4 sierpnia, 2023

Wilamowice. Miejscowość w Polsce z odrębnym językiem. Wywiad z Tymoteuszem Królem o kulturze wilamowskiej

W czerwcowy poranek, scrollując tablicę na Instagramie, trafiłam na post profilu Polish Archives na temat Wilamowic. To liczące trzy tysiące mieszkańców miasteczko nieopodal Bielska-Białej w średniowieczu zostało zamieszkane przez osadników z Flandrii, którzy zachowali swoją odrębną tożsamość. Najciekawszym elementem ich kultury jest ciągle żywy język wilamowski, który dla części najstarszych mieszkańców nadal jest ich pierwszym językiem. Zachowują także charakterystyczne kolorowe stroje. Zafascynowana tym miejscem, znalazłam czytelników chętnych na wspólną wycieczkę. Na początku lipca pojechaliśmy do Wilamowic.

Jeszcze przed wyjazdem skontaktowałam się z Tymoteuszem Królem (Tiöma Fum Dökter) z Instytutu Slawistyki PAN, zajmującym się rewitalizacją kultury wilamowskiej, rodowitym Wilamowianinem. Efektem tej mojej nowej fascynacji jest wywiad z nim na temat Wilamowic okraszony zdjęciami z lipcowej wyprawy, na który serdecznie zapraszam!

Pochodzi Pan z Wilamowic. Jak często Pan tam bywa?

Aktualnie żyję w rozjazdach, ale jestem cały czas w kontakcie z Wilamowicami. 

A skąd pochodzą Wilamowianie? Według informacji dostępnych w internecie są średniowiecznymi osadnikami z Flandrii i Fryzji. Czy najnowsze badania to potwierdzają?

Tego nie wiemy i raczej nigdy nie dowiemy się, czy to stuprocentowa prawda. W dyskusjach najczęściej pojawia się Flandria, Holandia czy też różne rejony Niemiec. To jest bardzo skomplikowane. Przede wszystkim w XIII wieku inaczej wyglądały granice państw. Właściwie nie istniało też coś takiego jak narodowość. Ktoś mówi, że Kopernik był Polakiem, ktoś inny, że był Niemcem, i przez to może nam się mylnie wydawać, że istniały wtedy już kategorie narodowe. A narody to tak naprawdę coś bardzo nowego w historii ludzkości, zaczęło się o nich mówić dopiero jakieś 200 lat temu. Nawet jakby popatrzeć na regiony pogranicza, jeszcze do niedawna ludzie najczęściej mówili, że są „tutejsi”, „stąd”. 

Trudno powiedzieć, kim byli Wilamowianie. Niemieccy badacze często podkreślali, że Wilamowianie pochodzą z Niemiec, ale nie czują się Niemcami dlatego, że byli przez ileś lat odizolowani od innych Niemców, a okoliczne wioski się spolonizowały. Nie jest to prawda. Wilamowianie cały czas mieli kontakt z Niemcami. Choćby dlatego że przede wszystkim byli handlarzami. Jeździli do Niemiec na handel. W okolicy poza tym było bardzo dużo Niemców. Zarówno Bielsko, Biała, jak i okoliczne wioski to były w dużej mierze miejscowości niemieckojęzyczne. Chociażby Hałcnów, leżące około 5 kilometrów od Wilamowic. Pomimo tego że Wilamowianie mieli stały kontakt z Niemcami, mieli odrębną tożsamość i twierdzili, że pochodzą z innej części Europy. 

Biorąc pod uwagę język wilamowski… Trudno nim potwierdzić tę Holandię. Rzeczywiście, istnieje dużo podobieństw między tymi językami. Ale wilamowski równie dobrze może wywodzić się z dialektów niemieckich. Wszak holenderski również wywodzi się z dialektów języka niemieckiego. W każdym razie najciekawsze jest to, że Wilamowianie zawsze mieli odrębną tożsamość, a jako że język jest bardzo ważnym elementem tej tożsamości, może to świadczyć o tym, że byli co najmniej z innej części Niemiec niż pozostali osadnicy. Tego nigdy się nie dowiemy. 

Dlaczego w tradycyjnym stroju wilamowskim pojawiają się elementy szkockiej kraty? Czy Wilamowianie mieli ze Szkotami powiązania handlowe?

Przez to że Wilamowianie zajmowali się handlem, w ich strojach jest wiele elementów zaczerpniętych od innych. Natomiast istnieje taka wzmianka, historycznie potwierdzona, że do Wilamowic w XV wieku przybył ksiądz Fox ze swoim bratem. I jego brat ożenił się z Wilamowianką. Najprawdopodobniej byli pochodzenia szkockiego, o czym świadczy choćby ich nazwisko. Od tego czasu w Wilamowicach jest bardzo dużo Foksów.

W Wilamowicach jest około 20 najczęściej powtarzających się nazwisk. Wilamowianki coraz częściej wychodzą za mąż za osoby spoza miejscowości i przyjmują ich nazwiska. Pomimo tego Foksów nadal jest mnóstwo. W czasach, kiedy były jeszcze książki telefoniczne, trudno w nich było znaleźć do kogokolwiek numer. Była tam na przykład informacja „Fox Jan, ul. Leśna”. Tymczasem Janów Foksów na tej samej ulicy mogło być nawet trzech. Trzeba było dzwonić do wszystkich trzech, żeby dodzwonić się do właściwej osoby.

Będąc w Wilamowicach, z Pana polecenia odwiedziliśmy cmentarz i rzeczywiście, dało się zauważyć, że osób o nazwisku Fox/Foks było tam najwięcej. Zwłaszcza na tablicy upamiętniającej ofiary I i II wojny światowej. Na cmentarzu udało mi się znaleźć również sporo zdjęć kobiet w tradycyjnych strojach wilamowskich. Najnowszym była fotografia starszej pani zmarłej w 2009 roku. Zastanawiam się, jak obecnie wygląda tradycja robienia sobie zdjęć w strojach ludowych. Czy ona całkowicie zanikła, a może odżywa, również za sprawą mediów społecznościowych?

Kiedyś Wilamowianki chodziły tylko i wyłącznie w tradycyjnych strojach. Kobiety w ogóle nie miały innych ubrań niż te stroje, a mogły założyć je na 25 różnych okazji. Polecam swoją drogą stronę strojeludowe.net, gdzie można znaleźć skrócony opis stroju wilamowskiego. Po 1945 roku noszenie tego stroju było zabronione. Poza tym postępowały procesy globalizacyjne. Jeśli jakaś kobieta pracowała w fabryce, była już mniej związana z tym strojem niż ta, która pracowała na roli. 

Innymi słowy, aż do 1945 roku powszechnym było, że Wilamowianki zarówno na co dzień, jak i od święta chodziły tylko w strojach ludowych.

Tak, do 1945 roku w zasadzie każda dorosła kobieta chodziła tylko w tym stroju. Później zostało to zabronione, ale jeśli kobiety nie miały innych ubrań, to część z nich nadal chodziła w strojach. Myślę, że w latach 50. Jeszcze jakieś 30% kobiet chodziło tylko w stroju ludowym. Ostatnia kobieta, która rzeczywiście nie nosiła innych ubrań niż strój wilamowski, zmarła w 2002 roku, czyli stosunkowo niedawno. W latach 80. i 90. były jeszcze kobiety, które chodziły w strojach do kościoła – zarówno w niedzielę, jak i w dni powszednie.

W międzyczasie, w 1948 roku powstał zespół regionalny „Wilamowice”, którego pojawienie się dużo zmieniło. Strój wilamowski stał się elementem scenicznym. Dla niektórych Wilamowian to była jego dodatkowa funkcja, ale niektórzy zaczęli postrzegać jego istnienie tylko przez pryzmat występów na scenie. W zespole był używany tylko jeden czy dwa rodzaje stroju, w dodatku z tych najbardziej odświętnych. Część ludzi zapomniała, że istniały też inne stroje: codzienne, żałobne, adwentowe, postne itd. W ramach działalności naszego Stowarzyszenia Wilamowianie robiliśmy prelekcje i nakłanialiśmy ludzi do tego, żeby chodzili różnie ubrani na różne okazje. Wydawaliśmy też o tym publikacje, dzięki czemu obecnie jest znów większa wiedza na temat tego, że tych strojów było zdecydowanie więcej niż dwa odświętne. Co ciekawe – strój żałobny był koloru białego. Co więcej, właściwie poza butami w stroju wilamowskim w ogóle nie ma czarnych elementów. 

Wróćmy jeszcze do języka wilamowskiego. Gdyby Pan mógł przedstawić laikom, osobom, które nigdy nie miały z nim styczności, czym on się charakteryzuje…

Przede wszystkim wilamowski nie jest językiem rekonstruowanym. To jest język żywy, który owszem, spotyka się z różnymi trudnościami, ale nadal żyją osoby, dla których jest on pierwszym językiem. 

Wilamowski został przywieziony w XIII wieku przez osadników, ale trzeba pamiętać, że Wilamowianie przez cały ten czas funkcjonowali w środowisku wielojęzycznym. I przez te kilkaset lat ciągle zmieniały się organizmy państwowe, do których należeli. Kiedy przybyli na tę ziemię, należała do Księstwa Oświęcimskiego. Później było ono lennem króla czeskiego. Następnie trafili do Królestwa Polskiego. Potem Austria, Austro-Węgry, kilkanaście lat Polski międzywojennej, III Rzesza, PRL. Każdy z tych okresów wpływał na język wilamowski. Oprócz starej warstwy języka, mamy w nim liczne polonizmy. Takie, które weszły bardzo dawno temu, np. „der kłop” – mężczyzna, czyli po prostu chłop. „Dy bow” – kobieta, to słowo wzięło się prawdopodobnie od słowa „baba”. „Der dźjada” to dziadek, „dy baba” – babcia. To są podstawowe słowa, więc te zapożyczenia muszą być bardzo stare. 

W języku wilamowskim można także odnaleźć inne, mniej oczywiste polonizmy. Istnieje możliwość powiedzenia niektórych słów w różnych wariantach – w wersji bardziej germańskiej lub bardziej polskiej. Mamy też takie słowo jak „dy dźjyż”, czyli naczynie do pieczenia. Przypuszczam, że to późniejsze zapożyczenie. W wilamowskim jest też wiele wpływów języka niemieckiego w wersji austriackiej – z czasów zaboru austriackiego. 

Często ktoś mówi, że język wilamowski nie był językiem pisanym. To nieprawda. Kiedy w przeszłości pojechało się do Wilamowic, to pewnie duża część Wilamowian nie umiała w nim pisać, ale nie wynikało to z jakiegokolwiek upośledzenia tego języka. Po prostu nie uczył go żaden system szkolnictwa. Na przełomie XIX i XX wieku żył poeta Florian Biesik, który napisał wiele poematów w języku wilamowskim. I nie była to prosta poezja ludowa, dwie zwrotki do zaśpiewania. Był to twórca z prawdziwego zdarzenia. 

Jak to wygląda współcześnie? Ile osób starszych posługuje się tym językiem jako pierwszym? Ile młodych ludzi zna wilamowski? Czy w szkołach prowadzone są zajęcia z nauki tego języka?

To skomplikowane. Język wilamowski był po wojnie zabroniony. W Wilamowicach żyje kilkaset osób, dla których kiedyś ten język był językiem pierwszym. Ale przez to, że nie rozmawiały w nim przez 70 czy 80 lat, dzisiaj często już nie potrafią. Wśród nich są tacy, którzy w wieku 8 lat mówili tylko po wilamowsku, a dzisiaj nie mówią już nic. Są tacy, którzy go rozumieją, ale w nim nie mówią. Są tacy, którzy rozumieją i używają podstawowych zwrotów. Natomiast osób mówiących płynnie, native speakerów w Wilamowicach jest około dziesięciu.

Jeśli chodzi o dzieci i młodzież, to uczymy ich tego języka. Był taki okres, kiedy działo się to w szkołach w ramach zajęć dodatkowych. Obecnie uczymy prywatnie, w domach.

Korepetycje?

Nie, to nie są korepetycje. To nie polega na tym, że ktoś przychodzi do kogoś i dostaje pieniądze za godzinę lekcji. Chodzi o to, żeby uczyć tego języka w naturalny sposób. Siąść w 3-4 osoby i w nim rozmawiać, a w trakcie tych rozmówek wplatać nowe słówka. 

Uważam, że języków regionalnych powinno nauczać się w szkołach, pokazywać je, uczyć pisowni, bo to wpływa na ich prestiż. Natomiast takie naturalne mówienie raczej na lekcjach w szkole nie wychodzi, trzeba robić to w innej przestrzeni. W Wilamowicach powstaje muzeum, w którym będzie sala do nauki języka wilamowskiego. Nie na zasadzie tablicy i ławek. Po prostu przestrzeń do tego, żeby usiąść razem i rozmawiać. 

To co istotne: w Wilamowicach jest już 10-15 młodych ludzi, którzy nauczyli się wilamowskiego. Mówią płynnie. Oprócz nich jest też około 10 naukowców i pasjonatów, którzy również nauczyli się tego języka, przyjeżdżając do Wilamowic. Nasza społeczność jest zróżnicowana. Nie ma sytuacji, w których starsi rozmawiają między sobą, młodzi tylko ze sobą. Tutaj wszyscy się odwiedzają, wszyscy jesteśmy ze sobą w kontakcie. 

A w jaki sposób Pan nauczył się języka wilamowskiego?

U mnie to był właściwie przypadek. Moi rodzice przeprowadzili się do Wilamowic. Po moich narodzinach zajmowała się mną sąsiadka. Od dziecka mówiła do mnie po wilamowsku. To od niej się go nauczyłem. W dodatku mieliśmy też drugą sąsiadkę, która z kolei nie chciała mówić po polsku. Mówiła tylko po wilamowsku. Kiedy przychodziła do babci (a babcią nazywałem moją opiekunkę), rozmawiały ze sobą w tym języku. Nauczyłem się go w naturalny sposób.

Znalazłam informację, że w 2007 roku z Pana inicjatywy Biblioteka Kongresu Stanów Zjednoczonych wpisała wilamowski do rejestru języków świata. Jak rozumiem, był Pan wówczas uczniem szkoły podstawowej?

Tak, to również stało się przez przypadek. To był czas, kiedy internet dopiero zaczynał się rozpowszechniać. Internet był wtedy „na minuty”. Korzystanie z niego było dla mnie bardzo emocjonujące; cała rodzina miała wykupione kilka godzin internetu na tydzień, a ja miałem wyliczone dla siebie pół godziny [śmiech]. Kiedy wpisałem hasło „Wilamowice”, wyskoczyło mi kilkanaście wyników. Kiedy wpisywałem „języki ginące”, wilamowski nigdy nie występował wśród nich. Zupełnym przypadkiem trafiłem też do tej Biblioteki Kongresu USA, do tego spisu. Napisałem do nich, że istnieje taki a taki język, i że można byłoby go wpisać. Łamaną angielszczyzną, bo byłem wówczas w szóstej klasie. Po około pół roku przyszła odpowiedź, że go wpisano. Prawdę mówiąc nie wiedziałem, że to aż tak ważne. Nie do końca zdawałem sobie z tego sprawę, czym właściwie ta Biblioteka Kongresu jest. Jak widać, do dzisiaj jest to żywo poruszany temat. Ale tak było.

W 2019 roku napisał Pan artykuł „Życie ze śmiercią języka. Pisanie jako rodzaj terapii. Przypadek wilamowski – mój przypadek”. O co w tym chodzi?

Żyjąc w mniejszości, można doświadczać różnych traumatycznych przeżyć. Czasami to są traumy wyobrażone, czasami fizyczne. Te wyobrażone są niekoniecznie mniej realne od tych drugich. Bo jeśli ktoś coś przeżywa, to przeżywa to niezależnie od tego, czy ktoś na zewnątrz to dostrzega czy też nie. Specyficznym przypadkiem jest to, że ktoś mówi swoim językiem i nagle okazuje się, że ten język wymiera. Wobec czego istnieje niebezpieczeństwo, że cały świat związany z tym językiem zniknie. Gdybyśmy nie robili rewitalizacji i nie zachęcali młodych ludzi, żeby w kontakcie ze starszymi osobami uczyły się tego języka, to w pewnym momencie mógłbym stwierdzić: nie mam z kim pogadać. 

Porównajmy to do fanklubu „Władcy Pierścieni”. Ktoś bardzo interesuje się twórczością Tolkiena. Może znaleźć grupę osób, która podziela te zainteresowania. Takie społeczności, subkultury są bardzo ważne zwłaszcza w życiu młodego człowieka. To bardzo ważne, żeby mógł się z kimś identyfikować, należeć do grupy związanej z jakimś autorem czy serialem. Wyobraźmy sobie, że jutro może umrzeć ostatnia osoba poza nami, która czytała „Władcę Pierścieni”. I że już nikt tego nie przeczyta, bo zaginęła księga. Tak samo jest z językiem. Język to podstawowe narzędzie wyrażania swoich myśli. A tu nagle okazuje się, że ja będę musiał wszystko co mam do powiedzenia tłumaczyć na inne języki, bo nikt nie będzie mnie rozumiał. Jeśli ktoś wyjechał z Polski do jakiegoś dalekiego kraju, gdzie nikt nie mówi po polsku, to chociaż ratuje go świadomość, że gdzieś tam istnieje grupa ludzi, która w nim mówi. W przypadku języka wilamowskiego tak nie jest.

Cmentarz w Wilamowicach

Wspominał Pan o poecie Florianie Biesiku. Czy ktoś poza nim tworzył w języku wilamowskim?

Było tych twórców trochę, przy czym byli to twórcy różnego kalibru. Florian był poetą bardzo świadomym; wiedział dużo o teoriach pochodzenia języka, pisał rozbudowane poematy. Pani Rozalia Hanusz, której zdjęcie widziała pani na cmentarzu (wspomniana wcześniej osoba, która zmarła w 2009 roku) pisała piosenki śpiewane przez nasz zespół, tłumaczyła modlitwy. Z kolei pani Inga Matzner, czyli moja sąsiadka, koleżanka mojej babci, zajmowała się tłumaczeniami pieśni z języka niemieckiego na wilamowski. Był też pan Józef Gara, który pisał wiersze nawiązujące do swojej młodości i tradycji wilamowskich. Pierwszy tomik poezji wydał w 2004 roku, drugi w 2007. Ustalił swoją pisownię, ortografię. Oprócz niego poeta i filozof Jan Kuczmierczyk, żyjący w latach 1882-1960. Niestety nie zachowały się po nim żadne zapiski, zaledwie parę osób pamięta jego wiersze. Poza wymienionymi osobami szereg twórców anonimowych. Dzięki przekazowi pokoleniowemu mamy sporo utworów wierszowanych, pieśni. Przedwojenni folkloryści zbierali je w archiwach. Niestety nie znamy ich autorów.

Pan również jest tłumaczem, współtworzył Pan słownik języka wilamowskiego…

W ramach przedsięwzięć naukowych robimy słownik, niestety nigdy nie wyszedł on drukiem. Zdarza mi się pisać wiersze, ale ja raczej czuję się grafomanem [śmiech]. Nie mi to oceniać.

Rozmawiamy o nauce języka wilamowskiego, o tłumaczeniach. Jakie jeszcze działania podejmujecie, aby chronić ten język i kulturę?

Zajmujemy się nie tyle rewitalizacją języka, co w ogóle kultury wilamowskiej. Są trzy główne filary naszej działalności. 

Pierwszy: dokumentacja. Cały czas dokumentujemy język i kulturę. Przeprowadzamy wywiady z ludźmi, organizujemy spotkania, podczas których mogą mówić po wilamowsku, szukamy starych publikacji, robimy zdjęcia starych budynków, skanujemy stare fotografie, szukamy informacji w archiwach. Efektem tych prac jest chociażby licząca 580 stron książka o stroju wilamowskim, którą wydaliśmy trzy lata temu dzięki Centrum Zaangażowanych Badań nad Ciągłością Kulturową Uniwersytetu Warszawskiego. Drugim filarem jest nauczanie języka, robienie prelekcji i zapewnianie ludziom przestrzeni do wymiany informacji. Trzeba przyznać, że ludzie coraz bardziej się tym interesują. Natomiast trzeci filar naszej działalności to zmiana ideologii i postaw wobec języka i kultury. Realizujemy to dzięki grupie teatralnej wystawiającej przedstawienia w języku wilamowskim. Do tej pory pokazaliśmy na scenie „Małego Księcia”, „Hobbita” i jeden z poematów Floriana Biesika. Część ludzi nie wierzyła w to, że da się stworzyć przedstawienie w tym języku. Tymczasem okazały się one atrakcyjne: i śmieszne, i wzruszające. Pokazaliśmy im, że wilamowski to język, którego można użyć do wszystkiego. Jest to bardzo ważne, bo można zrobić świetną metodologię nauczania, ale jeśli nikt nie uzna, że tego języka warto się nauczyć, nic z tego nie będzie. Na razie mierzymy się z drugą stroną medalu: jesteśmy w stanie znaleźć dużo osób, które chciałyby uczyć się wilamowskiego, natomiast mamy za mało sił przerobowych, za mało nauczycieli. Niestety, ja zajmuję się mnóstwem rzeczy naraz, przez co nie zawsze mam czas.

Warto w tym miejscu wspomnieć o Stowarzyszeniu Wilamowianie, którego prezeską jest Justyna Majerska-Sznajder. Ja także działam w ramach tego stowarzyszenia, a odbywa się tam mnóstwo spotkań. Ostatnio współpracujemy z Miejsko-Gminnym Ośrodkiem Kultury w Wilamowicach. Ośrodek ten organizuje warsztaty dla dzieci, gry terenowe, więc wprowadzamy tam coraz więcej elementów wilamowskich – słówka, informacje na temat stroju, kultury. Współpracujemy także z wydziałem „Artes Liberales” Uniwersytetu Warszawskiego, szczególnie z Centrum Zaangażowanych Badań nad Ciągłością Kulturową, które prowadzi prof. Justyna Olko. Dzięki temu naukowcy przyjeżdżają do Wilamowic, uczestniczą w naszych wydarzeniach, spotykają się z ludźmi. A to pozytywnie wpływa na żywotność języka i kultury. Bo ludzie widzą, że nie są w tym sami, że inni także się tym interesują. W związku z czym warto tę tradycję kultywować. 

Wymienił Pan Justynę Majerską-Sznajder, która jest nie tylko prezeską Stowarzyszenia Wilamowianie. To doktorantka na Wydziale „Artes Liberales” UW, etnolożka i antropolożka kulturowa. Znalazłam również informację, że zorganizowała własne wesele w tradycyjnym stylu i zaangażowała w to wydarzenie innych Wilamowian. Czy Pan również w tym uczestniczył?

Myślę, że ona nie tyle to organizowała, co po prostu tak wyszło. Mieszka w Wilamowicach, jej mąż także jest z Wilamowic, mają tutaj mnóstwo znajomych. Rodzina i znajomi stwierdzili, że skoro ci ludzie są tak zaangażowani w badanie kultury i chcą iść do ślubu w strojach wilamowskich, to oni także jako goście przyjdą w tradycyjnych strojach. Tak też się stało, odbyły się tam także tradycyjne oczepiny. Przy czym to nie była żadna rekonstrukcja. To była świetna zabawa, ponieważ wybrano elementy tradycji, które nadal są atrakcyjne. Myślę, że to jest przyszłość każdej grupy mniejszościowej. Uważam, że odcinanie się od tradycji nie jest dobrą drogą, ale nie ma sensu też robić rekonstrukcji. Można zrobić rekonstrukcję na potrzeby naukowe czy na występ zespołu. Natomiast w takim codziennym życiu rekonstrukcja 1:1 nic nie da. Przecież nie będziemy wyłączać klimatyzacji, udawać, że nie ma toalet czy papierowych serwetek. Musimy żyć jak ludzie w XXI wieku. Na tym weselu podobało mi się właśnie wykorzystanie wielu elementów tradycji i wkomponowanie ich we współczesność.

Mówi Pan o łączeniu tradycji ze współczesnością. W internecie można znaleźć zdjęcie transparentu z Marszu Równości w Bielsku-Białej z odmianą słowa „kocham” po wilamowsku. Myślę, że to także jest dowód na to, że ten język nadal jest żywy, skoro jest używany przez młodych ludzi do wyrażania swoich przekonań. 

Tak, istnieje wiele podobnych inicjatyw. Chociażby to, że ludzie mają naklejki na rejestracje samochodowe ze znakiem zapisanym językiem wilamowskim, noszą koszulki z napisami itd. To świadczy o tym, że dzisiaj ten język nadal żyje. Oczywiście, nie jest podstawowym językiem komunikacji Wilamowian tak jak kiedyś i pewnie już nigdy nie będzie. Ale język może być żywy w różnych aspektach. Jeśli ktoś tego języka nie zna, ale ważny jest dla niego ten napis na aucie czy znajdzie jedną piosenkę po wilamowsku, zna parę słów – to już świadczy o tym, że ten język jest dla niego istotny. Bardzo nie lubię takiego podejścia, kiedy ktoś z perspektywy centralnej Warszawy mówi: jak to, działacz mniejszości niemieckiej nie zna niemieckiego? Albo: co to za działacz mniejszości śląskiej, skoro nie mówi po śląsku? Warto zadać sobie pytanie: ale dlaczego nie mówi? Przecież nie chodzi o to, że był leniwy, nie chciał się go nauczyć. Te mniejszości dlatego nie mówią w swoich językach, bo były one zabronione, tłamszone, gnębione. Do dzisiaj zresztą są, może innymi sposobami, ale jednak… Jak ten działacz mniejszości niemieckiej miał nauczyć się tego niemieckiego? Po wojnie to było zabronione, w związku z tym jego rodzice tego języka nie znali. A swojego języka uczymy się w domu. Czy to byłoby w porządku, gdyby w jakimś dalekim kraju ktoś powiedział, że jest działaczem mniejszości polskiej, a ktoś inny by to zanegował na zasadzie: nie mówisz po polsku, więc lepiej się nie odzywaj? Właśnie dlatego mówię, że język wilamowski może żyć nawet wśród osób, które nie mówią nim płynnie, którzy znają go tylko trochę. Bo to świadczy o tym, że jest on dla nich ważny. 

Odmiana słowa „kochać" po wilamowsku, Marsz Równości w Bielsku-Białej 2021, fot. Silar - praca własna

Przyjeżdżając do Wilamowic jako turystka, dużym ułatwieniem były dla mnie tabliczki informacyjne zamieszczone na zabytkowych budynkach wokół rynku – w języku polskim, angielskim i wilamowskim. Kiedy znalazły się na tych budynkach, czy to była również Pana inicjatywa?

Tabliczki powstały we współpracy ze „Stowarzyszeniem Pracownia Etnograficzna”, i Bartłomiejem Chromikiem z Wydziału „Artes Liberales”. O ile się nie mylę, pierwsza część powstała w 2015 roku, parę lat później kolejna tura. W przyszłym roku ma zostać otwarte muzeum. Do tej pory każdy kto przyjeżdżał do Wilamowic, najczęściej zgłaszał się do mnie. Dzięki tym kilkunastu tabliczkom mógł przeczytać najważniejsze informacje, na niektórych z nich są podane także linki, źródła internetowe. Rzeczywiście, tabliczki są w trzech językach: dla Polaków, dla osób z zagranicy oraz po wilamowsku dla Wilamowian. Ten ostatni zapis jest też dla tych, którzy są zainteresowani tym, jak ten język wygląda.

To bardzo ważne, że w Wilamowicach powstaje muzeum. Bo najbliższe w tej okolicy znajduje się w Starej Wsi, 5 km od Wilamowic. Tuż obok pięknego drewnianego kościoła z XV wieku. Przy czym jest to rekonstrukcja szkoły parafialnej z przełomu XVIII i XIX wieku, nie ma tam żadnych informacji o Wilamowicach. Natomiast w samych Wilamowicach, poza wspomnianymi tabliczkami moją uwagę przykuła restauracja na ul. Rogowej. To także lokal z historią, w XIX wieku była karczmą…

W tym budynku przez jakiś czas było także kino. Ale tak, jest to tradycyjna karczma, właściwie nieprzerwanie od lat 80. XIX wieku, czyli odkąd ten budynek powstał. 

W rozmowie skupiliśmy się na wpływie rewitalizacji na mieszkańców Wilamowic, rozmawialiśmy także o badaczach. A jak wygląda sprawa z turystami? Czy zauważa Pan efekty swojej pracy w postaci coraz większego zainteresowania Wilamowicami u osób z zewnątrz?

Sporo osób przyjeżdża, sporo zadaje mi pytania. Natomiast pandemia trochę to powstrzymała, ruch turystyczny powoli się odbudowuje. Największym problemem do tej pory był brak muzeum. Jeśli ktoś chce tutaj przyjechać, oczywiście mogę go oprowadzić, ale muszę robić to w swoim wolnym czasie. I kiedy jest deszczowa pogoda, właściwie nie wiadomo co z taką grupą zrobić. Oczywiście można usiąść w jakiejś sali, mogę wygłosić prelekcję, ale równie dobrze można zrobić to w każdym innym miejscu, niekoniecznie w Wilamowicach. Często zdarza się, że ktoś do mnie dzwoni, bo planuje wycieczkę. Pyta, co można zobaczyć. Mówię, że możemy pójść pod kościół, na cmentarz i na rynek. To są atrakcje, które można zobaczyć w każdym małym miasteczku, wobec czego takie osoby proponują mi, że lepiej będzie, jeśli to ja przyjadę do nich i zrobię dla nich prezentację. Przy czym mówię tutaj nie o osobach prywatnych, choć takich też jest dużo, które po prostu chcą przyjechać do Wilamowic. Chodzi mi o osoby, które organizują wycieczki. Po otwarciu muzeum Wilamowice staną się dla organizatorów wycieczek zdecydowanie bardziej atrakcyjne. Można będzie przyjechać, zobaczyć muzeum, a zwiedzanie miasta będzie drugą częścią tej wycieczki. I nawet jeśli będzie padać lub kogoś nie będzie interesował kościół, to i tak będzie mógł spędzić w Wilamowicach kilka godzin. 

Muzeum również będzie znajdować się przy rynku?

Około 500 metrów na północ od rynku, obok Ośrodka Kultury.

Na koniec chciałabym jeszcze zapytać o słynne ciastka wilamowskie. Mnóstwo osób je jadło, niekoniecznie zdając sobie sprawę z tego, że pochodzą z Wilamowic. Pan jest entuzjastą?

Nie wiedziałem, że te ciastka są aż takie popularne [śmiech]. 

Są, oczywiście, że są. Były hitem przyjęć weselnych w pierwszej dekadzie lat 2000., w każdym razie na podkarpackich weselach. Dawano je także gościom weselnym w prezencie. 

Nie ukrywam, że też te ciastka bardzo lubię [śmiech]. To także nasza lokalna tradycja, ale nie spodziewałem się, że są znane nawet na Podkarpaciu!

Paryżewo

Czytaj oraz wspieraj dziennikarstwo i publicystykę na wysokim poziomie.
Zobacz, kto mnie rekomenduje:
Więcej
paryzewo.pl 2023 - wszystkie prawa zastrzeżone