi na to, że był kapelanem żołnierzy wyklętych. Z okazji wmurowania tej tablicy przygotowałyśmy poczęstunek dla wszystkich gości i rozstawiłyśmy go w dwóch namiotach. To było bardzo duże przedsięwzięcie, pomagały nam wtedy także zaprzyjaźnione panie z wioski.
Ksiądz Gurgacz został zamordowany w Krakowie, w Parku Jordana stoi jego pomnik. Jest pochowany na Cmentarzu Rakowickim.
Tak, i byłam w 2021 roku w Krakowie na mszy świętej z okazji przeniesienia jego szczątków na ten cmentarz. Z Jabłonicy przyjechał cały autobus ludzi, w tym ja.
W 2010 roku ukazała się książka „Potrawy regionalne z gminy Haczów i przygranicznego regionu Słowacji”. Czy od tamtej pory pojawiły się nowe publikacje o lokalnej kuchni? A może poleca pani starsze książki warte uwagi?
Te książki są co jakiś czas wznawiane. Mam tutaj też taką książkę jak „Smaki Ziemi Brzozowskiej” – zebrane przepisy kół gospodyń, również mój przepis tutaj jest. Korzystam też z takiej publikacji jak „Swojskie jadło”, w której znajdują się najstarsze potrawy z tego regionu – zarówno z Bieszczad, jak i naszego Beskidu Niskiego. No i „Rozmaitości z kapusty” – bo kapusta może być podawana pod różnymi postaciami. Jeśli chcemy przygotować coś nowego, to sięgam do tych dwóch ostatnich książeczek.
Wracając do potraw: w każdy poniedziałek Beatka z naszego koła przynosi mi swojskie mleko, i ja to mleko kwaszę. Kiedyś jak gotowało się biały ser, serwatka ściekała, i wtedy tę serwatkę stawiało się na kuchnię i lekko soliło. Kiedy już się zagotowała, to zabieliło się ją śmietaną, dodawało się troszeczkę mąki. Potem dodawało się jeszcze jajko na twardo. Powstawał z tego taki żur, choć miał zupełnie inny smak. Jadło się to z pieczonym chlebem. Jakie to było pyszne! I proste, jak nie wiem co.
W przeszłości wszystko było wykorzystywane. Najpierw na świeżym mleku były gotowane kluseczki. Z kolei kwaśnym mlekiem polewało się ziemniaki – mój tato to uwielbiał i przez całe życie jadł na kolację. Kiedy robiło się ser, i ściekała serwatka, to nawet tę serwatkę się wykorzystywało. Tak że absolutnie nic się nie marnowało. Jeżeli z kuchni zostawały jakieś odpadki, zjadały je kury czy świnka. Rosła kiełbasa, kury niosły jaja. Wszystko było wykorzystywane tak, żeby nic się nie marnowało.
Mój tato przeżył 91 lat, mama 89. Umarli ze starości. Zawsze odżywiali się tym, co mieli w domu. Nieraz mówiłam mamie:
- Mamo, daj pieniądze, ja ci coś kupię.
A o ona na to:
- Co ty tam w tym sklepie kupisz. Ja mam wszystko w domu.
I tak toczyło się to życie. Wszystko było w domu.
Cały czas mówi pani o pracy i społecznej służbie, jaką wykonujecie w ramach działalności Koła Gospodyń Wiejskich. Czy czasem też wspólnie odpoczywacie?
Oczywiście, jeździmy na wycieczki. W różne miejsca, ostatnio na przykład byłyśmy w Arłamowie. Jeśli jeździmy do takich miejsc jak np. Licheń, to nie są to stricte pielgrzymki. Przy okazji zwiedzamy ciekawe zabytki, zamczyska.
Niedawno robiłyśmy biżuterię. Jakiś czas temu zaprosiłyśmy kosmetyczkę, która pokazywała nam, jak dbać o urodę. Jakie stosować kremy, maseczki. To także było dla pań nowatorskie.
Skąd bierzecie środki na takie spotkania i wyjazdy?
Kiedyś same zbierałyśmy te pieniądze. Wypożyczałyśmy naczynia na wesele i z tego miałyśmy pieniążki. Natomiast teraz naczyń się już nie wypożycza. Dostajemy pieniądze z ministerstwa. Każde koło gospodyń dostaje. Dzieje się to dopiero od paru lat.
Jakie macie plany na najbliższy czas?
W maju będziemy brały udział w spotkaniu dla dzieci z policją i psychoterapeutą z gminy na temat zagrożeń w internecie. Będą też odczyty dla seniorów o różnych popularnych metodach stosowanych przez oszustów, np. na wnuczka. Mamy przygotować poczęstunek.
W lipcu nasza straż pożarna będzie obchodzić 110-lecie działalności, więc już poproszono nas o to, żeby coś przygotować. Z kolei na 15 sierpnia robimy wieniec dożynkowy. W październiku znowu bierzemy udział w „Bitwie Regionów”. W tym roku zgłosiłyśmy się z mamałygą po chłopsku. To jest kasza kukurydziana podawana z sosem z warzyw.
W każdym miesiącu coś robicie?
W każdym. Jesienią miałyśmy pokaz robienia wieńców na 1 listopada. Zimą brałyśmy udział w kiermaszu bożonarodzeniowym w Gminnym Ośrodku Kultury w Haczowie. Piekłyśmy ciasta, ugotowałam też kapustę z grochem i sprzedawałam w litrowych słoikach. Nalewki z pigwy, z kwiatu czarnego bzu… W styczniu robiłyśmy spotkanie dla seniorów. Przyszło ponad 100 osób, było fantastycznie. Nie brałyśmy od nich pieniędzy. W międzyczasie w starostwie w Brzozowie bierzemy udział w różnych odczytach, np. o produktach regionalnych, o uprawie ziół.
A latem? Wianki na Wisłoku. 24 czerwca w Haczowie. Jedziemy tam z ciastami, Gminny Ośrodek Kultury serwuje nam kawę. Siedzimy w parku, gra Zespół Obrzędowy „Haczowskie Wesele”. Później w korowodzie idziemy nad rzekę. Zawsze pleciemy 6-7 wianków.
I potem płyną, po Wisłoku.