Gdybym miała wybrać jakiś podkład muzyczny pod opis wspomnień z mojego dzieciństwa, nałożyłabym na siebie dwie ścieżki dźwiękowe. Pierwszą byłaby muzyka Evanescence. Miałam osiem lat, kiedy usłyszałam w radiu mroczne piosenki z albumu Fallen (2003). Amy Lee to pierwsza artystka, o której napisałabym, że zaczęłam jej słuchać ś w i a d o m i e. Oczywiście tylko jeśli pochodziłabym z tej części internetu, gdzie żyje się głównie po to, aby budować holistyczną relację ze swoim ciałem. Tak czy inaczej, w 2003 roku odkryłam muzykę, która mnie porwała. I trwałam w tym symfoniczno-metalowym transie niemal do końca liceum.
Drugą, równoległą ścieżkę dźwiękową pasującą do moich lat dziecinnych, wydeptały moje starsze siostry, które słuchały niezwykle modnej wówczas muzyki elektronicznej. Święto tej muzyki przypadało w każdy sobotni wieczór, była to wszak złota era klubów, powstających wtedy jak grzyby po deszczu i przyjmujących różne atomowe nazwy. W Krośnie królował założony w 2002 roku klub Armagedon. Otworzono go w dawnym budynku Zakładów Przemysłu Lniarskiego „Krosnolen”, nazywanych potocznie „Lnianką”. Fabryka działała od lat 30. aż do 1996 roku, kiedy ogłosiła upadłość. A co stało się z powstałym tam we wczesnych latach 2000. legendarnym klubem? Ślad urywa się w kwietniu 2014 roku na jego martwej już niestety facebookowej stronie.
Ze względu na zbyt młody wiek (urodziłam się w 1995 roku) nie dane mi było uczestniczyć w żadnej z imprez w tego typu klubie. Jak to z modą bywa: to co powszechne, kilka lat później w oczach największych entuzjastów zostaje skreślone za bycie „wieśniackim”. Nowe wzorce bycia fajnym, które pojawiły się w drugiej dekadzie lat 2000., wydały na te kluby ostateczny wyrok. Dlatego w czasach mojej pierwszej młodości musiałam zadowolić się ochłapami w postaci krakowskiego Teatro Cubano. Ale cóż zrobić, kiedy serce porywał jedynie Basshunter i Dj Kris?
W tym miejscu właśnie dochodzimy do sedna tego tekstu, czyli fenomenu Klubu Ekwador Manieczki. O jego istnieniu dowiedziałam się dopiero w 2022 roku, pomimo tego że wychowywałam się na składankach z odbywających się tam imprez. „Dj Kris”, „Ekwador” i „Amsterdam Dance Mission” – dzięki pirackim płytom w latach 2000-2005, słyszałam te słowa nieskończoną liczbę razy. Jednak nie przyszło mi do głowy, że coś tak fenomenalnego (i egzotycznego jak na czasy, w których w TVP pokazywali Balladę o lekkim zabarwieniu erotycznym) może odbywać się w Polsce, a nie w prawdziwym Amsterdamie i w tym prawdziwym Ekwadorze. Co więcej – nie domyśliłabym się, że to wszystko dzieje się w starym popegeerowskim budynku w leżącej pośrodku niczego małej wiosce Manieczki w województwie wielkopolskim. To właśnie tam w walentynki 1998 roku zorganizowano pierwszą wielką imprezę i to wtedy narodziła się legenda Klubu Ekwador, który swoją nazwę zaczerpnął od popularnego wówczas kawałka Ekwador DJa Squasha. Wielki sukces tego miejsca stał się inspiracją do stworzenia takich klubów jak wspomniany krośnieński Armagedon i organizowania dyskotek z muzyką elektroniczną w innych peryferyjnych miejscowościach. Poza zapewnianianiem cosobotniej rozrywki młodym ludziom z małych wiosek, były one także ówczesnym odpowiednikiem Tindera.
Wracając do 2022 roku: po dokonaniu mojego spektakularnego odkrycia zaczęłam nałogowo słuchać w pracy Surrender i dostępnej na YouTubie składanki DJa Krisa z imprezy dla kibiców Lecha Poznań. Imprezy, która odbyła się równe 20 lat wcześniej. Słuchanie tej muzyki traktowałam jako bezcenne doświadczenie z zakresu poznawania kultury polskiej, na takim samym poziomie jak moja pierwsza styczność z językiem wilamowskim. W wakacje pojechałam do Wilamowic, żeby zobaczyć to fascynujące miejsce na własne oczy. Zatem nikogo nie powinno dziwić, że 16 września znalazłam się także na imprezie „Back To Old Night” w Klubie Ekwador Manieczki. Chciałam na własnej skórze poczuć namiastkę odbywających się tam u progu nowego tysiąclecia imprez, oraz sprawdzić, o co chodzi z enigmatycznymi wyrażeniami „świątynia imprez”, „stara gwardia”, „wszyscy jesteśmy jak jedna rodzina”, „nie spać, zwiedzać, zapierdalać”, „jazda” pojawiającymi się w nielicznych dostępnych w internecie wzmiankach na temat tego miejsca. Znalazłam się tam po to, aby opublikować swoje wrażenia na Paryżewie. W końcu już w nazwie mojej strony zawiera się idea, aby pisać właśnie o takich wyjątkowych zjawiskach kulturowych na polskim podwórku. Pojechałam do Ekwadoru Manieczki – żebyście Wy nie musieli. A com widziała i słyszała, w księgi umieściłam.
Do Manieczek wyruszyłam samochodem z Poznania tuż po godzinie 19:00 w towarzystwie mojej czytelniczki, która załapała się jeszcze na złotą erę wiejskich dyskotek. Na jednej z nich poznała nawet swojego męża. We wczesnych latach 2000. Ekwador był jednak poza jej możliwościami finansowymi. Kilkanaście lat później postanowiła zatem spełnić swoje wielkie marzenie. W kontekście mojej pracy twórczej obecność Eli miała też jedną ogromną zaletę: ta niezwykle atrakcyjna kobieta przyciągała zainteresowanie klubowiczów i zbierała od nich zaproszenia na loże. Dzięki temu ja, wtłoczona przez brutalną rzeczywistość w rolę tej brzydszej koleżanki, mogłam zaczerpnąć wiele cennych informacji od uczestników imprezy, którzy chcąc nie chcąc, prowadzili również ze mną konwersację.
Na miejsce dotarłyśmy około 20:00, całą godzinę przed rozpoczęciem imprezy. Zaniepokojona opiniami w Google mówiącymi o długich kolejkach i zatłoczeniu, włączyłam swój wewnętrzny tryb starej baby w trakcie Triduum Paschalnego: zarządziłam, aby przyjechać dużo wcześniej, co by zająć swoją ławkę w świątyni imprez. Jak się okazało, było to niepotrzebne, gdyż większość klubowiczów i tak zjeżdżała się po godz. 22:00.
Na parkingu pod klubem zastałyśmy kilka tuningowanych samochodów z podświetlaną karoserią niczym z Need for Speed: Undeground. W bagażnikach każdego z nich stały duże głośniki, odtwarzające stare składanki. Wśród nich najmocniej przebijał się remix Désenchantée Kate Ryan stworzony przez legendę Manieczek DJa Krisa. Wspomnienia mieszkańców wsi, które przeczytałam w najnowszym dostępnym w internecie reportażu na temat Ekwadoru opublikowanym w „Głosie Wielkopolskim”, pokrywają się z tym współczesnym obrazem biforu na parkingu pod klubem. Mam na myśli chociażby dachy samochodów pełniące funkcję barku na kółkach – ten ciągle żywy relikt przeszłości z początków działalności klubu, kiedy mało kogo było stać na zakup alkoholu w środku.
Jeszcze przed rozpoczęciem imprezy przy drzwiach wejściowych zgromadzili się klubowicze starej gwardii w charakterystycznych kapeluszach, z gwizdkami, skandujący nazwę „Ekwador”. Oświetlał ich wielki żółto-niebieski neon z logo klubu. Rzucał on też światło na duży plakat z napisem „Amsterdam Dance Mission”. Ta coroczna wielka impreza na przełomie maja i czerwca odbywa się w Ekwadorze od 2001 roku, a poprzedzają ją wydarzenia plenerowe w Poznaniu. Tuż przed godz. 21:00 na parking przyjechał duży autokar, z którego wysiedli klubowicze. Zachowywali się tak swobodnie, jakby w końcu dotarli do domu. Minutę przed otwarciem klubu na schodach odpalono czerwone race. Wszystkie te aktywności były oddolną inicjatywą klubowiczów i najprawdopodobniej odbywały się bez udziału organizatorów imprezy.
Kolejka szła sprawnie. Bilet kosztował 50 zł (płatność tylko gotówką), a przekroczenie progu świątyni imprez było dla mnie głębokim doświadczeniem duchowym. Wszystko za sprawą rozmiaru klubu i spektakularnego oświetlenia, kontrastującego z zewnętrzną częścią popegeerowskiego budynku stojącego na takim pustkowiu. Trzy duże sale urządzone z barokowym rozmachem: dwie w środku z antresolami. Na tych antresolach loże, a przy barierkach ludzie w tanecznym transie. Trzecia sala z muzyką techno, dodatkowym barkiem i budką z kebabem, mieściła się na zewnątrz. Tylko tam można było zaczerpnąć świeżego powietrza, bo wyjście z klubu na parking wiązało się z opuszczeniem imprezy – tę zasadę wprowadzono ze względu na wieloletnie skargi mieszkańców. Tuż po 22:00 na parkingu na manieczkowym sklepieniu niebieskim ktoś urządził pokaz fajerwerków. Załapałyśmy się na niego, ponieważ akurat przebywałyśmy w sali techno na otwartej przestrzeni.
Kto przyjechał na imprezę do Ekwadoru? Większość klubowiczów to ludzie w wieku około 40 lat. Nieznaczna przewaga mężczyzn, brak obcokrajowców, brak hipsterów. W kolejce do toalety kilka razy zetknęłam się z duetem matka + córka. Nie brakowało też ojców w towarzystwie synów. Na imprezie bawiło się kilka osób na wózkach inwalidzkich. Mariusz, który zapraszał nas na lożę, do Ekwadoru przyjeżdża od kilkunastu lat, chociaż „teraz to już nie to samo”. Jego była teściowa prosiła go o wysłanie filmików z imprezy; również bawiła się w Manieczkach tuż po otwarciu klubu. Wspominał też o znajomych, którzy na Back To Old Night przylecieli specjalnie z Londynu.
Dress code w Manieczkach można określić jednym zdaniem: „Polacy w Irlandii”. Dominujący styl ubioru bardzo podobny do tego, który widuje się na lotnisku Warszawa-Modlin w kierunku Dublina. Oczyma wyobraźni widzę młodych ludzi, którzy w 2008 roku wyjechali z kraju w poszukiwaniu lepszych perspektyw. Od tamtej pory ich ubiór nieznacznie się zmienił – jest to niesplugawiony obcymi modami raj utracony, zmodyfikowany jedynie o kilka nowych, droższych marek, wśród których króluje wielkie logo GUESS.
U kobiet dominowała mała czarna. Krótkie sukienki, spodenki i spódnice mini spełniały funkcję nie tylko estetyczną, ale przede wszystkim praktyczną – w klubie było bardzo duszno. Większość pań miała obuwie sportowe, ale zdarzały się także klubowiczki niezmordowanie tańczące w wysokich szpilkach. Wyjście na parking w trakcie imprezy w celu zmiany obuwia nie było możliwe. Z kolei wielu panów miało na sobie koszulki z napisem „Stara Gwardia” kupione w sklepie firmowym, który znajdował się w klubie, tuż przy wejściu. Do tego znaki rozpoznawcze Ekwadoru: kapelusze, gwizdki i nieśmiertelne białe rękawiczki. Te ostatnie oczywiście po to, żeby dłonie wyróżniały się w oświetleniu dyskotekowym. Moje serce najbardziej skradły jednak T-shirty klubowiczów bawiących się tuż obok mnie: czarne, z dużymi napisami na plecach DARRRIO i PRZEMO. Gdyby nie moja nieśmiałość, zamówiłabym dla Daria i Przema dedykację.
Mój typowo odświętny styl można scharakteryzować jako modern retro ubiór pretensjonalnej pensjonarki z Krakowa. Nie dziwi zatem, że przed imprezą w Ekwadorze bardzo obawiałam się tego, że tym razem kompletnie nie wyjdzie mi mimikra. Zostanę zdemaskowana przez prawdziwych członków manieczkowej rodzinki i potraktują mnie jak intruza. Nic podobnego nie miało miejsca: od samego początku imprezy w tym klubie czułam się bardzo swobodnie. Żadnego wgapiania się, chamskiego podrywu i ocierania się powszechnego w tak wielu innych lokalach. Byłam wręcz zszokowana wysokim poziomem kultury osobistej klubowiczów. Po wejściu na imprezę, zamiast zająć kolejkę przy barze, od razu wskakiwali na parkiet. Taniec był dla nich ważniejszy niż alkohol, który wbrew internetowym opiniom o Manieczkach, z jakimi się zetknęłam, wcale nie był taki drogi. Piwo kosztowało 15 zł, płatność tylko gotówką. A ci, którym gotówki zabrakło, mogli wypłacić ją w sklepiku firmowym.
Podróż samochodem z Poznania do Manieczek zajmuje około 50 minut, ale dojazd komunikacją publiczną nie jest niemożliwy. Z Poznania do Śremu kursują autobusy, a stamtąd można już zamówić taksówkę do Manieczek. Niektórzy imprezowicze przybywający z drugiego końca Polski, wykupują miejsca noclegowe w Śremie. Warto też dołączyć do grupy na Facebooku EKWADOR MANIECZKI TRANSPORT NA IMPREZĘ, wolne miejsca w samochodzie oferują ludzie w różnych częściach kraju. Poza tym na Facebooku przed imprezami tworzone są wydarzenia EKWADOR TRANSPORT Z POZNANIA, dzięki którym można zarezerwować sobie miejsce w autokarze. Ostatni punkt regulaminu dla tych, którzy chcą skorzystać z tej opcji, brzmi jednak: “NIE SPAĆ-ZWIEDZAĆ-ZAPIERDALAĆ”.
Przekonałam się, że legenda świątyni imprez po dwóch dekadach od czasów jej największej świetności jest ciągle żywa. Klub Ekwador Manieczki nadal przyciąga rzeszę wyznawców. Głównie starej gwardii i ich potomków. Na szczęście to miejsce nie zostało skolonizowane przez podobnych do mnie, szukających nowych wrażeń wielkomiejskich hipsterów. Częściowo dzięki marketingowi internetowemu niedostosowanemu do takich odbiorców jak ja, lecz celowanemu do ludzi, którzy nowinki w mediach społecznościowych śledzili mniej więcej do 2015 roku. A także dzięki temu, że to miejsce po prostu nie potrzebuje innego marketingu niż szeptany. Narodziło się w erze przed-internetowej i nadal bardzo dobrze radzi sobie bez spektakularnego marketingu w sieci. Jeśli jednak mimo wszystko dopuścisz się tego błędu systemu i pojawisz się na imprezie w Ekwadorze, wiedz, że na miejscu zostaniesz potraktowany jako pełnoprawny członek tej rodzinki.
JAZDA
JAZDA
JAZDA
JAZDA
JAZDA
Jazda, czyli naprawdę dobra impreza.