W ciągu roku z randomowej osoby na Instagramie stałam się tak zwaną osobą publiczną, której każdą relację regularnie wyświetla 3 tysiące ludzi. Tym samym dla wielu z nich przestałam być po prostu drugim człowiekiem. Zamiast tego nadali mi wiele nowych tożsamości. W zależności od ich upodobań zyskałam status: dobrego konta, świeżego kontentu, bieda-influencerki, eksperta, przewodniczki życia, boga, diabła, spowiednika, a nawet twojej starej. W każdym razie stałam się avatarem. Tematem niniejszego tekstu jest to, jak to jest być takim avatarem. Zapraszam w podróż po Instagramie z perspektywy twórcy internetowego, a konkretnie mnie jako twórcy internetowego. Dziś nie będę szkalować wstrętnych influencerów, przyjrzę się konsumentom treści.
JESTEŚ ZAROZUMIAŁA I NARCYSTYCZNA
Wśród moich odbiorców fascynującą grupę stanowią ludzie, którzy są rozgoryczeni tym, że czuję się ważną osobą na swoim własnym profilu. Pojawiają się znikąd w mojej przestrzeni w internecie i bezskutecznie próbują tą moją przestrzenią zarządzać. Nie mogą pogodzić się z faktem, że jest to miejsce, w którym to nie oni są najważniejsi, że są tutaj tylko statystami. Że Instagram jest skonstruowany w ten sposób, że nasza relacja mimo najszczerszych chęci nigdy nie będzie partnerska, nigdy nie będzie równa. Mogą oglądać, czytać, ale równie dobrze mogą wyjść i najprawdopodobniej nawet nie zauważę ich zniknięcia. Tymczasem robią wszystko, aby nie tylko zostali zauważeni, ale również aby mieli wpływ na pojawiające się na profilu treści i aby w końcu zajęli swoimi poglądami to moje miejsce za pomocą dyscyplinowania mnie, rozkazywania mi i wyrażania swojej dezaprobaty, co regularnie odbywa się w wiadomościach prywatnych. „Nie mogę uwierzyć, że to napisałaś” – a ja nie mogę uwierzyć, że można pisać takie rzeczy do obcej osoby w internecie, bez względu na to, kim jest. Jak byś się czuł/a, gdybym weszła na Twój profil, obejrzała Twoje relacje, po czym napisała do Ciebie podobną wiadomość? Jaką to robi różnicę, czy masz 50 obserwatorów, czy 50 tysięcy? Jaki jest cel wysyłania takiego przekazu?
Takie osoby zarzucają mi pychę, zarozumiałość i egocentryzm. Z kolei ja zastanawiam się, jak wysokie trzeba mieć ego, żeby w wiadomościach prywatnych pouczać kogokolwiek, co ma publikować na swoim profilu. Zwłaszcza jeśli pojawiasz się ni z gruszki, ni z pietruszki, a osoba, do której piszesz, ma stałe grono czytelników, jest poważana i czytana przez kilka tysięcy osób. I jaki trzeba mieć tupet, żeby z prywatnego konta pisać do jakiejkolwiek osoby publicznej „ale przeżywasz krytykę, ale się przejmujesz”. Dlaczego osoba, która nigdy nie wystawiła się ze swoimi przemyśleniami czy jakąkolwiek twórczością na ocenę szerszego grona publiczności w internecie, śmie rozliczać z przeżywania emocji kogoś, kto ma taką odwagę; kogoś, kogo każdy ruch jest regularnie śledzony przez tysiące ludzi, w tym dziesiątki/setki frustratów z niecierpliwością czekających na każde jego potknięcie? Co wspomniana osoba może wiedzieć o przeżywaniu tego rodzaju emocji?
WCALE NIE JESTEŚ TAKA MĄDRA
Wśród obserwujących zawsze pojawi się ktoś, kto przez kilka miesięcy bądź tygodni będzie tobą zachwycony, będzie się z tobą zgadzać w 100% i będzie uważać cię za krynicę mądrości. Boję się takich czytelników. Bo jeśli wspomniany czytelnik dokona już spektakularnego odkrycia, że jego ulubiona osoba publiczna nie jest bogiem, nie wie wszystkiego i istnieje mnóstwo dziedzin, w których to on ma zdecydowanie większą wiedzę, przeżywa ogromne rozczarowanie. Wówczas leci na zamknięte fora pochwalić się tym odkryciem. Albo wytrwale wyszukuje i serduszkuje wszystkie wpisy krytyczne wobec swojego boga strąconego z piedestału. W takiej chwili zastanawiam się, kto tu jest większym debilem: influencer, który jak każdy człowiek popełnia błędy i zdarza mu się powiedzieć coś głupiego, a może czytelnik, który w końcu odkrył, że influencer jest człowiekiem z krwi i kości i może czegoś nie wiedzieć? Oczywiście, mnóstwo influencerów zachowuje się tak, jakby byli bogami i mieli wiedzę w absolutnie każdej dziedzinie. Dlaczego to robią? Bo to opłacalne: skoro ludzie są na tyle głupi, żeby traktować osoby publiczne jako swoich spowiedników, to zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał to spieniężyć. Poza tym nie każdy ma ochotę pokazywać, że ma wątpliwości i że czegoś nie wie. Wątpliwości lubią być wykorzystywane. Po co wystawiać się na niszczenie psychiki? Lepiej asekuracyjnie nie dać sobie wejść na głowę.
Wielu ludzi oczekuje oryginalności i chce czytać mądre rzeczy, a jednocześnie nie potrafią znieść, że ktoś rzeczywiście jest mądry bądź oryginalny. Albo że komuś zależy na tym, żeby być taką osobą. Tak jakby każdemu człowiekowi na tym nie zależało. Dzieje się to zwłaszcza wśród kobiet: kobieta nie może być indywidualistką. Należy natychmiast ją zniszczyć. Wszelkie przejawy inności, wyjątkowości i odstawania od z góry ustalonego szablonu należy gnębić i jak najszybciej wytępić. A potem sprawczynie wyrażają na forach rozczarowanie, że każda influencerka ma takie same poglądy i robi to samo. Choć nadal karmią je uwagą i podbijają im zasięgi.
Powstanie dobrego tekstu wymaga czasu. Ludzie chcieliby czytać dobre teksty czy oglądać ciekawe filmy. Narzekają na monotonię, domagają się jakości. Jednocześnie cały czas zawracają głowę swoim ulubionym twórcom rzeczami, które są w stanie w ciągu kilkunastu sekund sprawdzić na ich profilach lub znaleźć je w wyszukiwarce. Osoby, które czytają mnie od co najmniej pół roku i są bardzo aktywne, zadają mi pytania w stylu: „czy możesz polecić mi jakąś ciekawą książkę?”. Podczas gdy niemal codziennie wrzucam zdjęcia czytanych przeze mnie książek wraz z fragmentami, zamieszczam na Paryżewie recenzje i w niejednym miejscu podzieliłam się swoim profilem na Lubimy Czytać. Dla stałego czytelnika znalezienie na moich kanałach tego co polecam czytać to kwestia kilkunastu sekund. Odpowiadanie na takie pytania zajęłoby mi cały czas, który mam na pisanie tekstów. A jeśli na nie nie odpowiadam, ktoś czuje się zawiedziony. Bo kiedyś, kiedy miałam cztery tysiące obserwujących mniej, odpisywałam. Nawet dałam się lubić. Przez zaśmiecanie mi sekcji wiadomości takimi pytaniami, osoby, które rzeczywiście mają nurtujące pytanie, na które bezskutecznie szukają odpowiedzi, nie są w stanie się do mnie dobić.
MASZ WIĘKSZĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ, MUSISZ SIĘ Z TYM LICZYĆ
Jeden z popularnych na Instagramie frazesów, w który do niedawna sama wierzyłam i który powtarzałam, brzmi: „jesteś odpowiedzialny/a za swoją społeczność”. W myśl tej maksymy im większe ktoś ma zasięgi, tym większą ma odpowiedzialność, musi bardziej uważać i ostrożniej dobierać słowa. To oczywiście prawda: im więcej czytelników, tym więcej ewentualnych konsekwencji ponosi się w związku ze swoją działalnością. Z tym, że dzieje się to samoistnie i jest to wystarczająco stresujące. Nie trzeba żadnego influencera o tym informować i dyscyplinować go, co nagminnie ma miejsce w wiadomościach prywatnych i w komentarzach. Jestem regularnie pouczana, by uważać na słowa, a nawet straszona, że moją nieprecyzyjną wypowiedź mogą przeczytać osoby, które nieodpowiednio ją zinterpretują, poczują się urażone, a nawet zrobią sobie krzywdę. „Bierz odpowiedzialność”, „uważaj na słowa”, „licz się z konsekwencjami”. Zastanawiam się, powyżej jakich zasięgów należy być człowiekiem o nieposzlakowanej opinii i nieskazitelnej osobowości oraz uważać na każde słowo, żeby przypadkiem nikt nie poczuł się dotknięty i nie zrobił sobie krzywdy, a poniżej jakich zasięgów można w wiadomościach prywatnych bez żadnych konsekwencji wbijać szpilki osobom publicznym, szantażować je, straszyć sądem, samobójstwami dzieci, zmuszać do przeprosin, pouczać i zrzucać na nie całą odpowiedzialność za swoje beznadziejne życiowe decyzje, które rzekomo zostały podjęte pod ich wpływem. Poza tym nieustanne pouczanie influencerów konsekwencjami sugeruje, jakoby posiadanie przez nich dużego grona odbiorców było przywilejem, za który muszą przepraszać i płacić, a beznadziejne zachowanie odbiorców tolerować i wpisać w koszta działalności. Tymczasem to nie jest żaden przywilej: osoby publiczne w zdecydowanej większości zapracowały sobie na to, żeby być czytane i słuchane. Zasięgi to nie jest manna, którą dostali z nieba; z jakichś powodów je mają.
JESTEŚ OCENIAJĄCA
Lud łaknie chleba i igrzysk. Kiedy publikuję opcję zadawania pytań, zdecydowana większość z nich brzmi: „co sądzisz o X”. X, czyli o innej osobie publicznej. Kiedy nie opublikuję odpowiedzi na te pytania bądź odpowiadam wymijająco, lud jest zawiedziony. „Ale powiedz, mi możesz powiedzieć!” – piszą do mnie osoby, z którymi nawet nie wiem kiedy wymieniłam trzy wiadomości. A kiedy napiszę, co o innym influencerze sądzę, od połowy osób dostaję miliony serc i rzekę skrinów usiłujących podsycić potencjalny konflikt (po jednej nutce: krytykowany influencer natychmiast otrzymuje to samo na mój temat), a od kolejnej połowy pretensje, że jestem… oceniająca. Tak się składa, że nie krytykuję z nazwiska osób powszechnie nielubianych w stylu Przemysława Czarnka. Nie mam także w zwyczaju kopać leżącego, tj. osoby od miesięcy pogrążonej w kryzysie wizerunkowym. Jeśli już krytykuję kogoś z nazwiska, robię to w stosunku do ludzi, którzy w danym momencie dziejowym uchodzą na Instagramie za bogów. Co się dzieje, kiedy ośmielę się podważyć autorytet boga i niekwestionowanego eksperta? Dostaję zalew pasywno-agresywnych wiadomości, przeplatanych emotkami „xD”, usiłujących wymusić na mnie zmianę stanowiska i dowieść, że nie mam pojęcia, o czym piszę.
Ale to nie koniec. Jeśli sekcja wiadomości zostanie przeze mnie zignorowana, otrzymuję komentarze pod moimi starymi, randomowymi zdjęciami na głównej albo pod tekstami na Paryżewie. Wyznawcy domagają się sprostowania i przeprosin za moje „oszczerstwa”. Straszą odpowiedzialnością za słowa. Komentarze to nie wszystko – dostaję jeszcze maile. W przypadku krytyki osoby ze środowiska progresywnej lewicy dodatkowo tworzone są też wątki na Twitterze poświęcone mojej osobie. Lud próbuje odtworzyć mój życiorys. Spekuluje, ile mogę zarabiać w marketingu. Przez 48h obserwuję wzmożony ruch na moim profilu na LinkedIn i na koncie na MaxModels, którego nie prowadzę od pięciu lat (ale w takich momentach z fascynacją śledzę licznik odsłon). Lud szuka dowodów: dowodów mojej kompromitacji. Nie daję im paliwa i nie udzielam się w tych wątkach? Jasna sprawa: boję się ich i nie przyjmuję krytyki. Czy się ich boję? To zależy. Czasem nie mam pojęcia, że takie wątki są o mnie tworzone. Czasem nie mam czasu ich czytać, bo jestem w pracy. Kiedy mam urlop, staram się odpoczywać przede wszystkim od internetu. Albo piszę teksty, które wyłączają mnie z bycia aktywną. Ale tak, czasem boję się – bo czy istnieje coś bardziej groźnego niż fanatyzm i zawiść prowadząca do wielkiego, zbiorowego obłędu wymierzonego przeciwko jednej osobie, podczas gdy tą osobą jestem ja? Skąd mam wiedzieć, do czego ci ludzie są zdolni się posunąć, kiedy widzę, że ewidentnie nie potrafią wcisnąć wtyczki „stop” i nigdy nie są nasyceni?
Pal licho z krytyką innych osób publicznych. W końcu influencerzy po to istnieją, żeby wyładowywać na nich frustrację i krzywdy, których doświadczyło się w życiu. Oni MUSZĄ SIĘ Z TYM LICZYĆ. Ale krytykowanie zachowań, postaw, wyborów czytelników? Nigdy w życiu! Jak możesz wydawać takie przemocowe, krzywdzące, szkodliwe osądy. „Dlaczego to oceniasz?!” – piszą do mnie przeważnie starsze ode mnie o dekadę kobiety z profilówkami oblepionymi tysiącem nakładek, ze zdjęciami gór i krokusów w tle. Zaprawdę powiadam wam: w wyrażeniu „jak możesz to oceniać” tkwi… ocena mojej osoby. A po napisaniu komuś „jesteś taka niemiła” stajesz się… niemiłą osobą.
NIE PRZYJMUJESZ KRYTYKI
„Nie przyjmujesz krytyki” – ten zarzut słyszałam zadziwiająco często. Zastanawiam się, co to właściwie oznacza. Dlaczego i od kogo miałabym tę krytykę przyjmować? Dlaczego i komu muszę dziękować za psucie mi w internecie humoru (w końcu krytyka zawsze wiąże się z negatywnymi emocjami) i dlaczego w ogóle oczekuje się ode mnie, że potraktuję to jako cenny prezent? Tym bardziej, że nie prosiłam o żadne uwagi i daje mi je mnóstwo osób niemających pojęcia o tematach, na które się wypowiadają.
Dlaczego miałabym przyjmować uwagi na temat mojego stylu pisania od osób, których teksty/działalność blogerską uważam za miałkie i tendencyjne? Dlaczego miałabym brać pod uwagę pomysły na moją karierę dziennikarską i przemyślenia na temat feminizmu przedstawiane mi przez kobiety, których jedyne źródło dochodu od zawsze stanowią zarobki ojca i męża? Dlaczego miałabym traktować poważnie kolesia ze 100 obserwatorami, który twierdzi, że nie radzę sobie z krytyką, i daje mi złote rady, jak powinnam znosić hejt? Dlaczego w imię „przyjmowania krytyki” odbiera mi się prawo do publicznego skomentowania kilometrowych wątków na zamkniętych forach poświęconych mojej osobie tylko dlatego, że mają one status „zamkniętych”? Nie wspominając już o osobach, które mają pretensje, że nie przyjmuję krytyki, ponieważ nie mam czasu ani ochoty zaglądać do folderu „inne”. Toteż oznaczają mnie w swoich relacjach, próbując wymusić w ten sposób odniesienie się do wszystkich zarzutów, jakie mi stawiają. Krytykę to ja mogę przyjąć od redaktora portalu, z którym współpracuję, albo korektorki, której płacę za wyłapywanie moich potknięć językowych (i to nie zawsze – w końcu nie muszę akceptować wszystkich wprowadzonych przez nich zmian). A nie od zupełnie randomowych ludzi z internetu, w dodatku rozczarowanych tym, że nie jestem im wdzięczna za ten wielki dar, którym raczyli mnie obdarować. Dlaczego to jest traktowane jako mój obowiązek? Zresztą, personalna krytyka rzadko kiedy idzie w parze z autorefleksją. Do tej drugiej najczęściej dochodzi się samemu, pod wpływem czytania krytycznych treści, które nie są jawnie wymierzone przeciwko nam.
Ciekawym zjawiskiem są również ludzie, których zaangażowanie na moim profilu sprowadza się wyłącznie do uprzejmego wytykania mi błędów, pomyłek, przedstawiania swoich uwag, edukowania i uświadamiania mnie. Najczęściej o oczywistościach, które wiem, ale nie miałam czasu bądź miejsca, by uwzględnić je w kafelku na stories. Tacy ludzie sączą toksynę w wiadomościach prywatnych miesiącami, ale robią to w takich dawkach, żeby nie było podstaw ku zbanowaniu ich. Czasem sami od siebie dodają rzeczy w stylu: „mam nadzieję, że mnie teraz nie zbanujesz ;)”. I jeszcze wspomniany wyżej klasyk: „no ale jesteś osobą publiczną, musisz się z tym liczyć”. Kiedy nadejdzie ta wiekopomna chwila: mam gorszy dzień, mam już tego dość i bez żadnego ostrzeżenia ich zablokuję, ci sami ludzie wylewają na forach swoje żale, że nie jestem prawdziwą dziennikarką (co to właściwie znaczy?), bo nie potrafię przyjąć nawet drobnej, uprzejmej uwagi.
„Nie potrafisz przyjąć krytyki”, czyli innymi słowy: „nie zauważasz mnie”.
UNFOLLOW, ŻEGNAM
Zadziwiające jest przekonanie tak wielu ludzi, że skoro kliknęli „obserwuj” obok mojego nazwiska, to znaczy, że teraz mam ogromne profity z tego tytułu. Od tej pory nieustannie muszę walczyć o ich uwagę i starać się pisać coraz bardziej „wartościowe” rzeczy, podczas gdy oni mogą tylko tego ode mnie wymagać, egzekwować to i bezprecedensowo wyrażać swoje rozczarowanie, jeśli nie spełnię tych oczekiwań. To prawda. Moim profitem z tytułu Twojego kliknięcia „obserwuj” jest jedna cyfra więcej w liczbie obserwujących. Natomiast Twoim profitem z racji wykonania tego spektakularnego kliknięcia jest codzienne konsumowanie darmowej rozrywki. To, jak oceniasz dostarczaną Ci przeze mnie rozrywkę, nie ma większego znaczenia. Możesz mnie obserwować, bo uważasz, że jestem mądra. Możesz twierdzić, że jestem idiotką i obserwować mnie w ramach „guilty pleasure”. Możesz mnie nienawidzić i frustrować się każdą moją opinią. Nie zmienia to faktu, że to, co Ci dostarczam, prowadząc mój profil, jest rozrywką. Daremne jest oczekiwanie od obserwujących z tego powodu poczucia wdzięczności. Nie oczekuję wdzięczności. Za to oczekuję minimum poczucia wstydu. Poczucie wstydu to dobra cecha. Gdyby ludzie ją mieli, nie musiałabym czytać większości tych idiotycznych wiadomości prywatnych. To by mnie w pełni usatysfakcjonowało. Kto wie, może nawet zaczęłabym zaglądać do folderu „inne”.
Najmniej oczekiwań w stosunku do mnie i mojej twórczości mają ludzie, którzy mi za nią płacą. Z kolei wynagrodzenie z tytułu internetowej działalności wypominają ci, którzy i tak nigdy by mi za nią nie zapłacili. Patroni w największym stopniu doceniają mój czas i nie bombardują mnie dziesiątkami przemyśleń, z których absolutnie nic nie wynika. W odróżnieniu od obserwatorek nadaktywnych w wiadomościach, które równocześnie jeszcze nigdy nie zostawiły pod żadnym moim zdjęciem lajka. Cobym czasami nie dostała za dużo aprobaty. Przestałam odpisywać takim kobietom – szanujmy się.
KIEDYŚ NAWET JĄ LUBIŁAM
Wymagania odbiorców są tak sprzeczne, że całkowicie niemożliwe do spełnienia. Z jednej strony czytelniczki oczekują, że zawsze będę dostępną online dziewczyną z sąsiedztwa, do której w każdej chwili mogą napisać, wyżalić się, podesłać screeny relacji znienawidzonych twórczyń, podzielić się najbardziej intymnymi szczegółami ze swojego życia i uzyskać poradę. Niezależnie od tego, czy ja w ogóle mam na to ochotę. Natomiast kiedy moje konto rośnie, więc siłą rzeczy nie jestem w stanie poświęcać każdej z tych kilkuset osób dostatecznej uwagi, z największych fanek zamieniają się w hejterki. Piszą na forach, że są rozczarowane, że kiedyś byłam inna, a obecnie „gwiazdorzę”, „odleciałam” i jestem „oderwana od rzeczywistości”. Z drugiej strony czytelniczki są bezduszne i nie dają influencerkom prawa do bycia tymi zwykłymi dziewczynami z sąsiedztwa. Bo gdyby dawały im do tego prawo, nie śledziłyby z takim entuzjazmem każdego ich potknięcia, nie miałyby tak ogromnej satysfakcji z tego, że 25-latce z internetu nie wyszedł jakiś biznes, ma krzywo powieszoną firankę (widać w relacji!) i nieodpowiednio podlewa kwiatka. Oczekują wyrozumiałości, czytają kojące treści o dawaniu sobie prawa do popełniania błędów i byciu wystarczającą, a zarazem cieszą się z upadku każdej marki, projektu i z ujawnienia wszelkich nieprawidłowości w życiu innych ludzi.
TO NIECH ZROBI SOBIE PRZERWĘ OD INTERNETU
Kiedy po miesiącach milczenia podzieliłam się informacją o stanie zdrowia mojego chłopaka (choruje na nowotwór złośliwy w zaawansowanym stadium), co niewątpliwie ma wpływ na moje samopoczucie, moje przemyślenia i tempo pracy nad tekstami, momentalnie otrzymałam wiadomości, że powinnam zrobić sobie przerwę od internetu. I co niby miałabym robić w trakcie tej przerwy i izolacji od społeczeństwa? Dlaczego w ogóle miałabym się izolować? Dlaczego ludzie, którzy tyle piszą o normalizowaniu popełniania błędów, uświadamianiu w kwestii zdrowia psychicznego, mówieniu o swoich problemach – ci sami ludzie domagający się nielukrowania rzeczywistości nagle zaczęli polecać mi usunięcie się w cień?
To bardzo wymowne, że człowiekowi, który mierzy się z osobistymi tragediami, każe się wyłączyć internet. A jeśli jest to osoba publiczna, to już w ogóle: nikt jej nie każe udzielać się w internecie! Nie będzie nic pisać, to nie będzie krytykowana, proste! Zatem, jeśli coś złego się u niej dzieje, niech sobie zrobi przerwę. Oto logika wielu odbiorców, polegająca na bardzo zgrabnym pozbyciu się jakiejkolwiek społecznej odpowiedzialności. A ja bym postulowała, żeby odbiorcy jednak przestali być takimi kurwami. Żeby nauczyli się milczenia. Żeby nauczyli się taktu, żeby potrafili wyczuć, kiedy należy odsunąć się w cień. Kiedy należy komuś odpuścić. Tymczasowo potraktować go z większą łagodnością. Przestać dowartościowywać się czyjąś tragedią. Bez względu na to, czy ta osoba ma 50 obserwujących, czy 50 tysięcy followersów. Jeśli ludzie przestaną być tak okrutni, to osoby przeżywające dramaty nie będą musiały się izolować. Bo tak się składa, że próba zachowania dotychczasowego, normalnego tempa życia bardzo często działa terapeutycznie. Niektóre osoby negatywnie postrzegają takich influencerów. Twierdzą, że nie robią oni przerwy od internetu, bo są od niego uzależnieni. Ci sami odbiorcy, którzy wyświetlają każdą ich relację z prędkością światła.
Jasne, że podczas kryzysów wizerunkowych influencerzy wyciągają jokera z rękawa w postaci chorób i swoich prywatnych problemów. To jest głośne, spektakularne, masowo krytykowane. Jednak zdecydowanie częściej obserwuję to pierwsze zjawisko: nie branie pod uwagę okoliczności życiowych, w jakich znajduje się linczowana osoba, chociaż podała je do publicznej wiadomości. Na ten aspekt rzadko kto zwraca uwagę. Bo przecież jak ma problem, to lepiej niech zrobi sobie przerwę od internetu i się nie udziela.
Kolejna sprawa to nieustanne zastanawianie się, czy ktoś tej słabości, życiowej tragedii przeciwko nam nie wykorzysta. W przypadku bycia osobą publiczną zadawanie sobie pytania: „czy ktoś wykorzysta to przeciwko mnie?” nie ma najmniejszego sensu. Jeszcze pół roku temu traciłam energię na rozmyślanie nad tym. Anonimowe czytelniczki potrafią być tak okrutne, że nawet jeśli nie znajdzie się w moim prywatnym życiu coś, co mogłyby wykorzystać przeciwko mnie, one to sobie wyobrażą. A potem będą żyły tymi fantazjami i wyobrażeniami. I dzieliły się nimi z innymi forumowiczkami Kafeterii, które również będą w to wierzyć.
WYSOKO WRAŻLIWA, FEMINISTKA, ADHD
Po co tak wiele influencerek wpisuje sobie w biogramach, że są feministkami, są wrażliwe i mają jakieś przypadłości natury psychicznej? Za jedną z przyczyn uważam fakt, że gdyby sobie tego nie wpisały, zdecydowana większość odbiorców by tego nie zauważyła, a więc dawała sobie prawo do standardowego gnębienia ich bez żadnych konsekwencji. Jednak dzięki tym określeniom nareszcie mają jakiś bufor bezpieczeństwa: tłum widzi w nich ludzką twarz. Nie będzie krytykować ich wprost, tylko na zamkniętych grupach.
Moja patronka bardzo trafnie porównała świat Instagrama do zoo: ludzie skaczą sobie po popularnych profilach jak po kolejnych klatkach ze zwierzętami, pchają patyki między kratki, a potem są wielce zdziwieni, że mają do czynienia z żywą istotą, która ich w końcu zbanuje albo publicznie napisze im: „weź wypierdalaj”.
Ta całkowita nieumiejętność dostrzegania szczegółów i niuansów przez widzów wymusza na twórcach internetowych nieustanne określanie się, tłumaczenie się i publiczne deklaracje, najlepiej już w opisie profilu. Większość odbiorców jest zbyt leniwa, żeby samodzielnie dostrzec jakąkolwiek głębię, bez podawania im wszystkiego na tacy. Nie robiąc tego, musisz liczyć się z tym, że będziesz ich workiem treningowym. Dlatego lepiej już na wstępie zaznacz, że jesteś wrażliwa. Nie miej wielkich nadziei, że sami to zauważą.
CZUJĘ SIĘ WYWOŁANA DO TABLICY
Jeśli masz więcej niż 3 tysiące odbiorców, jakiekolwiek życie wewnętrzne i choć odrobinę autorefleksji, szybko zauważysz, jak bardzo schematycznie działają ludzie. Przestaniesz dostrzegać konkretne zachowania jednostek: nie będziesz pamiętać, kto i co ci powiedział, z czasem zleje ci się to wszystko w całość. Z łatwością zaczniesz dostrzegać wszystkie te schematy zachowań i zjawiska, nie przyporządkowując ich konkretnym osobom. Kiedy tylko zaczniesz je opisywać, będziesz dostawać mnóstwo wiadomości od osób, które nie przyszłyby ci nawet do głowy. A wiadomości te będą zaczynać się od „czuję się wywołany/a do tablicy”. Po czym nastąpi cała litania tłumacząca ci, dlaczego się mylisz. Niektórzy dodadzą także: „zrobiło mi się przykro, gdy tak napisałaś”. No ok, ale co ja mam niby z tą informacją zrobić? Nie wiem, kim jesteś, w ogóle nie miałam ciebie na myśli. Bardzo często nie wiem nawet, jak te piszące do mnie osoby mają na imię. Nie kojarzę, że wcześniej rozmawialiśmy, bo np. zmieniły avatar. Bywa, że nie miałam pojęcia o ich istnieniu, dopóki do mnie nie napisały. Podczas gdy one doskonale pamiętają, co napisałam kilka miesięcy temu. Mówią, że to ich dotknęło, zmieniło, zraniło, ale też pozwoliło im wyjść z jakiejś bańki (najczęściej lewicowej). A ja czasem nie jestem w stanie sobie przypomnieć tego, co napisałam. To był chwilowy strumień myśli w tramwaju; napisałam, puściłam dalej. I w końcu o tym zapomniałam.
Tacy ludzie wysyłają do mnie mnóstwo wiadomości i gdy już zdecyduję się na konwersację z nimi, odnoszę wrażenie, że w ogóle nie są zainteresowani rozmową ze mną, lecz z głosami w swojej głowie. Staję się tylko zewnętrznym reprezentantem ciemnej strony ich wnętrza albo figurą jakiejś ważnej osoby z przeszłości. Najczęściej jestem „twoją starą”. Czasem nie odpisuję komuś przez kilka miesięcy i gdy wejdę w konwersację (zazwyczaj przypadkowo), okazuje się, że ta osoba przez wiele miesięcy prowadziła tam długie monologi. Nie przeszkadzało jej to, że nie odpisywałam ani nawet nie odczytywałam jej wiadomości.
Bywa, że „wywołani do tablicy” czują się infuencerzy. Wtedy publikują długie relacje, oznaczając mnie i domagając się wyjaśnień. Albo piszą posty, odpowiadając na moje zarzuty. Podczas gdy opisywałam jakieś bardzo powszechne w świecie social mediów zjawisko, ani razu nie wymieniłam ich z nazwiska. Potem ci ludzie banują mnie, ale i tak mnie obserwują z kont swoich marek. Nieraz zdarzyło się, że ktoś wysłał mi link do jakiegoś ciekawego w jego mniemaniu twórcy internetowego. Po wejściu w link okazywało się, że to konto nie istnieje; ta osoba mnie zbanowała. Tymczasem ja nawet jej nie kojarzyłam. Albo nigdy nie miałam z nią kontaktu.
IDŹ I NIE GRZESZ WIĘCEJ
Za każdym razem, kiedy krytykuję jakieś zjawisko lub postawę, otrzymuję wiadomości od obcych kobiet, które rozpoznały siebie w moich opisach. Piszą do mnie o prywatnych szczegółach ze swojego życia, po czym oczekują ode mnie potwierdzenia, że są w porządku, a to, co napisałam, nie dotyczy ich osoby; stanowią wyjątek od reguły. Traktują mnie jak spowiednika, a moje wpisy jak książeczkę pierwszokomunijną. Po dokonaniu rachunku sumienia wyznają mi wszystkie swoje grzechy i domagają się akceptacji. Domagają, ponieważ kiedy im jej nie dam, za pomocą pasywnej agresji próbują mnie zdegradować i dowieść, że nie znam życia i nie mam pojęcia, o czym mówię.
Dopiero dzięki prowadzeniu popularnego konta na Instagramie przekonałam się, jak wielu ludzi nie posiada żadnego życia wewnętrznego. Nie potrafią zachować dla siebie bądź najbliższych żadnej refleksji. Wszystko niezwłocznie lecą mi wyrzygać w wiadomości prywatnej. Nie są w stanie żyć z pytaniami i wątpliwościami: od razu muszą je rozwiać u źródła swoich rozterek. Czyli u mnie. A co ja na to? Powiedzmy to sobie raz a konkretnie: chuj mnie to obchodzi. Chuj mnie to obchodzi, kto w twoim domu wynosi śmieci, kto wozi dzieci do przedszkola, co jedzą na śniadanie, o której godzinie chodzą spać, ile i czy w ogóle te dzieci masz, i ile płacisz sprzątaczce. To, że Ciebie mogą fascynować takie szczegóły z mojego prywatnego życia (w końcu z jakiegoś powodu od kilku miesięcy regularnie mnie obserwujesz), to jeszcze nie oznacza, że w takim samym stopniu interesują one mnie. A jeśli mnie to interesuje, to znaczy, że obserwuję Twoje konto. Nie mam najmniejszej ochoty czytać tych wiadomości i otrzymywać takich informacji na temat obcych mi kobiet. Być może influencerki parentingowe zachęcają czytelniczki do tego typu zwierzeń. Ale ja nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek to robiła. Osobną kwestią jest to, że mnóstwo obserwatorów nie rozumie, że moje pytanie typu „a co tam u was na strzeżonych osiedlach” to zagranie stylistyczne, o zabarwieniu ironicznym. Za każdym razem po zastosowaniu pytania retorycznego dostaję kilkanaście odpowiedzi od ludzi, którzy potraktowali je poważnie. Zupełnie serio opisują mi, jak wygląda życie na ich strzeżonym osiedlu.
TO O MNIE, PRZEPRASZAM
To już koniec mojej analizy. Co się stanie po jej publikacji? To samo co zawsze: kilkadziesiąt wiadomości z przeprosinami od ludzi, którzy w życiu nie przyszliby mi do głowy, już dawno zapomniałam o tym, co do mnie pisali, albo nawet nie wiedziałam wcześniej o ich istnieniu. Będą przepraszać mnie za rzeczy, które opisałam powyżej i za wszystkie myślozbrodnie kiedykolwiek popełnione wobec mnie. Będą oczekiwać rozgrzeszenia: już dobrze, nic się nie stało, wszystko w porządku, jesteś ok. Tylko że mi nie bardzo się chce opiekować emocjami obcych istot. Dlatego wszystkim Wam udzielam zbiorowego rozgrzeszenia: idźcie w pokoju Chrystusa.
Pojawią się także pytania: dlaczego od razu zakładasz, że odbiorcy mają aż takie złe intencje? Cóż, może dlatego, że niemal codziennie czytam, że jako osoba publiczna powinnam się z jakimś tam okropnym zachowaniem liczyć. Może dlatego, że przedwczoraj moje zdjęcie z Facebooka wylądowało na okładce we wszystkich kioskach na Podkarpaciu, o czym dowiedziałam się od ojca koleżanki. Może dlatego, że obserwatorka, która kupowała ode mnie ubrania, pomagałam jej mierzyć je w Galerii Wileńskiej, doradzałam, w czym wygląda dobrze i rozmawiałyśmy o związkach, kilka miesięcy później stała się moją hejterką.
Powstanie jeszcze kilka wątków poświęconych temu tekstowi, a raczej mojej osobie: na grupach na Facebooku, na Twitterze i na Kafeterii. Ludzie w ramach terapii grupowej będą wspólnie przypominać sobie wszystkie moje chujowe zachowania z przeszłości, wszystkie rzeczy, które kiedykolwiek napisałam i zrobiłam, a które również idealnie pasują do powyższej analizy. Ona robiła to samo! Ona też! Co za hipokrytka. Zdradzę wam pewien sekret: od gęby nie uciekniesz. Gdybym tego wszystkiego nie doświadczyła na własnej skórze i gdybym jako czytelniczka nie robiła influencerom niektórych z tych rzeczy, to nie poznałabym, jakie mechanizmy się za tym kryją, i w życiu bym tego nie opisała. Toteż nie tylko wybaczam, ale i proszę o wybaczenie.
Ament.