Gdzie w Polsce znajdują się pozostałości po świętych gajach? Jakie skutki powoduje zjedzenie wilczej jagody? Czy łosie po spożyciu muchomorów mogą mieć halucynacje? Czym różni się polski syrop klonowy od kanadyjskiego? Jakich ziół w dawnych czasach używano do dokonywania aborcji? Kiedy w kuchni chłopskiej pojawiły się pomidory?
O dzikich roślinach trujących i jadalnych, o Estonii, Londynie, Dublinie, wolnym seksie i zdeprawowanej energii męskiej – o tym wszystkim rozmawiam z Łukaszem Łuczajem – krośnieńskim botanikiem, profesorem nauk przyrodniczych, popularyzującym wiedzę nt. bioróżnorodności i dzikich roślin jadalnych m.in. na kanale na YouTube, który subskrybuje prawie 100 tys. osób.
Wiosną moja znajoma przeżyła przygodę z pewną dziką rośliną. Natknęła się na nią nad potokiem i tak jej się spodobała, że zaczęła zrywać młode pędy, żeby przesadzić do ogródka. Nagle z nieba lunął deszcz, a na drodze znikąd pojawiła się starsza kobieta. Zaczęła na nią krzyczeć, żeby absolutnie nie zrywała tej rośliny, bo powoduje ona poważne oparzenia skóry. Roślina okazała się być barszczem Sosnowskiego.
Tak, ta roślina rzeczywiście powoduje oparzenia słoneczne. A dokładniej powoduje uwrażliwienie naszej skóry na promienie słoneczne z powodu obecności furanokumaryn. Furanokumaryny to związki organiczne sprawiające, że u człowieka, który będzie wystawiony na światło, pojawią się oparzenia.
Czy to jest śmiertelnie groźne?
Chyba w jakichś skrajnych sytuacjach. W przypadku dużego nasilenia może po prostu poważnie uszkodzić skórę. Jeśli było zimno, a w dodatku mokro, bo padał deszcz, zmniejszyło to zagrożenie. Poza tym nie każdy jest tak samo wrażliwy na działanie furanokumaryn. A dobrą ochroną po kontakcie z barszczem Sosnowskiego jest wejście do ciemnego miejsca, najlepiej na kilka dni.
Jakie są najbardziej trujące rośliny występujące w Polsce? Kilka lat temu na swoim kanale na YouTube nagrałeś film o szaleju jadowitym…
Szalej jadowity jest rzeczywiście bardzo trującą i drażniącą rośliną. Zawiera koniinę, przez co może powodować poważne zatrucia, porażenie układu nerwowego, a nawet śmierć. Ale szalej jest łatwy do rozpoznania. Bardzo rzadko zdarza się, żeby ktoś się nim zatruł. To są wyjątkowe sytuacje.
Natomiast najgroźniejszy i najbardziej trujący jest tojad. A właściwie cała grupa gatunków rodzaju tojad. Powodują one szybką śmierć w ciągu kilkudziesięciu minut. Stąd w przeszłości tojadu używano do skrytobójstwa. Zdarza się też, że bulwy tojadu w ogrodzie są mylone z bulwami topinamburu. Wpadną razem do miski, co powoduje zatrucie.
Co ciekawe, tojad jest używany w medycynie chińskiej. Z kolei tojad syczuański to jeden z wielu gatunków tojadu, który pomimo tego że jest tak trujący, jest tam też jadany w niektórych wioskach. Ale dopiero po bardzo długim gotowaniu – 9 godzin gotowania powoduje rozpad alkaloidów diterpenowych.
A nie dzieje się tak z muchomorami? Że odpowiednio długo gotowane przestają być trujące?
To zależy od gatunku. Muchomor czerwony tak – gotowany z wodą i po jej odlaniu nie jest toksyczny. A przynajmniej nic o tym nie wiadomo. Natomiast muchomor sromotnikowy niestety nie. Jego toksyny są bardzo trudne do rozłożenia, więc gotowanie go nie pomaga.
Jedną z najbardziej intrygujących roślin trujących jest wilcza jagoda. Jakie są skutki zjedzenia jednego owocu?
Pokrzyku wilczej jagody akurat nie jadłem. Ale znam kilka osób, które próbowały. Jedna jagoda może doprowadzić do lekkich halucynacji. W przypadku zjedzenia nawet dwóch jagód te halucynacje są już silne. Zjedzenie kilku jagód może być śmiertelne. Łatwo go przedawkować – nie jest to bezpieczna roślina.
Spotkałam się ze stwierdzeniem, że łosie bywają nieprzewidywalne i niebezpieczne, bo zdarza się im jeść dzikie rośliny trujące, które powodują u nich halucynacje. Czy to możliwe?
Nie mam danych. Natomiast wiem, że jelenie jedzą muchomory. Zdarzało się, że na Syberii spotykano je odurzone muchomorami czerwonymi. Ale to są jednostkowe przypadki.
Różne gatunki zwierząt mają różną odporność na toksyny. Np. konie podobnie jak człowiek są bardzo wrażliwe na cis – łatwo je nim zatruć. Ale już zwierzęta jeleniowate nie są aż tak wrażliwe – nawet obgryzają gałązki cisu.
Na lokalnej stronie internetowej (okolice Drawieńskiego Parku Narodowego) przeczytałam komunikat: „jeśli zauważysz barszcz Sosnowskiego, zgłoś to pod numer całodobowy Straży Miejskiej”. Dlaczego?
To kwestia gatunków inwazyjnych, a nie silnie trujących. W przypadku barszczu Sosnowskiego dzwonimy po straż dlatego, że jest inwazyjny, pojawia się w nowych miejscach i jest szansa usunięcia go. Z kolei pokrzyk wilcza jagoda to roślina rzadka, chroniona. Szalej jadowity to też gatunek rodzimy – rośnie pojedynczo nad jeziorami.
Poza tym trudno zniszczyć wszystkie gatunki inwazyjne. Usuwa się jedynie te, które są dużym problemem, czyli porastają wielkie tereny i powodują zubożenie flory. Powinniśmy zwalczać nawłoć kanadyjską, nawłoć olbrzymią, rdestowiec japoński i sachaliński, dąb czerwony, klon jesionolistny czy niecierpek himalajski.
Od tematu niszczenia roślin od razu przeszłabym do najbardziej pierwotnej formy ochrony ich, czyli do świętych gajów. Bardzo zainteresowała mnie miejscowość Święty Gaj w województwie warmińsko-mazurskim, o której wspomniałeś w jednym z ostatnich filmów. Jest to hipotetyczne miejsce śmierci św. Wojciecha.
Święty Gaj to wieś koło Elbląga. Przed wojną nazywała się po niemiecku Heiligenwalde i tej nazwy używano bardzo długo.
Mamy dwa znaczenia słowa „gaj”. „Gaj” jako mały lasek, zagajnik. Natomiast samo słowo „gaić” oznaczało „posadzić las” lub „przyozdabiać gałęziami”.
W Polsce znajduje się około 30 miejscowości, które nazywają się Gaj. Wydaje się, większość z tych miejsc to były święte gaje. Nikt nie nazywał miejscowości od gaju w znaczeniu małego lasu. Dlaczego? Bo skoro dawniej tereny były powszechnie zalesione, to dlaczego ktoś mówiłby „gaj” na jakieś porośnięte lasem miejsce? Jeżeli na te miejsca mówiono wtedy „gaj”, to chodziło o święty gaj. „Gaj” był po prostu synonimem świętego gaju.
Jak podaje „Słownik starożytności słowiańskich”: Z XV wieku, z lat 1461–1464 znany jest opis gajenia przez ludność mieszkającą w pobliżu Serocka na Mazowszu, która „zawiązywała gaj” symbolicznymi „kiczkami”, czyli witkami z brzeziny lub rokiciny, aby oznaczyć część lasu, do której mieli zakaz wstępu tzw. „granicznicy" – czyli osoby spoza lokalnej społeczności.
U Słowian święte gaje przypominały rezerwat ścisły. Nie można było zerwać tam nawet gałązki. W pewnym sensie park narodowy jest współczesnym świętym gajem. Tylko że czci się w nim wyłącznie przyrodę. Patrząc na zachowane przekazy germańskie, wydaje się, że u Germanów większą czcią otaczano pojedyncze drzewa. Z kolei Słowianie czcili całe miejsca.
Ostatnio byłem w ciekawym miejscu na Podkarpaciu, które wygląda tak, jak kiedyś mógł wyglądać święty gaj. Chodzi o miejsce przy kościele w Januszkowicach – wsi między Brzostkiem a Frysztakiem, gdzie notabene rośnie najgrubszy dąb w Polsce. W dawnym parku dworskim lokalna parafia urządziła wielki Park Bożego Miłosierdzia. Przy wejściu postawili głaz. Na terenie parku zachowały się zarośnięte pokrzywami ruiny dworu i kilka starych drzew o wymiarach pomnikowych. Na szczycie parku stoi Jezus na fallicznym słupie. A poniżej, na dole, umieścili grotę Matki Boskiej. Na górze mamy energię męską yang, a na dole, gdzie wolno płynie woda, energię żeńską yin. To wszystko bardzo przypomina taoistyczną świątynię. Tak jakby miejscowy proboszcz był taoistą. Czułem się tam, jakbym był w Azji Południowo-Wschodniej.
Na terenie parku urządzono też stacje drogi krzyżowej. I to wszystko wygląda tam zupełnie bezpretensjonalnie! Bo zazwyczaj parki podworskie są albo zupełnie zarośnięte, albo starannie wypielęgnowane. Albo krzaki, albo wszystko idealnie wykoszone i porobione ścieżki. A miejscowa społeczność w Januszkowicach stworzyła coś pośredniego. Tylko trochę to odkrzacza, trochę wykasza. Stawia własne figurki, modły nad nimi odprawia. A pomiędzy tym wszystkim rosną pięknie wyeksponowane stare drzewa.
Jeśli chodzi o formy pośrednie, to zaintrygował mnie klon objawień, na który natknąłeś się w Gietrzwałdzie. Coś podobnego mamy w Warszawie na Pradze-Północ, przy ul. Karola Linneusza. Obok bloku rośnie stare drzewo, całe udekorowane dewocjonaliami. Obok postawiono ławeczkę. Ktoś regularnie dba o to miejsce, bo dekoracje się zmieniają.
Musimy tam pojechać. Telepatycznie wyczuwam klon jesionolistny. Zobaczymy.
Film z naszej wyprawy: LINK.
Wygląda na to, że kult świętych drzew przetrwał, choć w schrystianizowanej wersji.
Święte gaje występowały praktycznie u wszystkich ludów Europy. Chrześcijaństwo je zniszczyło. W Kościele Katolickim mamy szereg świętych, którzy wsławili się niszczeniem tych miejsc, jak np. św. Marcin, który ściął świętą sosnę, czy św. Bonifacy, słynący ze ścięcia wielkiego dębu. Według mnie Kościół powinien odebrać tym ludziom tytuł świętości. W obrębie Kościoła powinna nastąpić dekolonizacja. Takich rzeczy się nie robi.
Tymczasem w nawie bocznej kościoła w nadbużańskiej wsi Zuzela, gdzie urodził się kardynał Stefan Wyszyński, znajduje się wielkie malowidło przedstawiające zdewastowany święty gaj z porąbanym posągiem Światowida, z datą 966 r.
Coś podobnego! Natomiast rzeczywiście, przez to, że brutalnie zniszczono święte gaje, w tych miejscach tkwią niezaspokojone moce. Wołają do ludzi, aby tam przyszli i je odtworzyli. Osobiście czuję się apostołem świętych gajów i apostołem bioróżnorodności. Moją działalność, polegającą na promowaniu ochrony lasów i łąk, traktuję jako misję nie tylko naukową, ale wręcz quasi-religijną.
Pod względem odtwarzania świętych gajów fascynująca jest Estonia. Na obrzeżach Tallinna rośnie święty gaj, pierwotnie zasadzony w latach 20. bądź 30. XX wieku. Młode państwo estońskie, które narodziło się po I wojnie światowej, potrzebowało zbudować swoją tożsamość narodową na czymś innym niż prawosławie czy protestantyzm, gdyż od wieków na ich ziemiach te religie krzewili obcy najeźdźcy. W związku z tym naczelni politycy Estonii z prezydentem Konstantinem Pätsem na czele zaczęli promować neopogański kult boga Taary. Na polu zwycięskiej bitwy Estów nad Krzyżakami w 1343 roku posadzili święty gaj, zniszczony przez Sowietów w latach 40. Po upadku komunizmu w latach 90. posadzono tam nowe drzewa, którymi opiekują się uczniowie szkół mundurowych.
Kocham Tallinn. Estończycy są najbardziej wykształconymi ludźmi na świecie. Brałem udział w warsztatach etnobiologicznych na estońskiej wyspie Saaremaa organizowanych przez badaczkę Renatę Sõukand i jej męża Raivo Kalle, którzy mają na koncie wiele publikacji naukowych. Od Renaty dostałem najlepszy prezent na 50. urodziny, czyli mięso niedźwiedzia z Estonii.
Na tych warsztatach poznałem też ciekawą panią prof. Aveliinę Helm, która zajmuje się bioróżnorodnością muraw i łąk w Estonii. Prowadziła badania, będąc matką kilkorga małych dzieci, w dodatku na własnym ranczo, gdzie wypasała zwierzęta. Fascynujące połączenie kariery naukowej, macierzyństwa i życia na wsi, w zgodzie z naturą.
Czy w Estonii rośnie jakaś wyjątkowa roślina, niespotykana nigdzie indziej?
Chyba nie. Cała Europa Środkowo-Północna jest dosyć uboga florystycznie. Endemity to gatunki o małych zasięgach, występujące w wysokich górach albo na starych, bardzo długo izolowanych wyspach, jak np. Wyspy Kanaryjskie czy Madagaskar. Niektóre wyspy greckie są izolowane od milionów lat. Podczas gdy chociażby wyspy chorwackie mają dopiero kilka tysięcy lat. Natomiast w naszej części Europy nie ma starych wysp ani wysokich gór.
Za to Estonia jest wyjątkowa z powodu ogromnej ilość lasów i torfowisk, zajmujących łącznie ponad połowę powierzchni tego kraju.
Dlatego w poszczególnych estońskich wsiach występują bardzo różne nazwy roślin – bo te miejscowości dosyć długo były izolowane. Estonia ma też mocno zróżnicowane dialekty. I ogromny dorobek, jeśli chodzi o lokalną etnografię etnobotaniczną. W XIX wieku prowadzono tam intensywne badania. Inne kraje europejskie z takim bogatym dorobkiem to Polska i Węgry.
Dlaczego Węgry?
Węgrzy mają niesamowitą pracę Penzesa Budapesti viragok z 1926 roku na temat roślin i grzybów sprzedawanych na targach w Budapeszcie. Jest to najstarsza na świecie praca etnobotaniczna dotycząca targów. W Polsce także mamy dwie pionierskie prace: Jana Kazimierza Muszyńskiego z Wilna z 1927 roku oraz „Grzyby sprzedawane na targach Poznania” Jerzego Wojciecha Szulczewskiego z 1933.
Wracając jeszcze do tematu świętych gajów: czy są takie miejsca na Podkarpaciu, co do których nie ma wątpliwości, że kiedyś znajdowały się tam święte gaje? W książce Artura Baty i Twojego ojca Michała Łuczaja „Zamieszańcy. Losy Rusinów na Pogórzu” został podany przykład Góry Połom w Woli Jasienickiej, gdzie według przekazów ustnych w średniowieczu wybudowano monastyr greckoktolicki, spalony w trakcie najazdu tatarskiego. Wcześniej Góra Połom miała być miejscem kultu pogańskiego. W każdym razie od zawsze związana była z pewnym sacrum.
Wiele gór było otoczonych czcią, ale nie mamy pewności, jak to wyglądało w południowej Polsce. Najwięcej przekazów zachowało się ze Słowiańszczyzny na Pomorzu, z okolic Szczecina. Na ich podstawie np. wiemy, że w Szczecinie największym szacunkiem cieszył się orzech. Do dziś historycy zastanawiają się, czy był to orzech laskowy czy orzech włoski. Jednak zazwyczaj świętymi drzewami były dęby, ewentualnie lipy.
W Niemczech szczególnie silny był kult lipy. Sądy odbywały się pod lipami, bo wierzono, że wówczas sąd jest sprawiedliwy. W ogóle sądy w dawnych czasach musiały odbywać się na otwartej przestrzeni, żeby pomieściły jak najwięcej ludzi i żeby wszyscy mogli słuchać. Potem dobudowywano zadaszenia, ale nadal w sądzie nie mogło być ścian.
Rozmawiamy o poszczególnych gatunkach drzew. A jakie wyjątkowe jednostki spośród tych gatunków przetrwały do naszych czasów?
Najstarszym drzewem w Polsce jest cis w Henrykowie Lubańskim na Dolnym Śląsku, który ma już prawie 1300 lat. Z kolei przypuszczalnie najstarszym drzewem w Europie jest cis z Fortingall w Szkocji, do którego odbyłem pielgrzymkę. Ma 30 metrów obwodu. Niestety, już zamiera, jest wypróchniały w środku.
Ile ma lat?
Około 3 tysięcy.
Na zachodzie Europy szanuje się drzewa. Nasi Słowianie niezbyt o nie dbali, co bardzo widać, porównując ilość starych dębów w Polsce i w Anglii. W Anglii zagęszczenie starych dębów jest 15 razy większe niż w Polsce.
Na Podkarpaciu jest nieźle – wiele dębów zostało zachowanych. Mamy trzy gigantyczne stare dęby o obwodzie ponad 9 metrów. Dęby rzadko dożywają tak sędziwego wieku i wielkości. Muszą mieć dużo szczęścia – rosnąć w miejscu, gdzie mają stały dostęp do światła i do wody. Te trzy podkarpackie dęby to: dąb Poganin w Węglówce, dąb Chrześcijanin we wspomnianych wcześniej Januszkowicach oraz dąb w Rudce koło Sieniawy.
Dąb w Rudce rośnie przy cerkwi i jest to najpiękniejszy dąb, jaki widziałem w Polsce. Wygląda jak w książkach Tolkiena. Nie jest ani wysoki, ani całkiem krótki. Ma szeroki pień, piękną dziuplę i oplatają go wielkie konary. Z kolei Chrześcijanin wygląda jak baobab z „W pustyni i w puszczy” – bardzo niski, z dziuplą, która w środku pomieści 20 osób. Natomiast rosnący przy cerkwi w Węglówce Poganin ma 600 lat, jest wysoki i nadal zdrowy – okaz mocy.
W Polsce mamy duży problem z wypalaniem dębów. Sporo starych dębów zostało zniszczonych przez podpalenia. Chociażby kilka lat temu jeden z największych dębów: dąb Chrobry z południowo-zachodniej Polski. Sześć lat temu w Krościenku Wyżnym pod Krosnem także został podpalony dąb Wincenty – na szczęście udało się go uratować.
W jakim celu ludzie to robią? Po co?
Opętanie. Czysta destrukcja. To są zwykle młodzi pijani mężczyźni. Ten sam typ człowieka, który jeździ quadami po lesie. To jest młoda zdeprawowana energia męska, która nie ma szacunku do przyrody, do świętości. Do niczego.
Czyli to jest ta słynna toksyczna męskość?
Dokładnie, toksyczna męskość. Jest takie święte źródełko w Łączkach Jagiellońskich, a tuż obok, przy pasie drogowym, świeżo odnowiona betonowa ściana. Umieściłem tam ikonę św. Rity, którą przywiozłem z Fatimy. Została roztrzaskana. Nie dość, że ktoś ją zdewastował, to jeszcze narysował obok swastykę. Wojujący neopoganin albo opętany wariat.
Pozostając w temacie świętych miejsc: intrygują mnie rośliny na opuszczonych, starych cmentarzach. Najczęściej rośnie tam bluszcz i barwinek. Czy to są pozostałości po działaniach człowieka, czy może nieczynne nekropolie to miejsca, w których te gatunki po prostu lubią rosnąć?
Bluszcz rośnie dziko na Podkarpaciu, ale zwykle na cmentarzach jest sadzony. Ma bardzo podobny zasięg i stanowisko do różnych gatunków jeżyn. Pojawia się na zachodzie Polski i w Karpatach. Z kolei mniej go w centralnej Polsce i na wschodzie. Występują dwie formy: płożąca, która jest odporna na mrozy, oraz bardziej wrażliwa, wspinająca się po drzewach, która kwitnie. Po prostu bluszcz, gdy jest mu dobrze, zaczyna wspinać się po drzewach. Dlatego z powodu ocieplenia klimatu i rzadkich mroźnych zim, w Polsce jest coraz więcej bluszczów nadrzewnych. Szczególnie w miastach, gdzie najbardziej gwałtownie wzrasta temperatura.
O ile historia występowania bluszczu na cmentarzach nie jest jednoznaczna, o tyle barwinek sadzono tam notorycznie, gdyż jest to roślina życia i śmierci. Sadzono go na grobach, ale jest też związany z obrzędowością weselną. W niektórych częściach Europy panna młoda przesadzała barwinek z ogródka mamy i zabierała go do ogrodu poślubnego domu.
A żonkile? Często kwitną na opuszczonych cmentarzach rusińskich, np. w Bonarówce i Rzepniku.
Żonkile też sadzono na grobach, ale wyłącznie w celach ozdobnych. W Polsce żonkil nigdy nie miał specjalnej symboliki. Jest to roślina kulturowo związana z Walijczykami i z obchodzonym przez nich 1 marca dniem św. Dawida, patrona Walii.
W Bieszczadach znajduje się wiele opuszczonych wsi, w tym Hoceń, gdzie pozostałością po wysiedlonych mieszkańcach są stare sady. Czy masz swoje ulubione miejsca na Podkarpaciu, gdzie równie łatwo można odnaleźć ślady po ludziach, którzy żyli tam przed 1945 rokiem?
Najpiękniejszej miejscowości nie chcę zdradzać, żeby zbyt wielu ludzi się tam nie kręciło. Natomiast dwa lata temu natknąłem się na niesamowity opuszczony dom w miejscowości Wola Komborska. Demoniczna chata, wrośnięta w las, bez dojazdu. W ogóle w Woli Komborskiej jest wiele ciekawych, opuszczonych domów. Podobnie w niektórych przysiółkach Korczyny i Komborni. Ciekawą nieistniejącą wsią w powiecie krośnieńskim jest też Wernejówka.
Od dawna wybieram się w Bieszczady, do Beniowej. Bo w Beniowej, w środku opuszczonej wsi, rośnie gigantyczna lipa.
Tak jak rozmawialiśmy, śladami działalności ludzkiej są żonkile i barwinek. A kiedyś w miejscowości Wisłoczek znalazłem w zaroślach lulecznicę kraińską – roślinę używaną przez czarownice bałkańskie. Po wojnie tę wieś zasiedlili osadnicy z Zaolzia. W całym Wisłoczku i w sąsiadujących z nią Puławach mieszkają zielonoświątkowcy. Coś niesamowitego.
Pochodzę z Jabłonicy Polskiej, 26 kilometrów na północ od Wisłoczka. Odkąd pamiętam, w mojej wsi na pierwiosnki mówiło się „kogucie portki”. Skąd mogła wziąć się ta ludowa nazwa?
Z Twojej wsi wiele lat temu wykopałem sobie wiązówkę bulwkową, rosnącą na jakimś wyrobisku. Bardzo ciekawa roślina.
A pierwiosnki po prostu przypominały kogucie portki. Ta wydłużona rurka kielicha, która potem się rozszerza, wygląda zupełnie jak spodenki. Zazwyczaj w nazwach ludowych pojawiają się zwierzęta i proste słowa używane w gospodarstwie. Często są to właśnie ptaki, np. kogut, kura. Stąd te wszystkie kogucie portki i ptasie winko.
Bardzo interesują mnie ludowe nazwy odzwierzęce. Kiedyś w Journal of Ethnobiology and Ethnomedicine opublikowaliśmy euroazjatycki artykuł na temat nazw roślin związanych z niedźwiedziem z kilkudziesięciu języków Europy – od Hiszpanii po Syberię (The bear in Eurasian plant names: motivations and models). Analizowaliśmy, jakie gatunki roślin mają związek z niedźwiedziem. Artykuł jest dostępny online: DOI 10.1186/s13002-016-0132-9.
Jeszcze inną rośliną o ciekawej ludowej nazwie jest trzmielina, na Podkarpaciu nazywana „księżymi czapkami” lub „kozią pizdą”. Tej drugiej nazwy przez długi czas nikt nie chciał mi zdradzić, bo się wstydzili.
Te nazwy często są śmieszne, rubaszne, wulgarne, bo wówczas łatwiej się je zapamiętuje. Np. suchodrzew o dwóch zrośniętych jagodach – górale nazywali ją „księże jaja”. Nazwy ludowe najczęściej były tworzone przez związek dwóch słów, przy czym jednym z nich zazwyczaj było zwierzę lub jakiś typ człowieka: ksiądz, biskup, Żyd, Cygan.
Trochę przypomina mi to etymologię wielu nazwisk holenderskich. Po wcieleniu Holandii do cesarstwa francuskiego przez Napoleona, wprowadzono tam powszechny obowiązek posiadania nazwiska. Niektórzy chłopi holenderscy traktowali to jako kolejny wymysł okupanta, który niebawem zostanie zniesiony, wobec tego dla żartu wymyślali sobie prześmiewcze nazwiska, jak np. Kleinvogel (mały ptak). Te „tymczasowe” nazwiska funkcjonują tam do dziś.
Kojarzysz nazwisko Penar, popularne w Klimkówce? W gwarze poznańskiej, pener z niemieckiego oznacza „menel”. Klimkówka w ogóle jest ciekawą miejscowością – ponoć zasiedloną przez osadników szwedzkich.
Wracając jeszcze do ludowych nazw roślin: z dzieciństwa w Jabłonicy zapamiętałam tzw. zajęczą kapustę. Czy to jest roślina jadalna?
Chodzi o szczawik zajęczy. Można go dodawać zarówno do zupy, jak i spożywać na surowo. Dawniej szczawik był jadany w całej Europie.
Kolejna legenda utrwalona w dzieciństwie: moje starsze rodzeństwo zgodnie powtarzało, że w czasach dinozaurów skrzyp polny był wielkim drzewem, które skurczyło się do obecnych rozmiarów. Ile jest w tym prawdy?
Jest wiele gatunków skrzypów i kiedyś rzeczywiście były olbrzymie. Na wykopaliskach znajdujemy dużo większe okazy niż obecne. Zresztą, nawet w tej chwili w tropikach występują kilkumetrowe skrzypy. Nawet jest jeden okaz w Edynburgu, skrzyp meksykański (Equisetum myriochaetum), który wyrasta na kilka metrów. Zatem jest w tym ziarno prawdy.
Natomiast rosnące w lasach paprotniki, czyli skrzypy i paprocie to wyjątkowe rośliny, które uległy stagnacji ewolucyjnej. Niektóre gatunki paproci mają kilkadziesiąt milionów lat. Co oznacza, że przez te lata w ogóle się nie zmieniły. Są przedziwnym reliktem dawnych czasów.
Ostatnio często bywam w nadbużańskich wsiach, zwłaszcza na terenie gminy Sterdyń. Czy nad Bugiem rosną jakieś osobliwe gatunki roślin, rzadko spotykane w innych rejonach Polski?
Rzeka Bug to bardzo intrygujący temat. Nawet wydano atlas roślin znad Bugu – dr Marek Wierzba z Siedlec się tym zajmował. Ja również prowadziłem badania na Górze Uszeście pod Mielnikiem. Znajduje się tam ciekawy geologicznie rezerwat ze skałami kredowymi. Przez co w tym miejscu rośnie wiele rzadkich gatunków roślin.
Okolice Bugu są też niestety mało zbadane etnobotaniczne. Badaniem Podlasia zajmuje się dr Ewa Pirożnikow, która mieszka w Puszczy Białowieskiej. Ale nie zapuszczała się aż tak bardzo w rejon nadbużańskich wsi. Zwłaszcza okolice Białej-Podlaskiej i tereny na południe od Bugu to białe plamy. Dlatego polecam robić doktorat z etnobotaniki albo prowadzić prywatne badania amatorskie właśnie tam.
Genialne prace o Kurpiach napisał wybitny etnograf Adam Chętnik. Z kolei Jan Piotr Dekowski z Łodzi pisał o kulturze ludowej okolic Kozienic, Łowicza i Sieradza. Poza tym Mazowsze zawsze było zaniedbane, podczas gdy jest to obszar archaiczny.
Kilka razy odwiedziłeś Ciechanowiec na pograniczu Mazowsza i Podlasia. Co Cię przyciąga do tej miejscowości?
Znajduje się tam wspaniałe Muzeum Rolnictwa – jedno z najlepszych muzeów w Polsce. Piękny dwór, gigantyczny park, fenomenalny ogród ziołowy i kolekcja starych uli. Byłem tam na konferencji naukowej i prowadziłem warsztat, dzięki czemu zaprzyjaźniłem się z Piotrem Kiersnowskim, który stworzył ten ogród. Genialny ogrodnik i perfekcjonista.
Nieopodal znajduje się też Ziołowy Zakątek w Korycinach.
Ziołowy Zakątek w Korycinach jest inny – bardziej komercyjny, chaotyczny, zrobiony z wielkim rozmachem. Pan Mirosłąw Angielczyk, twórca tego obiektu, również jest niesamowity.
Przywiozłam Ci stamtąd podpiwek. A po raz pierwszy zetknęłam się z nim dopiero kilka miesięcy temu, podczas urlopu w Suwałkach. Okazuje się, że ten napój bezalkoholowy z jałowca jest popularny w całej Polsce północno-wschodniej. W nadbużańskiej wsi Seroczyn nazywa się go „piwem jałowcowym” i przyrządza specjalnie na Boże Narodzenie, gdyż poprawia trawienie. Czy podpiwek pito również na Podkarpaciu?
Bardzo ciekawe. Spotkałem się z podpiwkiem weselnym na Kurpiach, ale nigdy z podpiwkiem bożonarodzeniowym. Mimo że napisałem monografię na temat jałowca.
Co do Podkarpacia: nie mamy danych. Na południu Polski jałowiec był używany najczęściej do produkcji wódki, wina i wykorzystywany w celach leczniczych.
Od lat w Rzepniku pod Krosnem prowadzisz popularne warsztaty kulinarne z wykorzystaniem dzikich roślin jadalnych. Które z opracowanych dań robisz najczęściej?
Najczęściej robię to, co rośnie blisko domu, czyli smażone pokrzywy jako przystawkę albo jajecznicę z pokrzywami. Poza tym często wykorzystuję podagrycznik, chmiel, kurdybanek, czosnek niedźwiedzi. Natomiast danie, które robię rzadko, bo nie chce mi się tego zbierać, ale je uwielbiam, to są duszone młode pędy pałki wodnej, zbierane pod koniec maja.
Jak to smakuje?
Jak pory z ziemniakami. Pałkę wodną można użyć zarówno jako składnik do tarty, jak i po prostu zjeść ugotowaną w solonej wodzie.
Aktualnie owocuje orzech wodny [wywiad został nagrany 28.08.2024 – przyp. red.]. Rzadka roślina, w Polsce znajdująca się pod ochroną w stanie dzikim. Ale uprawiana w oczkach wodnych i kiedyś powszechnie jadana w okolicach Stalowej Woli.
Poza tym lubię owoce. Dobrze owoce są trudne do zastąpienia. Jednak owoc zawsze będzie smakował jak owoc, mięso jak mięso, a trawa jak trawa.
Jakiś czas temu odwiedziłeś jedno z moich ulubionych miejsc w Warszawie – targowisko azjatyckie na Bakalarskiej. Zachwycałeś się, że zobaczyłeś tam duriany. Cóż to takiego?
Śmierdzący, pożywny owoc, popularny i ceniony w Azji Południowo-Wschodniej. Ma intensywny smak: coś pomiędzy serem pleśniowym, padliną, brudnymi skarpetkami a mango. Bardzo to ludziom smakuje. Szybko się psuje i przez to, że bardzo silnie pachnie, nie wolno go wnosić do samolotów i hoteli.
Duriany są przystosowane do przenoszenia przez ssaki. Ptaki przyciąga kolor, więc rośliny o czerwonych owocach to są z reguły rośliny dla ptaków. Natomiast owoce przenoszone przez ssaki często mają żółtawy kolor. Np. dzika grusza – jej owoce szybko opadają, zaczynają dojrzewać już pod drzewem. I wtedy przychodzą dziki, które je zjadają.
Co można zrobić z duriana?
Chociażby chipsy. Poza tym jest to owoc głównie deserowy.
A z kwiatu bananowca?
To jest właściwie cały kwiatostan. Ma łagodny, liściowy smak podobny do surowej kapusty. Można używać go do różnych dań warzywnych. W Polsce kwiat bananowca staje się coraz popularniejszy. Nawet widziałem go kiedyś w Lidlu.
Na Twoim kanale na YT widziałam też film o zbieraniu soku z klonu. Czy robiłeś kiedykolwiek syrop klonowy?
Sok zbieram co roku, jednak nie zawsze mam czas, żeby robić z niego syrop. Natomiast zawsze staram się rytualnie wypić przynajmniej litr soku – zarówno klonowego, jak i brzozowego. Klonowy leci wcześniej niż brzozowy. Wszyscy wiedzą, kiedy brzoza puszcza soki: wiosną, gdy świeci słońce, na zewnątrz jest 15 stopni i każdego nosi. Z kolei klon puszcza sok wcześniej, w nieoczywistym momencie przedwiośnia – kiedy kwitną śnieżyczki, poza tym niewiele więcej się dzieje.
W jaki sposób z soku klonowego przyrządza się syrop?
Odparowuje się sok na piecu lub na ognisku. Koniecznie na blaszce do pieczenia o dużej powierzchni. W Ameryce ułatwiają sobie ten proces, wpierw zagęszczając sok przez odwróconą osmozę. Sok klonowy zawiera 2-5% cukru. W Polsce około 2%. Zaś brzozowy ma 0,5-2% cukru – zwykle jest to 1%. Syrop musi mieć stężenie 60-70%. Za pomocą odwróconej osmozy da się do kilku procent ten sok zagęścić, ale potem i tak trzeba go odparowywać.
Czyli polski syrop klonowy tym różni się od kanadyjskiego, że jest trochę mniej słodki?
Może sok trochę mniej, ale syrop robi się o tym samym stężeniu. Natomiast przeprowadzaliśmy badania na naszych sokach klonowych i okazało się, że i tak są bardzo słodkie. Różnicę w zawartości cukru powoduje klimat, a nie gatunek klonu.
Przede wszystkim w Kanadzie klon cukrowy jest gatunkiem dominującym i zajmuje tam wielkie powierzchnie. U nas w Polsce tylko na Mazurach mamy miejsca, gdzie są duże skupiska klonów. W Kanadzie można pójść do dowolnego lasu i do każdego drzewa podłączyć instalację z rurkami, podczas gdy u nas trzeba się tych drzew naszukać.
Poza tym we wschodniej części Ameryki Północnej jest bardzo wyraziste przejście z zimy do wiosny. A np. w Anglii, gdzie wiosna przychodzi bardzo łagodnie, sok klonowy długo kapie, ale jest mniej słodki. Wydaje się, że w krajach kontynentalnych łatwiej jest pozyskiwać sok klonowy i zawiera on więcej cukru. Dostrzegam to nawet po moich obserwacjach klonów w Polsce: kiedy w danym roku po ostrej zimie nagle przychodzi słońce, sok klonowy jest bardzo słodki.
Co do Anglii: nakręciłeś stamtąd bardzo ciekawy film o żywopłotach. Ile lat może mieć najstarszy żywopłot, jaki kiedykolwiek widziałeś?
W Wielkiej Brytanii widziałem żywopłoty przypuszczalnie posadzone w epoce brązu. Na pewno wiele żywopłotów angielskich pochodzi przynajmniej z XI wieku, bo zostały skatalogowane w tzw. Domesday Book. To była inwentaryzacja państwa angielskiego przeprowadzona przez Wilhelma Zdobywcę właśnie w XI wieku. Dokładnie zmapowano tam wszystkie obiekty: zarówno domy, jak i żywopłoty. I niektóre z tych żywopłotów nadal rosną w tym samym miejscu – nieprzerwanie od prawie tysiąca lat. Niewykluczone, że były tam już wcześniej, od epoki brązu.
Szczególnie południe Wielkiej Brytanii od bardzo dawna było gęsto zaludnione. Tereny przybrzeżne ludzie zamieszkiwali już od paleolitu. Sprzyjał temu łagodny klimat, dostosowany do zasobów morskich: mięczaków i ryb. Kiedy na tych terenach pojawił się wypas, właściciele bardzo wcześnie zaczęli odgradzać pastwiska żywopłotami – w celu trzymania zwierząt albo żeby uregulować, w którym miejscu są wypasane.
Czy żywopłoty stanowiły też granice wsi?
Tak, chociaż ich główną funkcją było grodzenie pastwisk. Natomiast w Polsce mamy taki przypadek, że na granicach powiatu kutnowskiego posadzono żywopłoty-szpalery, nazywane tam czyżniami.
W Wielkopolsce jest też taka miejscowość jak Turew, gdzie właściciel Dezydery Chłapowski w połowie XIX wieku posadził szpalery. Obecnie znajduje się tam Muzeum Rolnictwa. Z kolei mój dziadek posadził w Krośnie żywopłot w 1938 albo w 1939 roku. Czyli w tej chwili ten żywopłot ma już prawie 90 lat.
Utrzymuję kontakt z panem Józefem Szymańskim – ogrodnikiem urodzonym w latach 30. na łowickiej wsi. W swoim pamiętniku wspomina on wujka Franciszka Bogusowa: „Po I wojnie światowej, około 1920 roku, zakupił nasiona pomidorów w Stacji Doświadczalnej w Osinach koło Głowna, z których wyhodował sadzonki, by posadzić je w polu. Była to pierwsza uprawa pomidorów w powiecie łowickim”. Wujek Franek sprzedawał pomidory na Zielonym Rynku w Łodzi, bo w najbliższej okolicy nikt nie chciał ich kupić w obawie przed zatruciem lub rzuceniem czarów.
A kiedy pomidory pojawiły się na Podkarpaciu?
Pierwszy polskojęzyczny przepis na danie z pomidorów – zupę pomidorową – pojawił się w latach 30. XIX wieku. Ale mówimy o środowiskach dworskich, szlacheckich. Natomiast popularyzacja uprawy pomidora na ziemiach polskich rzeczywiście przypada na początek XX wieku. Znajomy Rosjanin o polskich korzeniach opowiadał mi kiedyś o tym, że podczas zsyłki w czasie I wojny światowej jego praprababka Polka trzymała w kieszonce zaszyte nasiona pomidorów. I do tej pory cała okolica pod Kazachstanem uprawia tę, podobno najlepszą odmianę pomidora, którą przywiozła tam jego przodkini.
Z kolei ziemniaki w jadłospisie chłopskim pojawiły się znacznie wcześniej.
Tak, ziemniaki pojawiły się pod koniec XVIII wieku, a już na początku XIX wieku były wykorzystywane do produkcji wódki. Ziemniaki są kaloryczne, podczas gdy pomidory traktowano jako zbytek. Ponadto ziemniaki mają dwukrotnie większą wydajność z hektara niż zboże. Dlatego zrewolucjonizowały one ekonomię wiejską: zmniejszyła się śmiertelność dzieci, co znacznie podniosło demografię. A potem w latach 40. XIX wieku wskutek złej pogody kartofle na polach zaczęły masowo gnić. Zaraza ziemniaczana spowodowała straszny głód w całej Europie.
Zwłaszcza w Irlandii, bo tę klęskę perfidnie wykorzystał rząd brytyjski. To wówczas powstało słynne irlandzkie powiedzenie: „Bóg zesłał na nas zarazę ziemniaczaną, ale to Anglicy dali nam głód”. Ale zaraza ziemniaczana nie oszczędziła też mieszkańców Galicji. W Komborni pod Krosnem drastycznie wzrosła liczba zgonów latem 1847 roku i zimą 1848. Trupy gęsto leżały w rowach i nie miał kto ich pogrzebać. A księża z ambony głosili wówczas, że jest to dopust Boży – kara boska za rabację galicyjską.
Wincenty Pol, znany etnograf, który badał Podkarpacie, był wielkim przyjacielem ludu. Lubił chłopów, dopóki go prawie nie zabili. Sam mam ambiwalentny stosunek do mentalności ludowej. Z jednej strony bardzo mnie ona fascynuje i to, jak ci ludzie potrafią sobie w życiu radzić, jakie przeciwności znosić. Ci tzw. prości ludzie szukają rozwiązań poprzez eksperymentowanie na zasadzie „trafię albo nie trafię”. I czasem naprawdę ciekawe rzeczy im z tego wychodzą.
Z drugiej strony sam przeżyłem na wsi prześladowanie. I mam odrazę do głupoty. A te zachowania nierzadko są przejawem półzwierzęcej głupoty. W zderzeniu z tą kulturą, często okazuje się, jak bardzo potrafi być ona okrutna.
A propos okrutnej kultury chłopskiej: w kwietniu przeprowadzałam wywiad z krośnieńskim folklorystą Bartoszem Gałązką. Opowiadał mi, że podczas badań terenowych spotykał się ze wstrząsającymi relacjami kobiet o specjalnie wyznaczonych miejscach obok przydomowych gnojowisk, gdzie chowano spędzone ludzkie płody. Za pomocą jakich ziół w dawnych czasach kobiety dokonywały aborcji?
Nawet kiedyś chciałem napisać o tym post, ale bałem się, żeby mnie nie odsądzano od czci i wiary. Osobiście jestem zwolennikiem regulacji urodzeń na bardzo wczesnym etapie. Uważam, że na początku ten proces tworzenia człowieka jest jednak stopniowy.
Mogę wymienić kilka takich ziół: np. rosnący w Pieninach jałowiec sabiński. Był uprawiany pod Krakowem i w wiejskich chatach znano jego zastosowanie. W Anglii do zapobiegania zagnieżdżenia zarodka używano owoców dzikiej marchwi. Podobno codzienne jedzenie ich bardzo efektywnie zapobiegało zajściu w ciążę. Oprócz tego wszystkie rośliny, które zawierają tujon: wrotycz, piołun, bylica pospolita.
Rozumiem, że to są rośliny wywołujące poronienie tylko na bardzo wczesnym etapie ciąży?
Myślę, że to kwestia jednego, dwóch miesięcy od zagnieżdżenia zarodka. Tak naprawdę te przekazy się nie zachowały. Zawsze były tajne i były domeną kobiet. Dlatego kobiety zajmujące się etnobotaniką mają ogromną przewagę i podczas badań terenowych są w stanie zdobyć dużo więcej informacji.
Jak np. wspomniana przez Ciebie dr Ewa Pirożnikow z Podlasia, która rozmawia z szeptuchami.
Tak, ale chyba nie zamierza o nich pisać, bo ma wielki szacunek dla ich wiedzy. Zresztą, szeptuchy w Polsce raczej nie zajmują się roślinami, lecz wiedzą magiczną i zaklęciami.
Pochodzisz z Krosna, ale od wielu lat mieszkasz w małej wsi Pietruszej Woli. Jak autochtoni postrzegają swojego lokalnego zielarza? Czy tępili przejawy Twojego wyróżniania się?
Na początku traktowali mnie podejrzliwie. Miałem żonę Angielkę i byliśmy postrzegani jako bogacze: jako ktoś, kogo trzeba złupić, okraść. Pojawiały się problemy z drobnymi kradzieżami, z ciągłym naciąganiem i obgadywaniem.
Jednak te relacje zmieniły się na przestrzeni lat. Zwłaszcza kiedy ludzie zaczęli jeździć po świecie. Jeszcze 15 lat temu zapytałem taką starszą panią ze wsi: „co tam u pani słychać?”. A ona na to: „To co u każdego – Londyn, Dublin i wolny seks”. Tak mi odpowiedziała 80-latka z Pietruszej Woli.
Ludzie zwiedzili ten Londyn i Dublin. Zobaczyli, jak się żyje na świecie. I nagle okazało się, że ten Łuczaj i jego rodzina to całkiem normalni ludzie. Chociaż miałem taki przypadek, że przyszedł do mnie pewien człowiek, żeby zapisać się do mojej sekty. Zapytał, dlaczego mam sektę. I dlaczego chodzimy z żoną jak Jezus i Maryja – z długimi włosami, z jakimś dzieciątkiem na ręce, w dodatku ciągle się śmiejemy.
Z czasem ludzie przywykli do naszej obecności. Nasze dzieci uczyły się tu w szkole, więc chodziłem na spotkania klasowe. Gadało się o grzybach, o pogodzie. A ja akurat jestem taki, że lubię i potrafię ludzi zagadać. Nawet kiedyś pewna kobieta ze wsi spotkała u lekarza kogoś z mojej rodziny, nie wiedząc o tym. I powiedziała: „Ten Łuczaj to fajny chłop. Chodzi w gumiakach i nawet z ludźmi z wykształceniem podstawowym potrafi rozmawiać”. Czyli jestem postrzegany jako ktoś inny, ale jeszcze nienajgorszy. Dopóki zagadam, kłaniam się w samochodzie i rękę podam – jestem swój chłop.
Z kolei mój kolega podsłuchał rozmowę dwóch starszych kobiet w sklepie w Łękach Strzyżowskich. I jedna mówi do drugiej: „Jak spotkasz tego Łuczaja, to pamiętaj, nigdy mu w oczy nie patrz. Bo jak mu spojrzysz w oczy, to on tak na ciebie popatrzy, że wszystko z tobą zrobi”. Nie mam pojęcia, co miała na myśli. Ale trzeba uważać.