Pod koniec października spędziłam trzydniowy urlop w Irlandii. Moim priorytetem były zielone wzgórza wraz z owieczkami, stare zamczyska, celtyckie lasy oraz irlandzkie prowincje. Wszystkie cele tej wyprawy udało mi się zrealizować w spokojnym tempie. Z nawiązką – jako że kilka godzin spędziłam także w Dublinie, gdzie odwiedziłam Narodowe Muzeum Irlandii. W trakcie tej wyprawy nie zabrakło mi także czasu na odwiedzenie kilku restauracji i pubów. Spałam długo, a w międzyczasie udało mi się nawet obejrzeć „Na Zachodzie bez zmian”.
Do Dublina przyleciałam z lotniska Warszawa–Modlin o godz. 8:50 czasu lokalnego. Spacer po stolicy, a zarazem po największym mieście w Irlandii nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia. Zaskoczyła mnie wielkość tego miasta – cały czas miałam poczucie, że znajduję się w Zielonej Górze. Pod względem czystości chodników i restauracji Warszawa także wypada o niebo lepiej. Zjadłam rybę z frytkami w The Church Café, Late Bar & Restaurant – bardzo smaczną, najprawdopodobniej przyrządzoną przez rodaków, jako że z kuchni dało się usłyszeć soczyste kurwy. Restauracja w istocie znajduje się we wnętrzu dawnego kościoła, ale nie miałam poczucia, że wypicie tam piwa było czymś obrazoburczym, raczej czułam się jak w krakowskim Hevre.
Od momentu dojazdu z lotniska do centrum miasta poruszaliśmy się pieszo, korzystanie z komunikacji miejskiej nie było potrzebne, mimo że miałam ze sobą walizkę. Kolejnym punktem spaceru było Narodowe Muzeum Irlandii znajdujące się w Collins Barracks – dawnych koszarach wojskowych. Tytułowy Michael Collins to irlandzki bohater narodowy, polityk, uczestnik powstania wielkanocnego w 1916 roku, założyciel i przywódca Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Wstęp do muzeum jest bezpłatny każdego dnia tygodnia, a miły pan z obsługi ostatecznie utwierdził mnie w przekonaniu, że oni wszyscy serio tak tu mają – są w niewymuszony sposób uprzejmi, życzliwi, pomocni i wyluzowani. Życzliwość Irlandczyków przyczyniła się do tego, że przez te trzy dni odpoczęłam psychicznie jak nigdy i nigdzie wcześniej. Muzeum jest poświęcone zarówno historii, jak i sztuce. Ze względu na zmęczenie (wstałam o trzeciej nad ranem) zwiedziliśmy je po macoszemu. Najwięcej czasu jak zawsze spędziłam przy eksponatach z I wojny światowej. A było co oglądać: chociażby koło ratunkowe z brytyjskiego parowca „Lusitania” storpedowanego przez niemiecki okręt podwodny 7 maja 1915 roku.
W Irlandii wszystkie napisy widnieją w dwóch głównych językach: angielskim i irlandzkim. Irlandzki brzmi zupełnie inaczej niż angielski, a czytając wszystkie te podwójne napisy na tablicach informacyjnych, odnosiłam wrażenie, jakbym jedną nogą znajdowała się w uniwersum Tolkiena, a drugą w tatarskim meczecie w Kruszynianach.
Z Dublina co godzinę kursują autobusy do liczącego około 15 tys. mieszkańców miasteczka Clonmel w hrabstwie Tipperary. It’s not very long way to Tipperary – mniej więcej trzy godziny drogi. To właśnie Clonmel było naszą bazą wypadową na wzgórza, lasy, cmentarze i zamczyska. Prezentowane na zdjęciach wzgórze znajduje się w samym Clonmel, około godziny drogi pieszo od centrum miasteczka. Jego punktem szczytowym jest Holy Year Cross – krzyż wraz z ołtarzem polowym, który może służyć także jako miejsce pikniku. Z kolei u podnóża wzgórza znajdują się ruiny kamiennego domu, najprawdopodobniej z XIX wieku, również robią ogromne wrażenie. Soczysta zieleń, wrzosowiska, owieczki i typowa irlandzka wietrzno-deszczowa pogoda tworzą klimat, który pozwala poczuć się jak kompan Drużyny Pierścienia. Zdjęcia zdecydowanie nie oddają w pełni atmosfery tego miejsca. Wyprawa na wzgórze zajęła nam pół dnia, a zwiedzać je trzeba w kurtce przeciwdeszczowej i glanach/butach trekkingowych.
Wszystkie trzy prezentowane na zdjęciach zamczyska: Rock of Cashel, Cahir Castle, zamek w magicznym celtyckim lesie Carey’s Castle, a także Killaloan Church – ruiny opuszczonego XIX-wiecznego kościoła z zachowaną porosłą mchem posadzką i ze starym cmentarzem znajdują się w promieniu do 30 minut samochodem od Clonmel. Ich lokalizację zaznaczyłam na mapie (patrz: ostatnie zdjęcie w galerii), a o każdym z tych miejsc napisałam więcej w galerii pod zdjęciami. Wstęp jest płatny tylko do dwóch miejsc: Rock of Cashel i Cahir Castle. Na zobaczenie wszystkiego również trzeba zagospodarować co najmniej pół dnia.
Miasteczko Clonmel samo w sobie także ma wiele do zaoferowania. Bardzo przyjemna starówka (zrobiła na mnie większe wrażenie niż cały Dublin) i Sean Tierneys Bar and Restaurant – wyjątkowo klimatyczny pub, gdzie podczas spaceru warto zrobić sobie przerwę na piwo. Natomiast koneserom lokali z wyższej półki przypadnie do gustu znajdująca się poza obrębem ścisłego centrum restauracja w Raheen House Hotel.
Irlandia to drogie miejsce jak na polską kieszeń. Nie podaję kosztów wyprawy, bo nie są miarodajne: nie płaciłam za noclegi, gdyż miałam przyjemność nocować u znajomych w Clonmel, którzy dysponowali samochodem i pomogli mi zorganizować całą tę wyprawę. Wracałam do Polski z oddalonego o ponad dwie godziny drogi od Clonmel lotniska w Shannon. Lotnisko jest bardzo małe i prostsze w obsłudze niż Modlin – to ważne info dla każdego laika jak ja, który nigdy wcześniej nie leciał samolotem. Nie sposób się tam zgubić, czego nie byłabym taka pewna w przypadku lotniska w Dublinie.
To nie moja ostatnia wyprawa do Irlandii. Marzę jeszcze o zobaczeniu wzgórz wiosną, kiedy pokrywają się dywanem kwiatów, oraz prowincjonalnego miasteczka Kilkenny, również na południu Irlandii, które poleciło mi kilka osób. Podobno idealne miejsce na jednodniową wycieczkę.