26 stycznia, 2024

Krosno i okolice w międzywojniu i w trakcie II wojny światowej we wspomnieniach pana Bolesława Lorensa

Tuż po świętach Bożego Narodzenia wraz z moją starszą siostrą odwiedziłyśmy 93-letniego mieszkańca Krosna, pana Bolesława Lorensa. Dla czytelników Paryżewa zgodził się on opowiedzieć najciekawsze wspomnienia ze swojej młodości. Pokazał nam też wyjątkowe pamiątki z czasów pierwszej i drugiej wojny światowej, zdjęcia których zamieściłam w tekście.

Zapraszam w fascynującą podróż w czasie do Krościenka Wyżnego, wioski na Podkarpaciu. Pan Bolesław opowiada m.in. o życiu codziennym mieszkańców tej wsi w międzywojniu. W tym o walkach w trakcie operacji dukielsko-preszowskiej ze swojej perspektywy – kilkunastoletniego chłopca, czy o tragicznej przyjaźni z 18-letnim żołnierzem Wehrmachtu. Wspomina też o najbardziej barwnych momentach ze swojego życia w okresie PRL-u.

Urodziłem się 25 lutego 1930 roku w Krościenku Wyżnym w powiecie krośnieńskim. Moi rodzice byli rolnikami. Pracowali na roli, bo w latach 30. nie mieli innego wyjścia. Cała działka była przekopana za domem. Wszystko się wtedy robiło konikami, krowami. Rodzice mieli krówki, kozy, były też świnki i konik. Gdyby ludzie żyjący w obecnych czasach, zostali przeniesieni w tamte, to by się mocno zdziwili. To był inny świat. 

Jak były krówki, to w każdy poniedziałek matka niosła mleko i serki do Krosna. Tam na targu wszystko sprzedawała i za to dostawała pieniądze. Panie z Krosna przychodziły, kupowały. 

O – a na tym zdjęciu jest mój tato w wojsku. Był ułanem w armii austriackiej. Zdjęcie zrobiono chyba w 1918 roku.

Mój ojciec dwa razy był w Stanach Zjednoczonych. Zarabiał tam pieniążki, za to pola nakupił, dom postawił. Pojechał do Ameryki z dwoma swoimi szwagrami, mężami sióstr mojej mamy. Wyjechali w trójkę albo we czwórkę. Znaleźli tam pracę, dobrze zarabiali. Samolotami nie latali, musieli płynąć statkiem. Nawiózł stamtąd tyle złotych pierścionków i zegarków! Wszyscy przywieźli wielkie drewniane skrzynie swoich majątków. 

Kiedy ojciec pojechał tam pierwszy raz, to mnie jeszcze na świecie nie było. Zaraz po wojnie, w 1918. Jak szedł z wojska do cywila, to mu powiedzieli, że niedługo znowu się zobaczymy, bo zbliża się kolejna wojna – o granice. Więc razem z tymi szwagrami szybko się zebrali i uciekli. Wyjechali. Kiedy trwała wojna, oni pracowali w Stanach. Tylko brat ojca tu został. Wzięli go do wojska i pod Lwowem na wojence padł. Zastrzelili go, kiedy przeskakiwał przez płot. A ojciec wrócił stamtąd, i za jakiś czas znowu pojechał. Tym razem nie wiem z kim. 

Miałem pięciu braci. Siostrzyczki nie miałem. Dwóch braci zmarło w dzieciństwie. Jeden zaraz po urodzeniu, a drugi kiedy chodził do trzeciej klasy. Oprócz mnie żyje jeszcze mój najmłodszy brat, dwa lata młodszy ode mnie. Ja mam prawie 94 lata, a on 92. Starsi bracia poumierali szybciej, bo pracowali przy poszukiwaniach gazu łupkowego. Jeden zmarł w wieku 60 lat, drugi 62. Wszyscy, którzy pracowali tam z nimi, poumierali za młodu. Mieli 50-60 lat. Zatruli się toksynami. 

W 1939 roku już sam chodziłem po lasach. Jako młody chłopak gdzie ja się tam rodziców słuchałem! Nie słuchałem, co oni mówią, swoje robiłem. A w 1944 roku był tutaj front. Linia frontowa przechodziła jakieś 100, 150… Na pewno nie więcej niż 200 metrów od mojego rodzinnego domu. Nasza rodzina została wysiedlona. Niemcy kopali okopy nocą, nie przepuszczali Polaków. Nikomu z nas nie wolno było przez nie przejść. Ale ja i tak to robiłem, bo chciałem czasem do swojego domu zaglądnąć. Z biegiem czasu przyzwyczaili się do mnie, a ja do nich. No i nawet się polubiliśmy. 

To było wojsko niemieckie, ale w tym oddziale walczyli sami Ślązacy. Żaden z nich nie umiał mówić po polsku. Mówili albo po niemiecku albo po śląsku. Niemieckiego uczyłem się w szkole, więc nawet dobrze go umiałem. No i zaczęli do mnie pomalutku mówić:

  • Pieronie, kaj ty idziesz? Pójdź tam pieronie. [śmiech]

A jak któryś z nich szedł na wartę na okopy, to mówił:

  • Chodź, pieronie, do Iwana se postrzelasz. 

Co ja się tam nastrzelał. Matko Boska. A co to był ten Iwan? Ruska brać! Drugi front ruski. 

Siedzimy pewnego razu w okopie. Północny-wschód od Krościenka, w polach w Kombornii. I mówią do mnie:

  • Pieronie, patrz, Iwan! Pogoń! 

Dali mi karabin maszynowy i mówią:

  • Tnij. 

Ja żem nie strzelał w niego, tylko wycelowałem w górę. On przyjechał z koniem, trochę siana skosić. Od razu wsiadł na konia i uciekł.

Mieliśmy różne takie wyprawy, strzelałem łącznie kilkanaście razy. A jak oni mnie później polubili! Jak nie przyszedłem do nich, to sami rozglądali się za mną. Zawsze przynosiłem im nasze mleko. Ale jak już przyniosłem, to musiałem się go najpierw sam napić. Przynosiłem też jajka, a każde z nich dokładnie oglądali. Sprawdzali, czy któreś przypadkiem nie było dziurawe. Bali się, czy nie ma w nich jakiejś trucizny. 

Ich imion i nazwisk nie pamiętam. Ale był tam taki jeden Ślązak. Ja miałem 14 lat, a on 18. Kiedy szedł na linię frontową, a akurat byłem w moim domu, zawsze musiałem z nim tam pójść! Linia frontowa była długa i co chwilę były stanowiska z różnymi karabinami. Tu się chodziło, tam się strzelało. Wszystko po to, żeby zmylić Ruskich. Żeby myśleli, że tu nie wiadomo ile wojska jest. A ich tam było dużo więcej. No to ci Niemcy cały czas chodzili, z różnych miejsc strzelali. A ja między nimi. Nad nami latały dwupłatowce, bo nic innego nie było. Jak na lotnisku w Krośnie wytropili jakiegoś szpiega, to mu zatykali przewody paliwowe. Wystartował, chwilkę polatał i raz, w sekundzie spadał. 

Skończyła się tutaj wojna, mieli stąd odjeżdżać. Oni wszyscy byli bardzo zmęczeni. Szukali okazji do rozrywki, dziewczyn, żeby… A ten osiemnastoletni chłopak koniecznie chciał tutaj zostać. Już miał do tego wszystko przygotowane, łącznie z ubraniem. Dwa czy trzy dni przed tym, kiedy mieli odjeżdżać, wyszedł na linię frontową. Zamiast iść okopem, wyszedł na pole. Szedł w koszuli, niósł worek zboża na plecach. Uszedł mniej więcej tam, gdzie płynie taka malutka rzeczka. I nagle słyszę strzał. Patrzę, przewrócił się. Dostał w głowę. A później dwóch żołnierzy poszło po niego w mundurach, do nich już nie strzelali. Widocznie go swoi zabili. Niemiecki snajper go pociągnął [najpewniej został potraktowany jako dezerter – przyp. aut.].

Wzięli go ci dwaj żołnierze, bo on jeszcze wtedy żył. Strasznie płakał. Pojechali gdzieś z nim, ale wrócili się. Zmarł w drodze. Pochowali go za oknami mojego rodzinnego domu. W coś go owinęli. Jego głowa jeszcze tam jest, koło mojego domu. Bo później wykopywali tych wszystkich nieboszczyków i przenosili ich do mogiły zbiorowej. I wyciągnęli całe jego ciało, ale bez głowy. Głowa została. Dom też nadal tam stoi.

A dlaczego tak niedbale to zrobili? Pani wie, jaki to był zapach, jak ich wyciągali? Taki smród, że Matko Boska. Tam na tych wszystkich polach było mnóstwo pochowanych Niemców i Ruskich. Zwłaszcza na Granicznej Górze. Jak po lasach człowiek chodził, to też było dużo mogił, pojedyncze krzyżyki. Wszystkich ich przenieśli na cmentarz na Krościenku. Leżą w mogile wojskowej. 

Taki ten chłopak był fajny… Tak my się obydwoje lubili. Do tej pory żałuję, że nie wziąłem do niego jakiegoś adresu. Powiadomiłbym rodzinę, gdzie leży ich syn. Ale on miał już wszystko przygotowane, miał tutaj zostać. Nie liczyłem na to, że go zastrzelą. 

Trochę tych śmierci widziałem na froncie, pod samym domem. Pewnego razu przynieśli ciało Niemca. Ładny chłop, młody. Cały był zakrwawiony, posiekany pociskami. Nie znałem go, zobaczyłem go pierwszy raz, kiedy leżał zabity obok karabinu. Zdjąłem pasek od tego niemieckiego karabinu. Pozwolili mi go odpiąć, ale jakby to zrobił ktoś inny, to by go pogonili. Musiałem go bardzo dokładnie wyczyścić. Do dziś go mam. Krew wsiąkła w skórę. Nadal są na nim ślady zaschniętej krwi niemieckiej. Ten pasek jest dobry na kręgosłup. Zawsze jak gdzieś wychodzę, to się nim ściskam. Bardzo mi to pomaga.

Ludzie z Niemcami żadnych kontaktów tutaj nie mieli. Ślązak to Ślązak, to nie jest to samo. Prawdziwi Niemcy nie lubili Polaków. A my nie lubiliśmy Szwabów. Jeśli ktokolwiek widział, że ulicą idzie Niemiec, od razu uciekał. Bo on mógł człowieka zastrzelić na ulicy i jakby nigdy nic sobie pójść. Hitlera w Krośnie też nie pamiętam. Nie miałem okazji go widzieć. 

A Żydzi… W Krośnie sam Żyd, w Korczynie Żyd. W Iskrzyni Żyd. Wszędzie sami Żydzi byli. W Krośnie była bóżnica, na rynku tuż obok Franciszkanów. W Korczynie też była bóżnica. Bóżnice, czyli ich kościoły. 

Nasze kamienice, a wasze ulice. Niezbyt byli lubiani. Przyszła sobota, to siedzieli, odpoczywali, bo nic innego nie mogli robić. Sobota to było ich święto. A w niedzielę handlowali. Niczym innym się nie zajmowali, tylko handlem. Przy innej robocie nie można było ich zobaczyć. 

Po wojnie, pani kochana, to mi ojciec życie uratował. Gdyby nie mój ojciec, to już dawno bym na tamtym świecie był. Miałem takiego kolegę z moich szkolnych lat. Wiosną poszliśmy sobie na Górę Graniczną na Krościenku Wyżnym i nazbieraliśmy tego szpeju. Tam była pierwsza linia niemiecka. Naskładaliśmy całą górę pocisków. Po południu, podczas wypasania krów, mieliśmy w planach je wszystkie rozbierać. Jak to, po co? Pani nie wie, po co? Dla zabawy! 

Ale ojciec mnie zawołał:

  • Bolciu! Bierz konia i będziesz przetrząsać ziemię, a ja będę owies siał.

Aż mi się słabo zrobiło. Tak bardzo chciałem już pójść te pociski rozbierać.

No to jeżdżę tym koniem, kątem oka patrzę na kolegę, co on tam w oddali robi. A ojciec do mnie krzyczy po amerykańsku:

  • Jak jedziesz! Nie widzisz, jak jedziesz?!

Aż tu nagle: łup!

Ciało kolegi rozdarło tak, że po czterech dniach jeszcze kawałki znajdowali. To samo by mnie spotkało, gdyby nie mój ojciec. Mieliśmy wtedy nie więcej niż osiemnaście lat. 

Było kilka takich wypadków, już po wojnie. Zazwyczaj ci ludzie odnosili niewielkie uszczerbki. Ale byli też i tacy, którym nogi pourywało, kiedy weszli na minę. Bo tam było całe pole zaminowane. A ja już dawno powinienem na tym drugim świecie leżeć. Ile ja się nazbierałem tych pocisków! Zbierałem nawet te duże do moździerzy, z piórami. To wszystko leżało z wierzchu na polach. Kiedy się wycofywali, wszystko tam zostawiali. Czasem w polach leżała nawet broń. Znalazłem też taki elegancki niemiecki karabinek, a do niego naboje. 

Wojsko odjechało, byliśmy wolni, puste okopy były wykopane przy domu. Pewnego razu do nich wchodzę, patrzę, a po Górze Granicznej chodzą ludzie. Chciałem ich nastraszyć, tak dla zabawy. I strzeliłem tym karabinkiem w górę. Łup! Matko Boska, jak uciekali. [śmiech] Innym razem wracali z tej góry wieczorem, gdzie cały dzień drzewo ścinali. Wśród nich był nawet ksiądz. Podszedłem do nich bliżej, schowałem się za drzewo. Osłaniały mnie jeszcze krzaki. I znowu: łup! Takie to były zabawy. 

Nazbierałem tak wiele granatów ręcznych, że gdybym je włożył do wora, to nie wiem, czy byście uniosły. Miałem ten piękny karabinek, Mauserek niemiecki. Ale przyszli oni. Jak oni się nazywali? Polscy odkupiciele. AKowcy [niewykluczone, że mogło też chodzić o LWP – przyp. aut.]. Wszystko mi pozabierali. To były same świnie, a nie ludzie. 

Zacząłem pracować po szkole podstawowej. Czyli jak miałem 15, może 16 lat. Jednocześnie chodziłem do publicznej szkoły zawodowej w Krośnie i uczyłem się u krawca. Dawno temu w sklepie nie można było kupić żadnego ubrania. Chodziło się tylko w tym, co ktoś uszył. Materiały można było kupić w sklepach, ale nie gotowe ubrania. Chodziłem do krawca Wojnara, który miał swój prywatny zakład w Krośnie, na Wojska Polskiego. Trzy lata nauki, a potem już normalnie u niego pracowałem. Przez te trzy lata on swoim uczniom nic nie płacił, ani myśmy nic mu za naukę nie płacili. Ale dosyć dużo u niego robiliśmy, więc korzystał z tego. Już w drugim roku wszystko potrafiliśmy zrobić. On za to brał sobie pieniądze.

Wszystko umiałem szyć: kostiumy, spódniczki, płaszcze, futra, kożuchy, mundury i inne wojskowe rzeczy. Tylko sukni ślubnych nie szyłem. Lekkim krawiectwem się nie zajmowałem. Po trzech latach nauki zacząłem normalną pracę. Kilka lat po wojnie krawiec Wojnar przeznaczył swój prywatny zakład na spółdzielnię inwalidów. Przychodziły do niej takie ładne dziewczynki, które uczyłem zawodu. Płacili mi głównie za to nauczanie. Pracowałem tam dość długo. A później poszedłem pracować do krośnieńskiej huty szkła na dział wyrobów gotowych. Pakowałem te gotowe wyroby do paczek, a potem to wszystko wysyłaliśmy w świat. 

W międzyczasie, będąc jeszcze w tej spółdzielni inwalidów, wysłali nas na Śląsk, gdzie przez dwa miesiące pracowaliśmy na odbudowę Warszawy. Do dziś pamiętam adresy tej pracy: Sosnowiec, Brazylia i Czeladź, Piaski 2. Budowaliśmy tam osiedle dla górników i na zmianę pracowaliśmy w kopalni węgla – 950 metrów pod ziemią. Jak ja, z moją zmianą pracowałem na terenie budowy, to inni jechali w dół. A potem się zmienialiśmy. Pracowałem tam jako junak w Służbie Polsce. To było obowiązkowe i nic nam za to nie płacili. 

A kiedy poszedłem do wojska… Jakie ja miałem tam życie, ile przygód! To był pobór na ćwiczenia wojskowe ludzi, którzy nigdy nie byli na wojnie ani w wojsku. Spędziłem 46 miesięcy w jednostce 1923 w Pikulicach pod Przemyślem. Byłem dowódcą drużyny. Przez to, że wszyscy potrzebowali tam krawca, nikt mi nigdy nie dał krzywdy zrobić. Dawali mi maszynę do szycia i wszystkich ich obszywałem. Jak oni mnie prosili, żebym dłużej z nimi został!

Dawno w wojsku jak były święta, to nie było żadnych przepustek. Wszyscy musieli być w jednostce, bo wróg klasowy zawsze czyhał. Ale ja miałem specjalne przywileje. Dowódca kompanii szedł do lekarza wojskowego i przynosił dla mnie zaświadczenie, żebym mógł jechać do domu. Dlatego w wojsku spędziłem tylko jedne święta. Wyjeżdżałem do domu, kiedy tylko chciałem. 

Pan Bolesław (po lewej) w wojsku

Stan wojenny pamiętam, ale nie ma co wspominać. Za chlebem, za cukrem stało się w kolejkach strasznie długo. Wstawało się jeszcze przed świtem. Do dziś mam w domu bloczki. 

Moja żona także pochodziła z Krościenka. Pobraliśmy się w 1962 roku. Ksiądz ślub dał w kościele i tyle, wszyscy się do domu porozchodzili, tylko po kieliszku wypili. Dawniej wesela wyglądały tak, że od razu po ślubie szło się do sali. Tam weselnicy bawili się do obiadu. A na obiad całe wesele szło do domu. Pojedli, popili, i szli z powrotem na salę. Znowu się bawili. Poczęstunek czekał w domu, ale na sali był też bufet. Więc jak ktoś chciał, to tam również mógł coś sobie kupić. 

Moja dziewczynka zostawiła po sobie książeczkę wojskową i medal za wzorową pracę w służbie zdrowia z napisem „walka, praca, socjalizm”. Dostała go z okazji 40-lecia Polski Ludowej. Była pielęgniarką. Pracowała w Krośnie na Izbie Przyjęć. Najpierw w starym, a później już w nowym szpitalu. Żona spoczywa na cmentarzu na Krościenku Wyżnym. To już 25 lat. 25 lat jestem już sam. Ile to człowiek przeżył…

Żona mnie lubiła, choć byłem niedobry. Nieraz mi mówiła, że ona nie wie, jak męża szukała, że aż takiego ancykrysa jak mnie znalazła. Ale jak szła do pracy, to ja wszystko w domu robiłem. Sprzątałem, gotowałem, prałem. Nieważne czy moje skarpetki czy jej. I zawsze odwoziłem ją do pracy. Najpierw motorem, Jawą TS 350, potem miałem emzetkę. Aż w końcu kupiłem samochód, Skodę. Do tej pory stoi ładna w garażu. A jak żona kończyła służbę, od razu po nią jechałem. 

Doktora N. znacie chyba? Bardzo dobry, znany lekarz. Wszyscy lekarze z Krosna, wszyscy tu u mnie w domu byli. Nieraz wódeczkę se tutaj wypiliśmy. A jak zabiłem świnię, przychodził doktor N. Lubił smalec, smarował nim chlebek. Tak se tutaj siedział, popiliśmy wódeczki. Wreszcie się spił tak jak nie wiem, wpadł pod stół. Żona przychodzi z pracy, otwiera drzwi i krzyczy:

  • Co za chuj tam leży?!

A to był jej kolega z pracy, doktor N. [śmiech]

Kiedyś na tej działce mieszkał brat mojej mamy. Mieszkał w wielkim, starym domu. Był samotny, więc też przychodziłem się nim opiekować. Odkupiłem od niego tę działkę, solidnie mu za to zapłaciłem. Wszystko rozwaliłem i wybudowałem na nowo. Za te pieniądze, które zapłaciłem wujkowi, on mi kupił materiały na nowy dom. 

Dzieci niestety nie mieliśmy, żona była niezdolna. Trudno, jestem sam. Ale są też tacy rodzice, co dzieci mają, a płaczą przez nie. Ja też mógłbym zapłakać, że jestem sam. Ale jakoś zawsze rano wstaję. Muszę wstać, bo wypuszczam kurki. Jakbym ich nie miał, to pewnie bym tak leżał. A jak przyjdzie lato, to mnie nigdy w domu nie ma. Po śniadaniu od razu idę na pole. Kurki, grządki, kwiatki. Całkiem nieźle, prawda? Jak na takiego starca. Gotować już nie gotuję. Co drugi dzień przywożą mi obiady.

Tak mnie mama wychowała, że każdy dzień rozpoczynam od mszy świętej. Tam stoi radio, zawsze o 7:00 puszczam se mszę. A w niedzielę mam dwie. Słucham o 7:00, a potem o 9:00 z Warszawy. Jestem tak wychowany, trudno.

Paryżewo

Czytaj oraz wspieraj dziennikarstwo i publicystykę na wysokim poziomie.
Zobacz, kto mnie rekomenduje:
Więcej
paryzewo.pl 2023 - wszystkie prawa zastrzeżone