Gdy w mediach społecznościowych codziennie widzę słowo „feminizm” oraz dostrzegam liczne próby utkania z bycia feministką swojej jedynej, a zarazem wyjątkowej i atrakcyjnej tożsamości – czuję znużenie. Tym bardziej, że tematy około-feministyczne podejmowane przez takie osoby, ograniczają się niemal wyłącznie do aborcji, wyglądu, okresu i feminatywów. W dodatku podział na feministki i nie-feministki według nich przebiega na linii lewica-prawica.
Jestem zmęczona tą papką. Doświadczona zarówno przez wszelkiej maści wspólnoty katolickie, jak i liberalno-lewicowe przestrzenie reprezentujące różne nurty feministyczne, dostrzegam między jednymi a drugimi więcej podobieństw niż różnic. Z tego względu postanowiłam sportretować najbardziej charakterystyczne typy kobiet, z jakimi spotkałam się z moim życiu. Dotyczy to zarówno mojej wirtualnej jak i „realnej” egzystencji. Od trzech lat mieszkam w Warszawie, w której zajmuję się pracą intelektualną. Moja analiza ogranicza się zatem głównie do kobiet z klasy średniej i wyższej o orientacji heteroseksualnej, bo właśnie takie spotykam na co dzień. Niemniej jednak, w moim tekście pojawiają się także opisy zachowań charakterystycznych dla kobiet bez względu na ich status społeczny i miejsce zamieszkania.
Tekst zatytułowałam jako mój „manifest feministyczny”, ponieważ stanowi on syntezę moich poglądów na feminizm.
EMANCYPACJA OD WYGODY, NIE OD OPRESJI
Przekonanie, jakoby kobiety miały emancypować się od przemocy i opresji, wydaje mi się niepełnym obrazem rzeczywistości. Oczywiste jest, że moment w którym mężczyzna ma nad kobietą przewagę intelektualną i ekonomiczną, stwarza naturalne pole do nadużyć. Zatem jedną z przyczyn emancypacji jest wytrącenie oprawcom metod, które dają im kontrolę i władzę nad swoimi ofiarami. Zapobieganie wspomnianej przemocy domowej i ekonomicznej odbywa się przede wszystkim przez kształcenie się i osiąganie niezależności finansowej przez kobiety. Ostatecznie pracę, w której spotyka nas mobbing, możemy zdecydowanie łatwiej zmienić, niż uwolnić się od przemocowego męża. Posiadanie doświadczenia zawodowego i zdobywanie umiejętności przydatnych na rynku pracy stanowi także ochronę w przypadku zdarzeń losowych – takich jak ciężka choroba, wypadek czy śmierć męża. Nianię, serwis sprzątający czy catering można opłacić wyłącznie posiadając na to środki. Jeśli ich nie masz i nie potrafisz zarobić tyle, aby utrzymać dom i rodzinę, to sama sobie nie poradzisz (nie, robótki ręczne okazjonalnie sprzedawane na Instagramie raczej nie wystarczą). Jasno stąd wynika potrzeba emancypacji kobiet.
Nie każdy mężczyzna jest oprawcą. Nie każdą rodzinę spotykają tragiczne wypadki i nieszczęścia. W takich przypadkach, patriarchalizm dla wielu kobiet nie jest żadną opresją. Wręcz przeciwnie, staje się on wygodą i wytchnieniem. Mnóstwo kobiet nie ma pomysłu na swoją karierę zawodową, nie ma ambicji jej kontynuować, czy dalej rozwijać. Chce za to, spełniać się w roli pani domu, czy móc w spokoju rozwijać swoje nieprzynoszące dochodów talenty i zainteresowania. Nie oszukujmy się, praca zawodowa i bycie podwładną managera czy kierownika generuje o wiele więcej stresu, niż odpowiadanie za wykonane obowiązki domowe przed dziećmi i mężem. Nie bez powodu kobiety, w swoich biogramach na Instagramie, najczęściej przedstawiają się jako szczęśliwe dziewczyny, narzeczone, żony, mamy czy ostatecznie właścicielki psów. W przestrzeniach publicznych takich jak media społecznościowe pokazują głównie swoje życie prywatne, rodzinne. Dotyczy to też kobiet będących osobami publicznymi. Ten „lifestyle”, rzadko polega na prezentowaniu swoich hobby. Kobiety niejednokrotnie ustawiają swoje priorytety w taki sposób, nawet jeśli oficjalnie szermują hasłami o tym że nie chcą być w domu, rodzić dzieci i stać przy garach.
Feminizm jest wymagający. Tymczasem życie w tradycyjnym modelu rodziny to przywilej, na który w obecnych czasach przede wszystkim mogą sobie pozwolić kobiety z klasy średniej i wyższej. To, czy chodzą do kościoła i malują święte obrazki, czy też edukują na Instagramie o „zero-waste”, niejedzeniu mięsa i… feminizmie, nie ma żadnego znaczenia. Tak długo jak uzależniają swój byt od wykształcenia i pracy swojego mężczyzny, z feminizmem nie mają nic wspólnego. Feminizm, w końcu dąży do równouprawnienia płci we wszystkich płaszczyznach życia. Zaś wybór kobiety do poruszania się wyłącznie w sferze prywatnej – nie jest wyborem feministycznym. Odwrotnej sytuacji (tj. pozostawania w domu mężczyzny) nawet nie analizuję, bo wciąż jest to ewenement na skalę światową. Nagminne zaś spłaszczanie feminizmu, do kwestii osobistego wyboru i szczęścia to nieporozumienie. Choćby tradikatoliczki, żyjące w modelu tradycyjnym, także ten swój styl życia wybierają i odnajdują w nim szczęście. Nikt o zdrowych zmysłach nie wybiera ucisku i opresji, pomimo tego jak jest to często przedstawiane w odniesieniu do „tradwifes”, w komentarzach kobiet uważających się za wyemancypowane. Nie mają one świadomości, że z „tradwifes” łączy je więcej niż im się wydaje. O ironio, Kaja Godek prowadzi bardziej feministyczny styl życia niż niejedna instagramowa blogerka deklarująca poglądy feministyczne.
RÓWNOUPRAWNIENIE TO NIE JEST SYNONIM OSOBISTEGO SZCZĘŚCIA
W związku z wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego opublikowanym w październiku 2020 roku, w Polsce znacząco wzrosło zainteresowanie zagadnieniem feminizmu. Rok 2021 był na Instagramie rokiem największej popularności edukatorek i aktywistek feministycznych. Dla mnie również, był to czas intensywnego poznawania poglądów kobiet reprezentujących różne nurty feminizmu. Podejmowałam próby klejenia ze sobą różnych wizji, żeby stworzyć z nich coś sensownego, na mój wymiar. Coś, co nie pęknie w pierwszej lepszej konfrontacji z rzeczywistością. Ostatecznie – zmęczona wszechobecnym absurdem, nie chcąc już dłużej poddawać imiennej krytyce działalności innych kobiet, przestałam obserwować niemal wszystkie aktywistki feministyczne. Teraz, tj. półtora roku później, chciałam ponownie zobaczyć ich profile. Sprawdzić, czym aktualnie się zajmują, czy pozostały wierne swoim przekonaniom.
Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że mnóstwo tych kont zakończyło, bądź zawiesiło działalność. Częste powody – ślub, zaręczyny czy choćby znalezienie chłopaka. Z jednej strony – życzę szczęścia. Z drugiej strony – fakt ten najlepiej pokazuje, ile ich feminizm rzeczywiście był wart. Czy istnieje coś bardziej patriarchalnego, niż zakończenie dotychczasowej działalności publicznej i aktywności politycznej w związku z poznaniem faceta? Ilu aktywistów, pisarzy czy publicystów u progu swojej kariery, zdecydowałoby się na taki krok?
W imię feminizmu i w związku z prowadzeniem aktywnej, publicznej działalności politycznej i społecznej, nie trzeba wcale rezygnować, z osobistego szczęścia w relacjach z mężczyznami. Już XIX-wieczne emancypantki takie jak Eliza Orzeszkowa, Waleria Marrene czy Maria Turzyma podnosiły ten temat. Feminizm, poza pakietem określonych poglądów, to przede wszystkim nauka umiejętności łączenia satysfakcjonującego życia prywatnego, z podejmowaniem aktywności zawodowej i prowadzeniem działalności publicznej. „Feminizm” sprowadzony do roli tymczasowego hobby, mającego jedynie zapełnić pustkę w oczekiwaniu na pojawienie się „tego jedynego”, z feminizmem nie ma wiele wspólnego. Czy łączenie życia prywatnego, z publicznym i zawodowym jest bardziej wymagające niż bycie żoną i mamą 24/h? Tak. Od ludzi chcących ustanawiać prawa i mieć większe przywileje, wymaga się większej odpowiedzialności, niż od tych, którzy zadowalają się tym, co zastane. W końcu tak działa ten świat. Przypominam też, że cały czas mówimy o równouprawnieniu, nie o drogach do osiągnięcia osobistego szczęścia. Te mogą być różne. Tak jak już ustaliliśmy, mnóstwo kobiet odnajduje to szczęście w modelu tradycyjnym.
KOBIETA-HUBA I MATKA MĘCZENNICA
Czym, poza odbywaniem praktyk religijnych różnią się tradikatoliczki wybierające tradycyjny model życia od swoich oświeconych koleżanek, żyjących dokładnie w tym samym modelu?
Dla tradikatoliczek, macierzyństwo jest szczególną misją. Nie umniejszają one swojej pracy na rzecz rodziny, mimo tego że ich oświecone koleżanki próbują im ją obrzydzić. Ale przede wszystkim, w odróżnieniu od nich, „tradwifes” tę pracę wykonują. Ich mąż przez minimum 8 godzin przebywa poza domem i zajmuje się pracą zarobkową. Naturalną dla nich i oczywistą sprawą jest zatem fakt, że to one w tym czasie mają zająć się obowiązkami domowymi, tj. zrobieniem zakupów, pilnowaniem rachunków, sprzątaniem, ugotowaniem obiadu, wyprawieniem dzieci do szkoły czy edukacją domową. Oboje małżonków daje sobie coś nawzajem. Transakcja przebiega pomyślnie. Spełnianie tego typu obowiązków wymaga szczególnej samodyscypliny, bo tak jak wspomniałam, takie kobiety odpowiadają za wykonaną pracę przed najbliższymi, a nie przed przełożonymi. Tradikatoliczkom w utrzymaniu samodyscypliny, pomagają także przepisy, funkcjonujące w obrębie ich religii. Poczucie celowości w połączeniu z posiadaniem religijnych drogowskazów, pomaga w wyzbyciu się neurozy, w jaką można łatwo wpaść, już po kilku dniach bezczynnego przebywania w domu.
Z kolei kobiety „oświecone”, czyli te które wybrały tradycyjny model życia, a mimo tego określają się jako feministki, bardzo często wpadają w schemat kobiety-huby, albo matki-męczennicy. Kobiety-huby, czyli osoby pasożytującej na swoich bliskich i wysysających z nich energię; biorącej wiele, lecz w zamian oferującej zbyt mało. Takie kobiety oczekują od swojego męża, że kiedy ten po powrocie z pracy (będąc jedyną osobą pracującą zawodowo), będzie w takim samym, a może i w jeszcze większym stopniu niż one zajmować się obowiązkami domowymi i wychowywaniem dzieci, zaspokajając ponadto wszystkie ich potrzeby. Nazywając to walką z „niewidzialną pracą kobiet” przejmują nośne hasło od feministek, tj. kobiet łączących sferę zawodową ze sferą prywatną, z oczywistych względów domagających się równego podziału obowiązków domowych pomiędzy małżonkami. Tymczasem same żyją w modelu patriarchalnym. Kobiety-huby to idealny przykład kobiet, które żądają przywilejów, nie rozumiejąc, że dodatkowe przywileje przysługują osobom, które biorą na siebie dodatkowe obowiązki.
Jednym z wielu absurdów tej grupy kobiet, jest także domaganie się wynagrodzenia za swoją pracę na rzecz domu, argumentowane „wyrabianiem 30% krajowego PKB”. Problem z takim podejściem polega na tym, że do jednego worka pt. „nieodpłatna praca kobiet” wrzucane jest zarówno karmienie, przewijanie, wstawanie w nocy do małego dziecka i opiekowanie się nim w chorobie (matkom przysługuje płatny urlop macierzyński, urlop wychowawczy, świadczenie 500+, emerytura mama 4+ – acz zawsze warto dyskutować nad wysokością tych pieniędzy) wraz ze wszystkimi prywatnymi fanaberiami. A przez prywatne fanaberie rozumiem chociażby chęć powiększenia sobie salonu w domu, posiadania wielkiego ogrodu, stworzenia garderoby z 40 parami butów Akardo, wyboru największej możliwej choinki na święta, kupienia sobie 30 nowych kwiatków doniczkowych, rasowego psa czy wzięcia kota ze schroniska. Czy praca, przy tego typu rzeczach jest zajmującą sporo czasu pracą na rzecz domu? Tak. Czy osobie z zewnątrz zapłacilibyśmy za tę pracę? Jak najbardziej. Nie rozumiem jednak, dlaczego praca przy tych wspomnianych osobistych fanaberiach miałaby być pokrywana ze strony państwa, tj. podatników. Szczególnie, że dla wielu osób pracujących zawodowo takie czynności nie są pracą, lecz formą relaksu po niej.
Nierzadko zdarza się także, że o swojej niewidzialnej pracy, najgłośniej krzyczą kobiety, którym mąż opłaca panią sprzątającą i opiekunkę do dzieci. W takim przypadku to raczej praca męża jest niewidzialna i niedoceniana. W odróżnieniu od koleżanek tradikatoliczek „oświecone” beneficjentki tradycyjnego modelu rodziny rzadko kiedy mają poczucie celowości i misji tego co robią. Przyczyną poczęcia dziecka w tej grupie kobiet bardzo często jest nuda i brak poczucia sensu swojego dotychczasowego życia. Jednak kiedy mija już pierwsza burza hormonów towarzyszących urodzeniu dziecka, wraz z nią mija także ich poczucie celowości, towarzyszące im podczas podejmowania decyzji o tym dziecku. Kiedy tak się stanie… robią sobie kolejne dziecko. Bo nie mają chęci czy odwagi do zmiany swojej roli, do podjęcia pracy czy powrotu do aktywności zawodowej. Na wszelkie sugestie związane z tym reagują bierną agresją. „Zrozumiesz to jak POJAWI SIĘ dziecko”, brzmi wyjątkowo zabawnie z ust „oświeconych” kobiet. Na szczęście w tym kraju nadal mają one dostęp do różnych metod antykoncepcji, a żadne przepisy religijne nie zabraniają im kontrolować swojej płodności. Życie z kimś tak niewdzięcznym, roszczeniowym, niepocieszonym to w dłuższej perspektywie gotowy przepis na rozwód.
Kim jest matka-męczennica? To typ kobiety żyjącej w roli wiecznej ofiary, poświęcającej się dla wszystkich dookoła, choć nikt tego poświęcenia od niej nie oczekuje. Matka-męczennica czyni ze swoich dzieci najważniejszy element tożsamości, własność, gadżet do pokazywania na Instagramie mający świadczyć o jej statusie społecznym i będący świadectwem posiadania przez nią tzw. „pojęcia o życiu”. Dziecko pełni także w jej życiu rolę tarczy ochronnej i najłatwiejszej, najskuteczniej działającej wymówki na wszystko. Matki-męczennice, wykazują się także lekkością w proszeniu o pomoc i chętnie korzystają z życzliwości młodszych, bezdzietnych kobiet, z których uwielbiają czynić swoje bezpłatne guwernantki.
O tym typie kobiet pisała Edyta Stein: „(...) strzegąca bojaźliwie swych dzieci jako swej własności, będzie na wszelki sposób usiłowała przywiązywać je do siebie (nawet z wykluczeniem praw ojcowskich), przez co ograniczy ich swobodę rozwoju. (...) swoim postępowaniem hamuje częstokroć rozwój innych i niszczy szczęście własne i cudze”.
Matka-męczennica będzie narzekać na to, że: „cały dom jest na jej głowie i pozostali członkowie rodziny z pewnością bez niej sobie nie poradzą”. Sama z kolei odsuwa męża od tych obowiązków, twierdząc, że ona wykona je lepiej. Nie uczy także ich poprawnego wykonywania swoich dzieci (zwłaszcza synów) i nie rozdziela pracy między nimi. Pasuje jej taka rola, ponieważ służy ona utrzymaniu kontroli i daje poczucie władzy nad domownikami. W taki sposób realizuje swój ideał domku dla lalek, w którym to ona pociąga za wszystkie sznurki. Pielęgnuje swój egocentryzm i przekonanie, że jest niezastąpiona – przecież w końcu to ona wszystko robi najlepiej! Nie szanuje swojego męża i uważa go za nieudacznika, dewaluuje go prezentując w taki sposób w towarzystwie. Nie podejmuje przy tym refleksji, że wybór nieudacznika na swojego męża, ostatecznie nie świadczy najlepiej o niej samej i o podejmowanych przez nią wyborach. Matka-męczennica będzie lajkować prześmiewcze wpisy na Instagramie, targetowane na kobiety jej typu, w stylu: „mąż został sam z dziećmi, oglądali mecz i jedli pizzę”. Prawdę mówiąc, gdybym była na miejscu tego męża, dokładnie w ten sam sposób zagospodarowałabym ten rzadki czas odpoczynku, chwilę oddechu od kontrolującej mnie wariatki.
INFANTYLIZM I WIECZNE DZIECIĘCTWO KOBIETY. ZALETY FEMINIZMU
Jaka jest najbardziej opresyjna rzecz, jaką można zrobić współczesnej kobiecie z klasy średniej bądź wyższej na tej szerokości geograficznej? Nauczyć bezradności.
„Niesłusznie kobiety wyrzekają niekiedy, że są upośledzone w społeczności; owszem, są one zanadto rozpieszczone i wywyższone, tylko że to jednostronne a bezmyślne ich wywyższenie na największe zło im wychodzi, bo wbija je w sfery anielskie, a ludzkich dróg nie uczy, bo pokłonem przed zewnętrzną ich pięknością zgina czoło ludzkie, a unicestwia w nich stronę człowieczą, przez którą same w sobie mogłyby być dumne i mocne. W tym jest klucz otwierający tajemnicę wyrazu: emancypacja kobiet.
Nie od urojonej tyranii mężczyzn, nie od świętych i przynoszących szczęście obowiązków rodzinnego życia, nie od przyzwoitości i prostoty, ale od słabości fizycznej, bardziej narzuconej niż od natury wziętej, od braku sił moralnych na samoistne i logiczne życie, od klątwy wiecznego niewolnictwa i anielstwa, od wypatrywania z cudzej ręki kawałka powszedniego chleba, od wiecznego zamykania przed nimi dróg poważnej i użytecznej pracy, mają i powinny emancypować się kobiety” - pisze Eliza Orzeszkowa.
Powyższy cytat, najlepiej obrazuje kobiety, które prosto spod opiekuńczych skrzydeł swojego ojca, przeszły pod bezpieczne skrzydła chłopaka bądź męża, w międzyczasie nie dotknąwszy ani razu stopą ziemi i nie podjąwszy nigdy jakiejkolwiek aktywności zawodowej (może poza byciem sekretarką w firmie ojca lub męża). Dlatego za każdym razem, kiedy ten typ kobiet zaczyna mówić coś o patriarchalnym ucisku, robi się wyjątkowo zabawnie.
Zdobycie jakiegokolwiek doświadczenia na rynku pracy w firmie niespokrewnionego z nami pracodawcy, osobiście uważam za konieczność, i to zanim kobieta zdecyduje się wstąpić w związek małżeński. Nawet jeśli później planuje się porzucenie tej pracy, na rzecz pozostania panią domu. W tym miejscu dochodzimy także do jednej z największych zalet feminizmu. Otóż jeśli kobieta pracuje bądź wcześniej pracowała zawodowo i ten zarobek był jedynym źródłem jej utrzymania, a nie dodatkiem do spełniania przyjemności, taka kobieta najprawdopodobniej zna wartość pieniądza i ma poczucie wdzięczności za dobra materialne, które ją otaczają. Jeśli kobieta sama potrafi się utrzymać, o wiele bardziej prawdopodobne jest także to, że w związkach z mężczyznami raczej szuka głębokiej więzi połączonej z przyjaźnią, a nie osobistego bankomatu. Bycie na usługach kapitalizmu, przewrotnie może uwalniać kobiety od postrzegania relacji damsko-męskich w kategoriach transakcji. Nie zgodzę się także z opinią, że dobrze zarabiające kobiety zawsze szukają lepiej zarabiającego mężczyzny. Kobieta, która potrafi zarabiać pieniądze – równie dobrze może być pomostem dla mężczyzny z niższej klasy społecznej. Patriarchalizm, to zdecydowanie najbardziej klasistowski dla mężczyzn system pod kątem budowania relacji.
„(...) Kobieta, która poważnie na życie spogląda, poważnie tylko ukochać potrafi; kobieta, która samoistnie żyje, samodzielnie też wybierze sobie towarzysza życia; kobieta, która przez pracę zapozna się z warunkami rzeczywistego bytu, bez dziecinnego rozmarzenia przyglądać się będzie ludziom, szukając między nimi nie bohatera romansu, ale stosownego do własnych usposobień człowieka; kobieta na koniec, która żyje sama przez się i o której świadczy widocznie wszystkim jej postępowanie, łatwiej i gruntowniej może być poznaną niż panna, zostająca zawsze pod czyjąś opieką i chroniona firankami swego buduaru. (...) Trzeba, aby uszlachetnione i oświecone prawdziwą oświatą i pracą, tak rodzina, jak salon, inną niż dotąd napełniły się treścią; trzeba, aby mężczyzna czerpał z miłości, przyjaźni, towarzystwa kobiety nie znudzenie, rozczarowanie albo niezdrowe rozmarzenie, ale aby dzieląc z nią ciężar myśli i prac społecznych, wspomagał ją tak, jak był przez nią wspomaganym – w uczuciach jej widział nie przyjemny sposób przepędzenia czasu, ale źródło najczystszego szczęścia – w łączeniu się z nią nie interes pieniężny, ale wielką spółkę umysłów” – pisze dalej Orzeszkowa.
FEMINIZM INTELEKTUALNY, NIE GENITALNY
Konserwatywki (mam tutaj na myśli katoliczki z różnych wspólnot kościelnych, nie tylko z nurtu „tradwifes”) podnoszą rangę kobiecości i macierzyństwa do karykaturalnego wręcz sacrum. Niektóre balansują między kształtowaniem wizerunku matki – nieskazitelnej anielicy, a dzieleniem się na facebookowych grupkach najbardziej fizjologicznymi szczegółami z tym związanymi. Ewidentnie nie podejmują refleksji nad intymnością tych obrazów i nad swoim brakiem poczucia wstydu. Tak jak ich „oświecone” rówieśniczki, w celach „normalizacyjnych” opisujące krok po kroku swoje porody i połóg w wyróżnionych relacjach na Instagramie. One jednak zamiast wizerunku matki-anielicy, kreują wizerunek „wystarczająco dobrej mamy”. Takiej która jest nieogarnięta i zmęczona, ale zasługuje na drobną przyjemność w postaci kupienia sobie kolejnego beżowego bezplanera.
Mój problem z publicznymi fiksacjami na punkcie swojej płodności, rozrodu, fizjologii z tym związanej oraz z bezwiednym poddawaniem się burzy hormonów towarzyszących urodzeniu dziecka najlepiej podsumowuje Kazimiera Bujwidowa w referacie „Stańmy się sobą”:
„Macierzyństwo jest celem kobiety, macierzyństwo jest jej przeznaczeniem - zdanie to słyszymy codziennie, a powtarzają je najwięksi wrogowie wyzwolenia kobiety zarówno, jak i jego zwolennicy. Ja bym jednakże powiedziała: pseudo-zwolennicy. Boć jedynym celem kobiety jest życie, tak samo jak życie jest celem mężczyzny. Życie zaś to cała suma momentów i przejawów, między którymi życie płciowe i związane z nim macierzyństwo tworzy tylko jedno ogniwo. I tak jak nigdy nie będziemy twierdzili, że celem życia mężczyzny jest zapłodnienie kobiety albo też ojcostwo i nie będziemy mężczyzn na mężów i ojców wychowywali; tak samo ograniczenie celu życia kobiety tylko do wypełniania funkcji płciowych musi być jako niesłuszne uznane. I tak samo obrzydzenie i pogardę, jakie odczuwalibyśmy na widok człowieka, który by z jedzenia lub picia (zaspokojenie instynktu głodu) zrobił sobie cel żywota, takie samo uczucie odrazy wzbudzać w nas winien człowiek, który zadowolenie instynktu płciowego (właściwiej instynktu rozmnażania) za cel sobie postawił. Wobec tego wszelkie przeznaczenie kobiety do roli matki i ubieranie tej roli w „zaszczyty”, „wzniosłości” oraz mniej lub więcej „święte posłannictwa” – wszystko to jest rezultatem niewolnictwa kobiety. (...) Kobieta, która chce zostać matką - tą matką zostać powinna. Gdy się świadomie swojemu instynktowi podda – dobrze uczyni. Ale nie wolno kobiecie w zadowoleniu macierzyńskiego instynktu widzieć jedynego celu życia, zatracać siebie dla dziecka. Pełnią życia żyć winna kobieta: macierzyństwo jest bezsprzecznie jednym z momentów najważniejszych i kto wie czy nie najpiękniejszych. (...) Nie wyłącznie na żonę i matkę wychowywać się powinna kobieta, ale na zupełnego człowieka”.
A jak wygląda sprawa u wielkomiejskich singielek, wyzwolonych seksualnie, zaczytujących się w portalach typu Wysokie Obcasy, otwarcie deklarujących poglądy feministyczne? „Duszę miałam, duszę mam, a wyście mi tylko ciało dali” - krzyczy bohaterka Nie-boskiej komedii Krasińskiego. Przeto od zarania dziejów, tęgie głowy tego świata na licznych soborach zastanawiały się nad tym, czy kobieta ma duszę. To samo pytanie zadaję sobie i ja za każdym razem, kiedy na mojej facebookowej tablicy wyskakują kolejne pikantne artykuły z Wysokich Obcasów, a na Instagramie czytam liczne odważne deklaracje „moje ciało jest moje”, zwieńczone reklamą feministycznych świec w kształcie cipy. Wprowadzenie do Teatru Dramatycznego „Wilgotnej Pani” – czyli imitacja buntu zorganizowana przez kobiety, nie mające zbyt wielu powodów do buntu, to znak naszych czasów. W tym miejscu pozwolę sobie na dygresję – kobiety kreujące się na czarownice i wiedźmy, tj. „te, które wiedzą”, to najczęściej neurotyczki nie żyjące w świecie wiedzy i rozumu, lecz emocji i instynktów. Imitują bunt, przekorę i odwagę, pomimo tego że bez xanaxu nie wstałyby z łóżka.
Z zainteresowaniem przyglądam się publicznemu fetyszyzowaniu przez takie kobiety tematów okołogenitalnych oraz ich fiksacji na punkcie cielesności. Miłości przecież co prawda nie ma, ale od czego jest self-love? Idolkami wyzwolonych seksualnie feministek-singielek są Beyonce czy Pamela Anderson. Chodź, pomaluj mój świat na cipkowy różowy! I to właśnie te „feministki” stanowią idealny target marek sprzedających gadżety erotyczne, wspomniane świece w kształcie cipy czy seksowną bieliznę dla wyzwolonych kobiet. Girls watch porn and run the world! Miałam w życiu kilka koleżanek kreujących się w internecie na seksbomby, namiętnie lajkujących wszystkie artykuły dotyczące seksu w liberalnych pismach. Pozowały w sugestywnych pozach, pisząc w relacjach na Instagramie feministyczne manifesty. Niejednokrotnie zwracały się w nich do mężczyzn. Tymczasem, wbrew ich intencjom i dorabianym do ich zdjęć filozofiom, na ich profile i tak zaglądali niemal wyłącznie mężczyźni, którzy przyszli oglądać widoki, a nie zastanawiać się nad tym, co autorki mają do powiedzenia.
Jak szybko się okazało, koleżanki seksbomby, serdecznie współczujące purytanizmu koleżankom konserwatywkom, poza kilkoma pojedynczymi, bardzo mechanicznymi romansami nie miały żadnego życia seksualnego. Często w odróżnieniu od obiektów swojej litości. Poza kilkoma pojedynczymi, rozpaczliwymi romansami, na które ciągle powoływały się, opowiadając o swoich bogatych doświadczeniach lukrowanych na „Seks w wielkim mieście” – nie było nic.
Moje znajome robiące się na dmuchane lalki mają ciekawe przemyślenia, talent artystyczny, często piastują wysokie stanowiska. Tak naprawdę to co mają w środku jest o wiele bardziej sexy niż to co prezentują sobą na zewnątrz. Ich problem polega jednak na tym, że miłość traktują w takich samych kategoriach jak swoje sukcesy i swój wygląd – w kategoriach inwestycji. Balansują między przekonaniem o własnej zajebistości, która onieśmiela każdego mężczyznę, a rozpaczą wywołaną brakiem wartościowych mężczyzn w ich życiu. Tak się składa, że czary i wicie się jak węgorz na zdjęciach na dłuższą metę na mężczyzn nie działają. Tym co buduje jakąkolwiek relację nie są gierki, lecz przyjaźń. Mężczyźni nie są zwierzętami. Żeby móc się z nimi zaprzyjaźnić, trzeba się odsłonić – także swój intelekt, duszę i charakter. Ciekawe że tym wyzwolonym kobietom-seksbombom raczej nie przyjdzie do głowy, żeby w imię równouprawnienia samej zagadać bezpośrednio do interesującego je mężczyzny. Zamiast pomóc szczęściu, wolą niczym roszpunka tkwić w wieży, wysyłać z niej sygnały i machać rzęsami w oczekiwaniu na swojego księcia. Utrwalają tym samym patriarchalne schematy.
Z kolei zupełnym przeciwieństwem seksbomb, niekiedy otwarcie reprezentujących nurt selfie-feminizmu, są radykalne feministki. Mam tutaj na myśli zarówno te uchodzące za „terfy”, jak i młode socjalistki odżegnujące się od „terfizmu”. Prowadzone przez nie profile to jedne z nielicznych miejsc w internecie, dzięki którym można dokonać zaskakującego odkrycia, że na fizjonomię kobiety składa się coś więcej niż opresyjnie ocenzurowane sutki i wagina. Radfemki rzeczywiście dzielą się przemyśleniami innymi niż oscylujące wokół uprawiania seksu, rodzenia dzieci i przewijania ich. Niestety mój problem z tą grupą polega na tym, że są to bezpieczne przestrzenie dla lesbijek, bądź kobiet, które nie planują wchodzić w heterozwiązki. Radfemki wykorzystują swój intelekt głównie do uderzania w mężczyzn, krytyki sexworkingu, branży beauty i wspomnianego wyżej typu kobiet. Radfemki są świetne w dekonstrukcji, ale nie mają nic do zaproponowania w zamian. Szczególnie kobietom o orientacji heteroseksualnej. Są bardzo krytyczne zarówno wobec tworzenia relacji damsko-męskich (również podejmowania współpracy z mężczyznami na płaszczyźnie zawodowej – nazywają dziennikarzy seksistami z zadziwiającą lekkością), jak i wobec wszelkich przejawów demonstrowania swojej seksualności. Tym samym w odróżnieniu od wcześniej opisanych typów kobiet, zamiast zaproponować panowanie nad pojawiającymi się instynktami, całkowicie je odrzucają i tłumią. Temperują one heteroseksualność u kobiet, z nie mniejszą gorliwością niż katolickie ruchy czystych serc.
W poglądach radykalnych feministek dostrzegam jeszcze jedną nieścisłość. Z jednej strony słusznie, nie dzielą one świata na męski i kobiecy. W końcu żyjemy na jednej planecie, a feminizm walczy z rolami płciowymi narzuconymi przez kulturę. Z drugiej strony ich niechęć do mężczyzn i traktowanie każdego z nich jako seksisty i oprawcy, uniemożliwia wzajemną współpracę. Brak współpracy między płciami w dalszym ciągu pogłębia tworzenie się enklaw – bezpiecznych przestrzeni, osobnych dla mężczyzn i dla kobiet. Prowadzi to do wpadania w błędne koło.
Kobiety zaangażowane w pierwsze ruchy emancypacyjne, wywalczyły prawo do wszechstronnej edukacji, pracowały na postrzeganie kobiet jako towarzyszek życia równych mężczyznom na płaszczyźnie ekonomicznej, czy intelektualnej. Tymczasem mnóstwo kobiet nadal sama wciska się w dwa najbardziej popularne patriarchalne schematy: świętej anielicy lub dziwki. Pal licho, jeśli robią to świadomie i je to uszczęśliwia. Ogromna część z nich jednak fantazjuje jednocześnie o obalaniu patriarchatu. Epatowanie gadżetami w kształcie cipy nigdy nie będzie traktowane poważnie, tak samo jak równie niepoważnie byłyby traktowane świece w kształcie fallusa. Są powody dla których bookstagramerzy, dziennikarze czy publicyści ich nie reklamują.
Można także wysnuć kontrargument, że w związku z tym, że przez wieki zajmowano się anatomią i fizjologią mężczyzn, a nie kobiet, te ostatnie wreszcie wzięły sprawy w swoje ręce i zaczęły się nawzajem edukować w internecie. Jestem jednakże zdania, że zamiast wzajemnego zachwycania się kształtem swojej cipy w sekcji komentarzy marki Your Kaya, równie dobrze można zająć się rozwojem intelektualnym w postaci czytania bezpłatnie dostępnych w internecie artykułów naukowych nt. anatomii. Nierzadko są one owocem pracy intelektualnej wybitnych kobiet-lekarek. Albo po prostu umówić się do prawdziwych ekspertek na wizytę lekarską. Kobiety znajdujące się w targecie wspomnianej marki, mają dostęp do gabinetów ginekologicznych – to nie są te mityczne biedne kobiety z prowincji.
Po tym jak ustaliliśmy, że kobieta to coś więcej niż cipa (że też trzeba to tłumaczyć zwolenniczkom praw osób trans) i bycie inkubatorem, nawet jeśli wybitnie sielskim-anielskim. I gdy ustaliliśmy, że kobieta posiada także duszę i MOŻE posiadać intelekt (bo przecież magicznie nie zyskuje go z samego tytułu bycia kobietą). To z mojej feministycznej perspektywy ta dusza i intelekt, nie powinny służyć jako narzędzie panowania nad mężczyznami czy uderzania w nich. Powinny być pomostem łączącym obie płcie, pomagającym im wzajemnie się szanować, współpracować na takich samych zasadach, tworzyć z nimi przyjaźnie i satysfakcjonujące związki, również w sferze seksualnej.
DZIEWCZYNA Z SĄSIEDZTWA
Jedną z najlepszych decyzji w mojej karierze publicystycznej, było pisanie tekstów przez półtora roku pod pseudonimem. Bałam się, że mężczyźni będą mnie deprecjonować i traktować protekcjonalnie z uwagi na płeć, wiek i wcześniejsze doświadczenia w modelingu. Od początku chciałam być traktowana jako publicystka, a nie jako blogerka lifestylowa. Niestety zagrożenie przyszło z zupełnie innej strony niż się spodziewałam. Ze strony kobiet. W dodatku nie tylko od zwykłych czytelniczek, ale także od innych twórczyń internetowych. Oraz przedstawicieli firm, które początkowo były zainteresowane współpracą.
Szybko okazało się, że najbardziej pożądaną ścieżką internetowej kariery dla kobiety jest spełnianie roli dziewczyny z sąsiedztwa. Takiej wiecie – zwykłej Kasi. Kasi która będzie robić zwykłe rzeczy, takie jak inne dziewczyny. Identyczne jak jej przyjaciółki idiotki. Ambitna literatura, historia, opisywanie ciekawych zjawisk społecznych? Gdzież tam, jeśli już, to tylko najbardziej popularna literatura feministyczna, historie ostatnio obejrzane na Netflixie i instagramowe tupanie nóżką na idiotyczne decyzje Czarnka. Prowadzenie profilu związanego z popkulturą, to najwyższy pułap dla kobiety działającej w internecie. I tylko na to jest powszechne przyzwolenie innych kobiet, marek i reklamodawców.
Czytelniczki i inne twórczynie, będące również niejednokrotnie twoimi czytelniczkami, zrobią wiele, aby sprowadzić Cię do roli dziewczyny z sąsiedztwa. Takiej fajnej, normalnej. Nie za ładnej, nie za brzydkiej. Może niekoniecznie ambitnej, ale najważniejsze, że miłej i lubianej przez inne kobiety! A co jeśli jesteś trochę bardziej mądra i ambitna niż przyjmowana norma? No spoko, po prostu udawaj że nie. Zawsze możesz też to obśmiać dziwacznym nickiem czy opisem w bio, równie zabawnym jak nieśmiertelne bitwy o majonez i pizzę hawajską. Nie nazywaj się dziennikarką. Zamiast tego napisz: „czasem coś tam skrobię”. Jeśli jesteś lekarką, koniecznie dodaj w nicku, że jesteś też mamą. Zaznacz, że masz coś wspólnego z innymi dziewczynami, niech zanika jakikolwiek dystans. Nie pisz, że jesteś właścicielką marki odzieżowej. Napisz, że jesteś kobietą-rakietą w czerwonej szmince i na szpilkach, zawsze gotową do działania. W konsekwencji, narzekaj następnie swoim czytelniczkom, że nie jesteś traktowana profesjonalnie, poważnie i spotykasz się z pobłażliwymi komentarzami. Oczywiście ze strony mężczyzn, którzy stanowią może 5% Twoich odbiorców i klientów.
Dziewczyna z sąsiedztwa to rola, w którą w imię enigmatycznego i bliżej nieokreślonego siostrzeństwa, wchodzi się także ze strachu przed obelgą bycia „pick me girl”. Kobiety bojące się tej etykiety – same odgrywają rolę dziewczyny z sąsiedztwa zarówno w internecie, jak i w codziennym życiu. Rezultatem jest to że zamiast skupiać się na tym, żeby tworzyć czy konsumować mądre teksty i podcasty w innej dziedzinie niż rubryka „kobiecość i związki”, wkładają mnóstwo energii w to, żeby udawać, że są takie same jak inne dziewczyny. Pomiędzy tym wszystkim wplatają rozmowy o rzeczach. Bardzo dużo rzeczy.
Ta sztucznie wytworzona więź między autorkami a odbiorczyniami służy głównie napędzaniu konsumpcjonizmu. Czytelniczki cieszą się, że czytają kogoś, kto nie jest słupem reklamowym, tylko zwykłą fajną dziewczyną, taką jak one. Nie zauważają, że nie ma lepiej działającego marketingu niż ten oparty na liderach opinii, którzy imitują naszego kolegę czy koleżankę. Udawanie, że nie istnieje hierarchia między autorem a odbiorcą to jeden z czynników napędzających kapitalizm, a to że ktoś miał dokładnie odwrotne intencje, tak naprawdę nie ma znaczenia.
Czytelniczki są w stanie o wiele bardziej utożsamić się, empatyzować i wybaczyć zamożnym kobietom*, które dzięki uprzejmości niani, pani sprzątającej i dobrze zarabiającego męża mają czas na prowadzenie lifestye’lowych profili na Instagramie. Ich kontent opiera się w dużej mierze na spełnianiu roli dziewczyny z sąsiedztwa. Równocześnie te same osoby zrobią wiele, aby zniszczyć i zdeprecjonować ambitną twórczość kobiety, wynajmującej pokój czy kawalerkę, pracującej gdzieś na etacie, również między wierszami dzielącej się problemami. I to problemami nieco większego kalibru niż katar trzylatka. Bo bardziej zależy jej na byciu postrzeganą jako rzetelna, pracowita i mądra niż normalna, zwykła, dostępna i miła. A co jeśli ta dziewczyna czasem w swoich tekstach się złości? Dramat, przecież dziewczynki nie mogą się złościć! Dlaczego jesteś niemiła? Bądź miła!
*Wyjątek stanowi Mamaginekolog, której laski po zarządzaniu wypominają, że długo robiła specjalizację.
TOKSYCZNA KOBIECOŚĆ
Pozwolę sobie na śmiałą tezę, że większość kobiet nie potrafi skonstruować argumentu, który nie byłby solipsyzmem. Ich komentarze pod wpisami ulubionych influencerek przeważnie zaczynają się od „a ja”, „a u mnie”, „a mój mąż/dziecko/teściowa/pies”. Dopiero po szerokim opisie swojej codzienności, następuje jedno lub dwa bardziej ogólne zdania. Ta nieumiejętność ubrania swoich osobistych doświadczeń w wypowiedź, zawierającą szerszą perspektywę niż własne „ja”, to jeden z wielu dowodów na to, jak bardzo egocentrycznymi osobami są współczesne kobiety z klasy średniej. Ten egocentryzm potęguje przekonanie o istnieniu syndromu WWO (Wysoko Wrażliwej Osobowości). Kiedyś neurozę nazywano po prostu neurozą, niestety obecnie osoby neurotyczne same określają się pseudonaukowym pojęciem „wysoko wrażliwe”. Ba, traktują to jako nobilitację. Emilia Korczyńska z “Nad Niemnem”, w dzisiejszych czasach niewątpliwie byłaby osobą wysoko wrażliwą. Marketingowcy dawno już podchwycili ten narcystyczny trend, wyrazem tego jest sprzedawanie tej grupie kobiet produktów, wykorzystując do tego słowo „czułość”. Sprzedawanie rzeczy za pomocą tak miękkiego i delikatnego słowa to eufemistycznie mówiąc – praktyka budząca niesmak.
Kim w rzeczywistości jest osoba empatyczna i wysoko wrażliwa? To zwykle osoba, która potrafi patrzeć poza czubek własnego nosa. Która poza swoją własną wrażliwością, dostrzega także wrażliwość swoich bliskich. Nie umniejsza wrażliwości tych osób, poprzez określanie jej jako przeciętnej. Wysoko wrażliwa kobieta to kobieta, która wie, że musi być silna i ogarnięta życiowo. Po to, żeby być podporą dla bliskich, którym na pewnym etapie życia tej siły może zabraknąć. Wreszcie jest to kobieta, przy której mężczyzna czuje się na tyle bezpiecznie, żeby także czasem móc się przy niej rozpłakać. Zamiast żyć w skrywanym strachu, czy w czasach głębokiej inflacji zdoła zapewnić jej wszystko to, czego od niego oczekuje.
Zbiorowa neuroza w postaci przekonania o swojej nadzwyczajnej empatii i wysokiej wrażliwości, to nie jedyna uniwersalna cecha, która została ubrana we współczesny kostium. Kiedyś na blokowiskach istniał monitoring w postaci babuszek opartych o parapet okien i balkonów, pragnących wiedzieć wszystko o wszystkich. Wypatrywały one niewiele znaczących detali z życia obserwowanych osób, by potem wspólnie przemielić to wszystko po niedzielnej mszy. Na starych blokowiskach pozostały stare kobiety, młodsze przeniosły się na strzeżone osiedla. Niestety potrzeba zbierania informacji o przypadkowych ludziach wcale u nich nie zanikła. Po prostu przeniosły się one do internetu i teraz zasilają szeregi discorda i forum kafeteria.pl. Wybierają pojedyncze detale z życia interesujących je kobiet i rozkładają na czynniki pierwsze. Ich uwadze jednak zazwyczaj umyka to co naprawdę istotne. Cytując Wojtka Sokoła: „Dziewczynom powrastały telefony we łby. Ile można tak o niczym pierdolić bez przerwy?”
Ostatnia kwestia to pasywna agresja. Kobiety pochodzące z dużych miast, wychowane w rodzinach z klasy średniej (światopogląd nie ma tu żadnego znaczenia) opanowały ją do perfekcji. Bo w porównaniu ze swoimi koleżankami pochodzącymi z rodzin robotniczych (temperowanych chociażby za przejawianie wrażliwości artystycznej), były one bite symboliczną pałką przez swoje matki za wszelkie przejawy wyrażania złości. Tak, to ten sam typ matek, które czytają stronki typu „Jak wychowywać dziewczynki?” i zapewniają córki, że mogą być programistkami. Być może gdyby nie te zapewnienia, ich córki nawet nie zadałyby sobie pytania: „ale dlaczego właściwie nie mogłabym?”
I to właśnie kobiety pochodzące z wyższej klasy społecznej niż ja, regularnie stosujące bierną agresję, są najbardziej wytrwałymi strażniczkami mojej formy ekspresji i kompletnie nie rozumieją, dlaczego pozwalam sobie na moim koncie na Instagramie na otwarte okazywanie złości.
Pasywna agresja, wciąganie mnie w zawiłe intrygi... Zdarzało się, że nawet poprzez pisanie do mnie dziwnych maili usiłujących wyciągnąć ode mnie prywatne informacje. Sztuczne podsycanie konfliktów między mną, a byłymi koleżankami. Zbiorowe umawianie się na zostawianie mi negatywnych recenzji z anonimowych kont. Monitorowanie każdego przedmiotu, jaki znajduje się na moim stole na zdjęciu wrzuconym jako tło do instagramowych rozkmin. Wszystko to od prawie roku jest częścią mojej wirtualnej codzienności. Pocieszającą jest dla mnie myśl, że w każdej chwili mogę włączyć tryb samolotowy. W końcu to nie ja wchodzę z takimi osobami w związki małżeńskie. I na szczęście to nie ja po powrocie z pracy codziennie muszę mierzyć się w czterech ścianach z taką skalą kretyństwa.
Tryb samolotowy – polecam serdecznie włączać tę opcję po każdej publikacji.
#piekłokobiet
Cytaty zamieszczone w tekście pochodzą z dwóch książek: „Chcemy całego życia. Antologia polskich tekstów feministycznych z lat 1870-1939” pod red. A. Górnickiej-Boratyńskiej oraz „Myśli, wyznania, rozważania” Edyty Stein.