W latach 60. XX wieku w opuszczonej cerkwi w Karpatach w tajemnicy przed duchowieństwem odprawiano dziady. Jeszcze po II wojnie światowej mieszkańcy niektórych wsi położonych na obszarze Beskidu Niskiego organizowali stypy przedpogrzebowe, w których czynny udział brały zwłoki. Przed trzydziestu laty w kościele w Komborni żywy śpiew parafian nosił ślady dawnej ornamentyki barokowej – był pozostałością po wysokiej kulturze religijnej, charakterystycznej m.in. dla wsi założonej na prawie niemieckim. Około dziesięć lat temu zanikała w Krośnieńskiem tradycja odmawiania różańca przy ciele zmarłego obecnym w domu.
Niektóre z tych informacji są wielkim tabu, innymi przez długi czas nikt się nie interesował. Na szczęście Podkarpacie ma swojego Adama Struga. Jest nim Bartosz Gałązka – folklorysta, badacz, znawca śpiewu tradycyjnego południowo-wschodniej Polski, współtwórca Etnocentrum Ziemi Krośnieńskiej, nauczyciel języka polskiego. Od 1997 roku nagrywa, kataloguje i opracowuje tradycyjne śpiewy przede wszystkim, choć nie tylko, z ziemi podkarpackiej. Owocami swojej pracy dzieli się na stronie internetowej: http://www.bartoszgalazka.pl/
Rozmawiamy o obrzędowości pogrzebowej i pieśniach żałobnych głównie na Pogórzu Dynowskim (w tym o dziedzictwie kulturalnym Bojków, Łemków i Rusinów), o śladach muzyki żydowskiej w Komborni, a także o tym, jak w tej miejscowości wyglądała liturgia przedsoborowa.
Jakiś czas temu czytałam artykuł nt. tego, że w XIX wieku na terenach polskich nie było zwyczaju dbania o groby zmarłych, również z okazji uroczystości Wszystkich Świętych. Podobno tradycja ozdabiania grobów gałązkami i zapalania zniczy pojawiła się w międzywojniu wskutek upamiętniania bohaterów poległych za wolność Ojczyzny.
Zwyczaje były i są zróżnicowane w zależności od regionu i mikroregionu. Mieszkanka dawnej bojkowskiej wsi opowiadała mi, że w jej dzieciństwie przypadającym na przełom lat 20. i 30. nie było zwyczaju nie tylko przystrajania, ale choćby odwiedzania grobów. Ale istotnie, dwudziestolecie międzywojenne przyniosło duże zmiany w tradycyjnej kulturze. W naszych stronach w XIX wieku na pomnik nagrobny mogły pozwolić sobie chyba tylko osoby zamożne, najbogatsi gospodarze. Albo mieszkańcy wsi słynących z kamieniarstwa na Łemkowszczyźnie, np. w okolicach Bartnego, i na pograniczu polsko-ukraińskim, m.in. w ośrodku bruśnieńskim na Lubaczowszczyźnie.
W latach, o których opowiadali mi moi rozmówcy, jeszcze przedsoborowych, uroczystość Wszystkich Świętych kojarzona była głównie z procesją na cmentarz i towarzyszącymi jej zwyczajami. Procesja odbywała się 1 listopada po południu, ale de facto należała już do liturgii kolejnego dnia – Dnia Zadusznego. Dopiero w ostatnich latach przebija się do ludowej świadomości fakt rozdzielenia tych dwóch świąt: pierwszego poświęconego tym, którzy według nauki Kościoła zostali już zbawieni, drugiego – który jest „wspomnieniem wszystkich wiernych zmarłych”. Ten drugi wyrósł ze zwyczajów przedchrześcijańskich – można się spierać: antycznych czy pogańskich.
Czy w trakcie badań prowadzonych na terenie wsi Kombornia, Iskrzynia, Jabłonica Polska, Haczów natknął się pan na pozostałości po obrzędach przedchrześcijańskich poświęconych zmarłym?
W tych stronach nie. Zresztą w warstwie tekstowej czy muzycznej samych obrzędów – tych współczesnych – takich pozostałości w Polsce nie było i nie ma już od kilku wieków. Natomiast w kilku innych miejscach na mapie Podkarpacia natrafiłem na świadectwa odprawiania dziadów zadusznych, czyli w dużym uproszczeniu obrzędów zaduszkowych zawierających elementy pogańskie, jeszcze w latach powojennych. Odprawiano je w tajemnicy przed duchowieństwem. Nie mogę i nie chcę powiedzieć, w których konkretnie miejscowościach, żeby nie stygmatyzować ich mieszkańców. Niektóre z tych informacji otrzymałem z zastrzeżeniem, żeby przekazując je dalej nie wskazywać nie tylko nazwisk rozmówców, ale nawet nazw miejscowości. W każdym razie mówimy o terenach górskich i podgórskich.
Sytuacje opisane przez moich informatorów miały miejsce wieczorem w Dzień Zaduszny bądź w kolejne wieczory listopada. Po II wojnie, a może i wcześniej, obrzędy te odprawiano w sekrecie przed gromadą, uczestniczyli w nich jedynie „wtajemniczeni”, stąd data ulegała zmianom. W jednej wiosce natknąłem się na kilka świadectw o zwyczaju zbierania się mężczyzn na zaduszki w starej, opustoszałej cerkwi przy zastawionych pokarmem ławach – było to coś na kształt zaduszkowej biesiady. Dodać tu należy, że każde takie „nietypowe” informacje staram się weryfikować w co najmniej dwóch źródłach, ponieważ niektórzy rozmówcy mają skłonność do konfabulacji. Poza tym ludzka pamięć bywa zawodna, przez co ranga niektórych opowieści urasta do wielkiej, bardzo istotnej, podczas gdy w istocie ich znaczenie jest co najwyżej anegdotyczne. W każdym razie w tym wypadku udało mi się potwierdzić tę historię.
O jakich latach mówimy?
O latach 50., może wczesnych 60. XX wieku. Uczestnicy nie stronili od alkoholu, co sprawiało, że oddawali się zgoła nieobrzędowym formom zachowań. Miejsce, w którym się gromadzili, było wtedy już pozbawione sacrum: cerkiew od lat była świątynią nieużywaną. Moi rozmówcy biorący udział w tych zdarzeniach nie mieli poczucia, że uczestniczą w profanacji, a przynajmniej nie sprawiali takiego wrażenia. Nie zmienia to faktu, że informacje, którymi się ze mną podzielili, były do końca ich życia wielkim tabu.
Uczestnikami byli żonaci mężczyźni i wdowcy. Nie dopuszczali do tej sytuacji kobiet i kawalerów, ani osób uznawanych za „niepewne”, czyli chyba niegodne zaufania. Alkohol powodował, że wyobraźnia płatała im figle. W stanie upojenia widzieli dziwne, nadprzyrodzone rzeczy. Miały miejsce zbiorowe halucynacje. A może po prostu straszyli się nawzajem, nie tylko opowieściami, wydaje się, że inscenizowali niesamowite sceny. Ważną rolę grała w tych scenach płonąca zjawa, która wypadała z krużganków, i głowa zwisająca za oknem. We wspomnieniach jawiło się to jako dobra, chociaż straszna zabawa. Jeśli odmawiano wówczas jakieś modlitwy i wykonywano śpiewy, to miało to miejsce na samym początku spotkania. Co ciekawe – te akurat szczegóły zatarły się w pamięci moich informatorów.
W niektórych podgórskich wsiach czuwanie przy zmarłych niekiedy przybierało formę zbliżoną do takich dziadów. Kiedy po śmierci ciało leżało w domu, oprócz gospodarzy schodziła się cała wieś. Czuwanie rozpoczynało się modlitwą, a następnie śpiewano pieśni. Pieśni było bardzo wiele – miało ich wystarczyć na kilka godzin śpiewania. To było powszechne. Ale w tych stronach później następowało coś na kształt stypy: uczty mocno zakrapianej alkoholem, połączonej z zabawą w obecności zmarłego. Celem tych zabaw bywało kojarzenie par, zdarzało się nawet, że w tym kojarzeniu czynny udział brały... zwłoki zmarłego. To może wydawać się groteskowe, nieprawdopodobne, zwłaszcza, że znów mówimy o latach 50. XX wieku. W innych wioskach, położonych dalej w kierunku wschodnim, zwyczaj taki nazywano chodzeniem na koty i dotyczył wyłącznie młodzieży, która uczestniczyła w nim w czasie, gdy starsi szli do cerkwi na nabożeństwo.
To są historie tabu – rzadko pojawiają się we współczesnej literaturze folklorystycznej, bo badacze zwykle nie są dopuszczani do takiej wiedzy. Mogę powiedzieć: miałem szczęście, że spotkałem ludzi, którzy byli skłonni zdradzać sekrety swojej społeczności, zastrzegając jednak wyraźnie, żebym upowszechniając te informacje zachował anonimowość rozmówców i nie ujawniał nazw miejscowości. Podkreślę: opowiedziane przed chwilą historie udało mi się zweryfikować u wielu informatorów. Zresztą w innych miejscowościach, położonych blisko Krosna, znany był zwyczaj zwany utopki – już po pogrzebie „topiono” żale za zmarłym w samogonie (samogon to mocny alkohol domowej roboty) i podczas takich utopek pojawiały się te same zabawy, o których wspomniałem wcześniej, wśród nich popularne i niezwykle bolesne bicie dupoka. Jednak odbywało się to już bez obecności ciała zmarłej osoby.
To są opowieści z lat powojennych. Co musiało się dziać wcześniej!
Czy w okolicach Krosna w XX wieku zachowała się wiara w odpowiedniki utrwalonych w popkulturze wampirów i wikołaków?
Powszechnie. Kiedyś wszystkie takie postaci określano tutaj słowem złe. Złe mieszkało w wierzbie, złe opętało gospodarza... W okolicach Miejsca Piastowego słowo „diabeł” oznaczało nie tylko postać znaną z kultury chrześcijańskiej, ale każdą istotę nadprzyrodzoną złośliwą, złowrogą i złowieszczą. Takie diabły tudzież diaboły mieszkały w drzewach rosnących w okolicach kościoła. Pod postacią chowańców nękały bezdzietnych rodziców czy samotnych gospodarzy.
Niektóre z tych opowieści są naprawdę niesamowite. Mój rozmówca z okolic Leska z przejęciem, które świadczyło o tym, że głęboko wierzył w opowiadaną przez siebie historię, wspominał, że pewnego dnia o ciemnym zimowym świcie, gdy szedł na stację kolejową, przystanął pod oknem u sąsiadów i zobaczył we wnętrzu izby, w blasku naftowej lampy, szkaradną postać niby-dziecka przystawionego do piersi, karmionego przez mieszkającą tam kobietę…
Z kolei w okolicach Rymanowa usłyszałem historię gospodarza, który w latach 60., a może wcześniej, według zgodnej opinii całej wsi zawarł kontrakt z siłami nieczystymi. Mieszkańcy twierdzili, że po śmierci żony nawiedził go diabelski pomocnik, który wykonywał za niego wszystkie prace gospodarskie, takie jak pranie i sprzątanie. Sprawa otarła się o miejscowego proboszcza, który zarządził egzorcyzmy, i miejscową babkę (znachorkę), która określiła, czyli otoczyła nawiedzony dom linią usypaną z tłuczonej cegły. Później okazało się, że u gospodarza mieszkał ktoś, kogo nie chciał on ujawniać światu i kto chciał, żeby jego tożsamość pozostała ukryta. Była to kobieta. Lud wytłumaczył sobie jej cichą obecność w nadprzyrodzony sposób.
Ta historia przypomina mi trochę baskijski film Errementari o budzącym grozę samotnym kowalu mieszkającym na skraju wsi, który po śmierci żony uwięził w domu diabła. A jaki stosunek do samobójców i osób zmarłych śmiercią gwałtowną mieli mieszkańcy Pogórza Dynowskiego?
Podejście Kościoła do samobójców zmieniało się na przestrzeni lat, od wykluczenia, przez warunkowe dopuszczenie do katolickiego pogrzebu, po uznanie Boskiego Miłosierdzia jako narzędzia łaski dla najcięższych nawet grzeszników. W wielu miejscowościach na krośnieńskim Pogórzu w latach, które obejmowali pamięcią moi rozmówcy, każdej śmierci towarzyszył ogromny szacunek. Także śmierci samobójczej. Pogrzeby samobójców odprawiano jednak skromniej, bardziej dyskretnie: rozmówczyni z Komborni wspominała, że na jednym z takich pogrzebów – przed II wojną – nie grały organy, a pieśni intonował ludowy śpiewak – kantor. Ale msza żałobna i pogrzeb były dostojne.
Czyli Kombornia była liberalna obyczajowo.
W podejściu do ludzkich spraw była bardzo ludzka. I pewnie nie tylko Kombornia. Nie tylko tam słyszałem, że zmarłego nie należy się bać, bo skoro on za życia nic złego mi nie zrobił, to tym bardziej nie zrobi tego po śmierci. Nawet jeśli zginął śmiercią tragiczną. W tych stronach takie tłumaczenie sobie lęku przed osobami zmarłymi w nagłych i niespodziewanych okolicznościach było i nadal jest powszechne.
W okolicach Brzozowa opowiadano mi, że w dawnych czasach zmarłych obarczano winą za różne niekorzystne dla gromady wydarzenia – słabsze plony czy pomór bydła. Zawsze pojawił się ktoś, kto umiał przekonać innych, że nieszczęście zostało sprowadzone przez konkretnego „wampira”. Odkopywano takiego delikwenta i odcinano mu głowę. Na takie świadectwa można zresztą natrafić w dokumentach kościelnych z XIX wieku.
Im dalej na południe i na wschód, czyli w stronę Karpat i ku pograniczu polsko-ukraińskiemu, tym więcej lęku, zabobonnej wiary w zjawiska nadprzyrodzone, a zarazem więcej zachowanych archaicznych zwyczajów i pieśni. Dla badacza kultury tradycyjnej to źródło skarbów – ale i wiedzy o niedawno jeszcze praktykowanych zwyczajach trudnych do przyjęcia przez współczesnego człowieka. Jeszcze po II wojnie zdarzały się sytuacje, że niezamężna dziewczyna, która zaszła w ciążę, była bita powrozem lub nawet kamienowana na moście przez mieszkańców wsi. Na Pogórzu Dynowskim takie rzeczy nie miały miejsca.
W jakim celu? Po to, żeby poroniła?
W ten sposób społeczność wymierzała karę grzesznicy.
Z kolei już w naszych stronach w jednej z miejscowości słyszałem, że przy wielu domach w specjalnym miejscu w kącie podwórza, gdzie trafiały nieczystości, zakopywano ciała dzieci, których poronienie wywołano.
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu dzieci masowo umierały też przy porodach. Jak wyglądał pochówek takiego dziecka, zwłaszcza, jeśli nie zdążyło zostać ochrzczone?
W dawnych czasach pogrzeby dzieci w ogóle były bardzo skromne. Zdarzało się, że uczestniczyli w nich tylko rodzice, a nawet sama matka. Niekiedy ciała zmarłych dzieci, zawinięte w prowizoryczną płachtę czy chustę, oczekiwały na pogrzeb osoby dorosłej, żeby spocząć w grobie razem z nią. Nie musiała to być osoba spokrewniona.
Czy w związku z tym, że śmierć małych dzieci była bardzo powszechna, ich rodzice mieli prawo do przeżywania żałoby? Czy traktowano tę żałobę poważnie?
Wiele osób opowiadało mi, że śmierć dziecka przyjmowano z ulgą. Szczególnie w czasach biedy biblijne słowa „Pan dał, Pan wziął” powtarzano często. O ile pozostali domownicy różnie podchodzili do żałoby, o tyle matka przeżywała ją zawsze. Utkwiła mi w pamięci rozmowa z jedną panią, wówczas dobiegającą osiemdziesiątki, która mówiła, że nawet po latach nie potrafi zdobyć się na przebaczenie swojej matce i pozostałym członkom rodziny. W obliczu straty dziecka udzielali jej wsparcia za pomocą racjonalizacji: „Słuchaj, na pewno jeszcze niejedno ci się urodzi. Teraz jest trudny czas, nie ma za bardzo co jeść. Może nawet lepiej, że tak się stało”. Takie racjonalne próby pocieszania bardzo mocno godziły w jej uczucia.
Nie do końca można ufać źródłom folklorystycznym. Autorzy opracowań często dokonują pewnych uogólnień, które mają uzasadnienie naukowe, ale niekoniecznie są uzasadnione pod względem „ludzkim”. Jednym z takich uogólnień jest właśnie owa sucha informacja, że śmierć dziecka przyjmowano z ulgą. Kto tak ją przyjmował? Być może gospodarz, niektórzy domownicy. Ale nie matka dziecka.
Wątek przeżywania żałoby warto omówić w kontekście pieśni żałobnych. Śpiewacy i informatorzy, których spotykałem w trakcie badań terenowych, to byli zwykle ludzie starsi, mocno doświadczeni przez życie. Przeżyli niejedną śmierć, niekiedy również śmierć własnego dziecka. Kiedy śpiewali mi pieśni ze swoich zeszytów czy z pamięci, to największe emocje budziły w nich te utwory, które wybrzmiały i wtedy, gdy stracili kogoś najbliższego, stąd nadal bardzo się z tymi sytuacjami utożsamiali. Często w rozmowie pojawiał się wówczas wątek dotyczący takich właśnie starych pieśni: z bólem mówili o tym, że były one stopniowo eliminowane z repertuaru żałobnego w polskich kościołach. Gdy zanikły, ludzie, dla których były one ważne, poczuli, że zostali pozbawieni ważnej części ich życia. Niektórzy mówili wprost, że trudno im pogodzić się z tym, że na pogrzebach obecnie śpiewa się głównie radosne pieśni o Zmartwychwstaniu Pańskim, piękne, ale... A wykluczono na przykład Jezu, w Ogrojcu mdlejący – kiedyś najbardziej znaną, najważniejszą pieśń pogrzebową w tych stronach, bez której nie mógł odbyć się żaden pogrzeb. Piękna poezja barokowa, tutaj podstawowa, dla ludzi tak istotna jak „Ojcze nasz” w pacierzu.
Czym różnił się pogrzeb nastolatka od osoby w podeszłym wieku?
W okolicach Ropczyc znano specjalne pieśni żałobne na tę okoliczność, w bliskich nam regionach podobny zwyczaj zachował się długo na Roztoczu. Kilkoro starszych mieszkańców Krośnieńskiego mówiło mi, że trumnę młodzieńca niosły na cmentarz panny, a trumnę panny – młodzieńcy. Pamiętali to jednak tylko z przekazów swoich rodziców czy nawet dziadków.
A jak na Podkarpaciu na przełomie XIX i XX wieku wyglądał pogrzeb i kult zbiorowego miejsca pochówku osób zmarłych na cholerę?
Z ustnych przekazów „z pokolenia na pokolenie” wiemy, że takie pogrzeby były zbiorowe, i że w późniejszych latach cmentarze choleryczne (cholerne) otaczano szczególną czcią. Przestrzenie zaniedbane w momencie pochówku zmarłych później wykorzystywane były do wznoszenia modlitw przebłagalnych. W Wielkanoc, w Dzień Zaduszny czy z okazji parafialnego odpustu odbywały się tam procesje, podczas których modlono się o uniknięcie kolejnej zarazy. W Wielopolu Skrzyńskim w wielkanocną niedzielę do naszych czasów odbywa się uroczysta, ludowa procesja na cmentarz choleryczny. Towarzyszy jej pieśń o św. Rozalii, patronce od morowego powietrza. Jest to jednocześnie upamiętnienie zmarłych i prośba o uniknięcie ich losu taka, jak w słowach Suplikacji: Od powietrza, głodu, moru(!), ognia i wojny...
Według dokumentów kościelnych szczególnie dotkliwym rokiem dla mieszkańców Komborni był rok 1847, czyli dopust Boży za rabację galicyjską. Ludzie masowo umierali na tyfus głodowy. Ciała leżały w rowach, nie nadążano z pochówkiem.
Tak. Ale warto wiedzieć, że epidemie, o mniejszych zasięgach, ale nie mniej tragiczne w skutkach, nawiedzały Podkarpacie i później, także po II wojnie światowej. Chociażby w okolicach Ropczyc, gdzie w latach powojennych panowała wielka bieda. Jeden z moich rozmówców z tego regionu podzielił się ze mną bolesnym wspomnieniem z dzieciństwa, gdy leżał samotnie zamknięty w domu, a dookoła niego leżeli martwi domownicy. Sąsiad przynosił mu pod drzwi gotowaną kaszę. Ten mały chłopiec przez kilkanaście dni mieszkał sam z rozkładającymi się zwłokami bliskich, czekając, aż zaraza przejdzie przez wieś.
Jakie przesądy związane ze śmiercią przetrwały w okolicach Krosna do dziś?
Najbardziej powszechny, zakorzeniony nawet w środowisku miejskim w Krośnie, to ten, który głosi, że jeżeli zmarły nie zostanie pochowany przed kolejną niedzielą, czyli w tygodniu, w którym zmarł, to bez wątpienia wkrótce zabierze ze sobą kolejną osobę spośród żywych z rodziny albo sąsiedztwa. Ludzie, którzy mi o nim opowiadali, przytaczali dziesiątki dowodów na to, że ten zabobon jest prawdziwy.
Z pierwszej dekady lat 2000. zapamiętałam zwyczaj zasłaniania luster i zatrzymywania zegarów tuż po śmierci domownika.
Należało też trzykrotnie zastukać trumną o próg, a po wyprowadzeniu zwłok pootwierać wszystkie okna i drzwi domu, aby również dusza mogła go bezpiecznie opuścić. W jednej z miejscowości na terenie powiatu krośnieńskiego spotkałem się także ze zwyczajem palenia ubrań, które mieli na sobie domownicy w chwili śmierci zmarłego.
To, co w kontekście śmierci, odchodzenia i przeżywania żałoby najbardziej boli starszych ludzi, którzy pamiętają obyczaje pogrzebowe sprzed 20, 30 czy 50 lat, oprócz wspomnianego żalu za dawnymi „prawdziwymi” żałobnymi pieśniami, to fakt, że aktualnie zmarły od razu po śmierci, jeśli w ogóle pozwolono mu umrzeć w domu, opuszcza jego przestrzeń – ciało jest zabierane do domu pogrzebowego lub kaplicy przykościelnej. Jeszcze przed dziesięcioma laty w niektórych miejscowościach – tam, gdzie nie było jeszcze odpowiednio przygotowanej kaplicy przy cmentarzu czy w kościele – modlono się przy ciele bliskiego w domu. Po zaniku tego zwyczaju ludzie długo się o niego upominali. To była dla społeczności bardzo ważna forma pożegnania się z bliską osobą, oswajania żałoby, czego obecnie – zdaniem moich rozmówców – bardzo brakuje. Jeszcze do niedawna mieli oni możliwość przebywania z drogą osobą aż do chwili wyprowadzenia ciała z domu, która mieściła się już w ramach liturgicznych obrzędów.
Czuwanie przedpogrzebowe, czyli. tzw. różaniec za zmarłego w rodzinno-sąsiedzkim gronie nadal istnieje, ale przetrwał w bardzo okrojonej formie. Bliscy spotykają się w kaplicy albo w domach – już bez obecności ciała – ale to spotkanie trwa obecnie maksymalnie półtorej godziny. Zaginęły przecudne barokowe pieśni, nie ma już starodawnych modlitw z przedsoborowych modlitewników. Niewiele zostało przewodniczek i niewielu przewodników śpiewu żałobnego, którzy mieli spisane ręcznie – przez siebie lub przez swoich poprzedników, po których „objęli” zwyczaj – zeszyty pełne tekstów i modlitw. Tego również brakuje ludziom ze starszego pokolenia. Mówią mi, że odmówienie koronki do Bożego Miłosierdzia lub dziesiątki różańca i zaśpiewanie jednej czy dwóch popularnych, zwykle „nowoczesnych” pieśni, to już nie jest to samo co kiedyś. Dziwią się, dlaczego te pieśni mają radosny czy nawet biesiadny charakter. Spotkałem się nawet z zarzutem, że na pogrzebach śpiewa się disco polo! A przecież to jest pogrzeb, tu trzeba się zadumać.
Na przestrzeni ostatniego półwiecza bardzo zmienił się charakter obrzędów przedpogrzebowych i pogrzebowych...
W jaki sposób domownicy zapobiegali procesom gnilnym, kiedy zwłoki leżały przez trzy dni w domu w lipcowym upale?
Pod trumną umieszczano miskę z źródlaną, bardzo zimną wodą – wodę wymieniano kilkakrotnie w ciągu dnia. Zamykano okna i zasłaniano je ciemnym, grubym materiałem. Nie w każdym domu można było znaleźć materiał na takie zasłony – pożyczano je sobie w ramach rodzinnej czy sąsiedzkiej pomocy. Niektórzy ludzie mówili też o specjalnych kompozycjach z ziół i kwiatów ustawianych w pomieszczeniu, gdzie znajdowała się trumna. Wśród tych ziół wyróżniała się „lubianka Matki Bożej” (lebiodka pospolita, Origanum vulgare).
A jakie przedmioty wkładano zmarłemu do trumny?
Przedmiotem moich prac badawczych są pieśni, więc mogę powiedzieć, że na moje nieszczęście śpiewakom i śpiewaczkom bardzo często wkładano do trumny ich ulubione kantyczki i śpiewniczki – te, z których regularnie się modlili i były dla nich najważniejsze. Zdarzyło się, że w ten sposób grzebano unikatowe XIX-wieczne zbiory pieśni... Nie do odzyskania. W dłonie zmarłego wplatano różaniec. Dzieci zaopatrzono na ostatnią drogę w święte obrazki. Podobno dawniej mężczyznom chowano do trumny butelkę samogonu, a to dlatego – jak mi tłumaczono – by w przypadku, gdyby jednak zmarli ocknęli się w grobie, co ponoć zdarza się bardzo często (o czym informatorzy wiedzą z opowieści innych ludzi, bezpośrednich lub pośrednich świadków różnych ekshumacji), niedoszli nieboszczycy mogli umilić sobie czas pozostały do definitywnej już śmierci.
Poza tym w trumnie umieszczano rekwizyty jednoznacznie kojarzące się z osobą zmarłą i przedmioty, które towarzyszyły jej przez całe życie.
Mam wrażenie, że na Podkarpaciu fotografia post mortem była najbardziej popularna w okresie późnego PRL-u. Najwięcej zdjęć zmarłych i fotorelacji z pogrzebów widziałam w albumach z lat 80.
Z takimi zdjęciami spotkałem się nawet podczas badań terenowych w ostatnich latach. Niejedna z moich leciwych rozmówczyń, opowiadając historię swojego życia, wtrącała nagle: „Niech pan popatrzy, to mój mąż, jak zmarł w tamtym roku”, demonstrując sesję zdjęciową, wykonaną już aparatem cyfrowym.
Dlaczego niektórzy ludzie potrzebują mieć zdjęcia zwłok swojego małżonka?
To również jest dla nich forma oddania należnego szacunku ciału.
Tak się złożyło, że na wywiad z panem przyjechałam prosto z pogrzebu mojego sąsiada w Jabłonicy Polskiej. Z uroczystości zapamiętałam dwie pieśni. Jedna z nich, z refrenem „Jezu ufam Tobie od dziecięcych lat, Jezu ufam Tobie, choćby wątpił świat”.
To jest współczesna pieśń, napisana przez ks. Wacława Kurowskiego w związku z rozwojem kultu Miłosierdzia Bożego. Należy do nurtu śpiewów nabożnych, który określam mianem „sentymentalnego”.
Kolejna pieśń, którą zapamiętałam, brzmi:
Spójrz Boże mocny, który nie znasz kresu
Ty, który byłeś i trwać będziesz zawsze
Przed Tobą staję jako pył znikomy
Nikły jak trawa, co więdnie na polu
To także stosunkowo nowa, posoborowa pieśń, dostosowana do zreformowanych obrzędów pogrzebu, powstała w 2. połowie XX w. Napisała ją Irena Pfeiffer.
Skoro już jesteśmy przy pieśniach żałobnych... Możemy wyróżnić, w umowny sposób, pięć warstw repertuaru: 1. najstarszy, wywodzący się z chorału, tu mieści się śpiewana do niedawna na chorałową melodię i w Komborni, i w Haczowie antyfona Witaj, Królowo nieba i Matko litości i kilka innych cennych lokalnych śpiewów, 2. barokowy, 3. „romantyczny”, powstający aż po lata dwudziestolecia międzywojennego, „kompozytorski” – w okolicach Komborni reprezentują go pogrzebowe „szlagiery”, np. W mogile ciemnej i Już opuściłeś tę łez dolinę (szczególnie ta druga jest tu bardzo popularna). Następną warstwę repertuaru stanowią posoborowe „nowinki”, np. cytowana przez Panią pieśń na ostatnie pożegnanie U Ciebie, Boże, miłosierdzia wzywam. Najnowszą warstwę stanowią pieśni o Bożym Miłosierdziu i piosenki religijne zwyczajowo pojawiające się na pogrzebach w ostatnich latach, wśród których mieści się, o zgrozo, nawet popularna Barka, czyli piosenka o powołaniu, ale przecież nie o powołaniu do wieczności…
Zatrzymajmy się chwilkę na pieśniach z dwóch najstarszych warstw. Można je bez cienia przesady nazwać zabytkami polskiej kultury muzycznej. To śpiewy o melodiach, które zostały zapisane w najstarszych średniowiecznych kancjonałach. I barokowe, z melodiami zaczerpniętymi ze staropolskich tańców. W tym, co dziś pogardliwie nazywamy „zawodzeniem starych kobiet”, w tych zaskakujących dzisiaj formach ekspresji muzycznej, kryją się autentyczne formuły muzyczne z dalekiej przeszłości, ze średniowiecza i staropolszczyzny. W Komborni do lat 90. XX wieku takich melodii zachowało się mnóstwo. W ciągu kolejnych 30 lat ten śpiew został – przepraszam za dosadne sformułowanie – stopniowo zarżnięty. Parafia w Komborni przez wiele lat nie miała stałego organisty, osoby pełniące tę funkcję często się zmieniały, nie każda z nich niestety chciała i potrafiła zadbać o zachowanie tych skarbów kultury. Podejrzewam, że część z nich nawet nie miała pojęcia o ich istnieniu. Inne lokalne instytucje również nie pochyliły się nad autentycznym repertuarem śpiewów i obrzędów...
Cały czas rozmawiamy o pieśniach pogrzebowych związanych z kulturą chrześcijańską. Czy do naszych czasów zachowały się jakiekolwiek stare pieśni świeckie dotyczące śmierci?
W niektórych pieśniach nieżałobnych można odnaleźć wątek śmierci czy innych sytuacji granicznych w życiu ludzkim. Tematykę taką poruszały często m.in. tak zwane pieśni dziadowskie. Zdarzało się, że niektóre z nich były wykonywane w trakcie różańców przedpogrzebowych, choć nie były to pieśni stricte pogrzebowe. Jednak nadal mowa o pieśniach religijnych, a nawet jeśli nie religijnych, to z pewnością wyrastających z kultury chrześcijańskiej.
Pojawiające się w literaturze informacje o dochowaniu do naszych czasów autentycznych polskich świeckich pieśni pogrzebowych uważam za wątpliwe. Wspomniałem wcześniej o czuwaniu przy zmarłym, przybierającym formę stypy przedpogrzebowej, oraz o stypie właściwej. Śpiewano wówczas np. piosenkę Idzie Maciek, idzie z najbardziej chyba znaną zwrotką zaczynającą się od słów Umarł Maciek, umarł, już leży na desce. To utwór powszechnie znany, funkcjonujący w wielu wariantach i tekstowych, i muzycznych, piosenka żartobliwa, prześmiewcza. Nie była ona pieśnią pogrzebową, ale śpiewano ją – i inne podobne do niej – na takich spotkaniach, bo tematycznie kojarzyła się ze śmiercią. Dawnych świeckich pieśni żałobnych, szczególnie tych obrzędowych, dawno już nie ma. W dobie kontrreformacji ostatnie z nich zostały wypalone do gołej ziemi.
Stanowisko odmienne może wynikać także z faktu, że niektórzy ludowi twórcy i wykonawcy, odpowiadając na „zapotrzebowanie” etnografów, sami układali takie pieśni.
Jednak na pograniczu wschodnim dość długo zachowały się improwizowane lamenty pogrzebowe, wykonywane w języku ukraińskim i jego gwarach.
Czy, pomijając kwestie liturgiczne, rusińskie zwyczaje pogrzebowe znacząco różniły się od polskich?
Zwyczaje związane ze śmiercią były podobne u Rusinów i u Mazurów, czyli Polaków. Łemkowie z okolic Komańczy opowiadali mi, że w chwili wynoszenia trumny z domu należało drażnić bydło i ptactwo domowe, by czyniło tumult i hałas, a także uderzać w narzędzia rolnicze – wszystko to dla zapewnienia obfitości w gospodarstwie. 90-letnia mieszkanka miejscowości Turzańsk wspominała mi przed piętnastu laty o innym dawnym zwyczaju: idąc za trumną do cerkwi i na cmentarz należało przez całą drogę rozsypywać mak – gdyby zmarły powracał na ziemię jako upir, nie zdołałby wrócić do domu przed świtem, zajęty zbieraniem ziaren.
Również repertuar śpiewów nabożnych jest bardzo podobny. Część z nich występuje równolegle w językach: polskim, ruskim (ukraińskim), a nawet osobno w łemkowskim – np. śpiewana przy zmarłych ballada o dzieciobójczyni czy pieśń Już idę do grobu smutnego, ciemnego. Owa „równoległość” może wynikać z faktu, że zostały one zaszczepione w tych społecznościach podczas działalności misyjnej w czasie kontrreformacji. A pieśni tworzone były wówczas nie tyle w językach narodowych, co ludowych – bo przecież mowa poszczególnych grup etnograficznych różniła się od siebie znacząco. Ci, którzy ewangelizowali te tereny w już nowożytnych czasach, robili to bardzo mądrze. Dostosowywali się do miejscowego języka, leksyki i melodyki śpiewów. Stąd wiele pieśni na pograniczach kulturowych różni się jedynie warstwą językową, natomiast warstwa muzyczna i miejsce w obrzędzie są bardzo podobne.
Rozmawialiśmy już o Polakach, Łemkach, Bojkach i Rusinach, w tym o Zamieszańcach. Czy miał pan okazję badać muzykę Żydów z Korczyny i okolic?
W Komborni trafiłem m.in. na ciekawy trop z żydowskiego repertuaru – szczególnie jedno nagranie, które do dziś jest dla mnie zagadką pod względem tekstu i języka. Być może kiedyś w końcu ją rozwikłam. Śpiewy, o których mówię, pochodzą ze scenariusza widowiska kolędniczego. Dawniej po wsiach, też po Komborni, chodzili dorośli kolędnicy przedstawiający widowisko zwane herodami. Jedną z postaci tam występujących był Żyd. Ten komborski Żyd śpiewał niektóre partie swojego tekstu na melodie pieśni, które miejscowi znali od okolicznych żydowskich muzykantów. Takie melodie zachowane w żywej tradycji tego mikroregionu to temat zasługujący na opracowanie, ale niezwykle trudny. Podejście do niego wymaga delikatności. Okoliczni Żydzi byli przedstawiani w sposób życzliwie parodystyczny, ale polskie teksty, które łączono z wykonywaną przez Żydów muzyką, bywały wręcz wulgarne. Co nie umniejsza wartości artystycznej i kulturowej zachowanych w ten sposób przekazów. Pod względem kulturowo-muzycznym są to bardzo cenne utwory. Melodie niektórych pastorałek śpiewanych w Korczynie, Komborni i Haczowie (Chodził Jezus po kolędzie czy Wstawszy pasterz bardzo rano) zostały zaczerpnięte z muzyki żydowskiej. Zresztą, sami mieszkańcy Komborni nieraz mi mówili: „A to śpiewamy tak samo jak przed wojną Żydzi grali po karczmach”.
Pan jest naszym podkarpackim Adamem Strugiem.
W pewnym sensie… Zawsze, gdy pojawiają się porównania do innych, tych Wielkich, traktuję je jako zachętę do bycia coraz lepszym w tym, czym się zajmuję. Od Adama Struga nauczyłem się, żeby zawsze, gdy pytam moich rozmówców o pieśni, dopytać też o konteksty – kiedy były śpiewane, dlaczego, czemu towarzyszyły, kto je mógł śpiewać, kto nie, kim byli ludzie, którzy je śpiewali, itd. Kiedy ponad 25 lat temu zaczynałem badania, mogłem rozmawiać z ludźmi urodzonymi w pierwszej dekadzie XX wieku. Natomiast moi bieżący rozmówcy jako lata swojego dzieciństwa i młodości traktują już lata 60. i 70., więc nie znają rzeczywistości, o której opowiadali mi tamci informatorzy. Ale nadal udaje mi się zdobywać cenne informacje, nagrywam niezwykłe pieśni i historie.
Kombornia w ogóle jest dla mnie szczególnym miejscem i ważnym obszarem moich zainteresowań. To od niej zacząłem „poważne” badania terenowe jako student w 1998 roku. Jestem związany z tą miejscowością przez osobę mojego dziadka od strony mamy. Jego rodzice pochodzili z Temeszowa, później pradziadek osiedlił się w Komborni. M.in. z tego powodu Kombornia stała się jednym z pierwszych punktów moich badań. Bardzo dokładnie zgłębiłem jej repertuar i zwyczaje. I zdążyłem go nagrać, zanim uległ unicestwieniu.
Jednym z pierwszych podziałów świata dokonanym w naszej rozmowie był podział na to, co przedsoborowe i na to, co posoborowe. Jak wyglądały msze trydenckie w Komborni?
W czasach przed Soborem Watykańskim II msze były odprawiane oczywiście po łacinie. Gdy ksiądz je recytował, lud śpiewał pieśni polskie, dostosowane do odpowiedniego okresu w roku liturgicznym. Najstarsi mieszkańcy Komborni opowiadali mi, że na prymarii, czyli na pierwszej niedzielnej mszy, wyglądało to tak, że ksiądz po cichu odprawiał mszę po łacinie, organista intonował Godzinki o Niepokalanym Poczęciu NMP, a ludzie śpiewali. W tym śpiewie była tylko przerwa na centralną część liturgii, czyli Podniesienie. Po Podniesieniu, nadal na melodię Godzinek następował śpiew uwielbienia: Chwała i dziękczynienie bądź w każdym momencie. Do dziś tutaj na tę melodię jest on śpiewany. I to jest bardzo ciekawy relikt tamtych czasów w naszych stronach, ten śpiew eucharystyczny na melodię godzinek maryjnych. To jest pozostałość przedsoborowej formy sprawowania mszy świętej w żywej tradycji.
Skoro ksiądz w ciszy odprawiał mszę, to czy wierni znali wszystkie regułki po łacinie?
Znali. Odbywały się także msze śpiewane, ze śpiewanymi po łacinie częściami stałymi i zmiennymi, msze solenne także ze śpiewem na pokropienie. Dobrze wykształceni organiści doskonale znali łacinę, chorał, przebieg liturgii i przygotowywali do śpiewu scholę. Nie w dzisiejszym rozumieniu tego słowa – mamy dziś scholki dziecięce czy młodzieżowe – ale zespół śpiewaków, zwykle dorosłych mężczyzn.
Rozumiem, że wierni uczyli się tego wszystkiego na pamięć.
Tak, uczyli się, uczestnicząc. Współpracuję ze Stowarzyszeniem Muzyka Dawna w Jarosławiu, które zajmuje się m.in. rewitalizacją muzyki tradycyjnej i badaniami nad muzyką dawną. W ramach jednego z projektów Stowarzyszenia, w jednym z kościołów w okolicach Ropczyc w 2013 roku została odprawiona msza trydencka. Oprócz tego, że na mszy była obecna odpowiednio przeszkolona grupa śpiewaków, uczestniczyli w niej także mieszkańcy miejscowości. Niektórzy z nich część śpiewów pamiętali jeszcze ze swojego dzieciństwa. I śpiewali. Choć trudno powiedzieć, czy rozumieli znaczenie słów, które śpiewali. Być może dla niektórych były to tylko zbitki głosek.
Jak to możliwe, że Kościół Katolicki w ciągu zaledwie kilkudziesięciu lat pozbył się tak wielkiego kulturalnego dziedzictwa?
Na przestrzeni ostatniego stulecia pod wpływem wciąż zmieniających się przepisów i kolejnych zaleceń kościelnych władz, ale właściwie bardziej pod wpływem charyzmatycznych proboszczów, którzy obejmowali placówki, by gorliwie i często „po swojemu” owe przepisy i zalecenia wcielać w życie, dokonywano wielu zmian, chyba w dobrej wierze. No ale... wyrzucano nie tylko z liturgii, ale także z życia religijnego w ogóle, utwory o wielowiekowej metryce i niezaprzeczalnej wartości. Najstarsi moi rozmówcy wspominają, że w niektórych parafiach w latach 20. i 30. XX wieku proboszczowie zwalczali zwyczaj śpiewu dawnych religijnych pieśni żałobnych, traktując jego formę jako niepotrzebne „zawodzenie”, być może interpretowane jako zbyt „ludowe”, a może nawet pogańskie. Eliminowano wówczas przede wszystkim piękne, chwytające za serce pieśni barokowe, muzycznie doskonałe, a literacko szlachetne i jak najbardziej poprawne teologicznie. Dziś wiemy, że tacy księża po prostu się mylili.
Nie byli w stanie odróżnić, które dziedzictwo muzyczne jest katolickie, a które przedchrześcijańskie, więc prewencyjnie zakazywali każdej podejrzanie brzmiącej pieśni?
Dokładnie tak. Podobny los w niektórych stronach spotkał pastorałki. Uznano, że skoro niektóre kolędy to pieśni świeckie (chociażby noworoczne), to do tego samego worka wrzucono też pastorałki. A pastorałki są jak najbardziej religijnymi pieśniami wyrosłymi w kulturze baroku. Wydawały się mało poważne, być może frywolne, więc wyrzucono je z repertuaru. To samo stało się z pieśniami żałobnymi. W ten sposób pozbawiono nas części pięknej, niezwykle bogatej kultury religijnej. Podkreślam, że na szczęście nie wszędzie. I na przykład w Komborni bogaty, różnorodny repertuar przetrwał do końca XX w.
Wspominał pan o tym, że w Komborni w wyniku braku stałego organisty i często zmieniających się sióstr zakonnych w tej funkcji zanikła tradycja śpiewania wielowiekowych pieśni z ornamentyką barokową. To stało się w ciągu niespełna trzydziestu lat.
Kiedy zaczynałem badania w 1998 roku, najstarsi mieszkańcy wsi śpiewając mi starodawne pieśni, nadmieniali, że niektóre z nich w ostatnich latach przestały być śpiewane w kościele. Akurat wówczas pracująca tam jako organistka siostra zakonna podchodziła do swoich zadań z wielką pasją i zrozumieniem zjawiska, więc robiła wszystko, by w Komborni śpiewano „po dawnemu”. Ale po kilku latach ta siostra odeszła na inną placówkę, a później było już różnie...
Przełom wieku XX i XXI to był cudowny czas, gdy jeszcze w wielu parafiach na Podkarpaciu istniała nieoficjalna funkcja śpiewaka czy śpiewaczki kościelnej, osoby wywodzącej się z lokalnej społeczności. Śpiewaczka czy śpiewak przed nabożeństwami albo w ich trakcie intonowali śpiewy, zwłaszcza te dawne, których nie znali już organiści, bo nie zamieszczano tych pieśni w śpiewnikach. Śpiewacy, czyli właściwie ludowi kantorzy przewodzili tym śpiewom i innym ludowym nabożeństwom. Takie osoby były wtedy bardzo szanowane przez swoje społeczności. W jednej z miejscowości sąsiadujących z Kombornią taką funkcję pełniła pani Anna, prawdziwa skarbnica pieśni, do dnia, gdy została wezwana przez miejscowego księdza proboszcza i pouczona, że odtąd nie wolno jej tego robić.
Dużo padło gorzkich słów o zaniku czy nawet upadku religijnego nurtu tradycyjnej kultury, na szczęście świadomość wartości tego, co zostało lub staje się utracone, powoli budzi się w różnych środowiskach, także tych „okołokościelnych". Działania na rzecz zachowania tej części kulturowego dziedzictwa zyskują poważne wsparcie. W 2021 r. mój projekt, realizowany wspólnie ze stowarzyszeniem z Jarosławia i innymi przyjaciółmi, zatytułowany „Odrodzenie tradycyjnych śpiewów religijnych w parafiach Archidiecezji Przemyskiej", został objęty patronatem przez ks. abpa Adama Szala, przemyskiego metropolitę. I dzięki temu patronatowi wiele starych pieśni i wiele dawnych kościelnych zwyczajów udało się już przywrócić żywej praktyce. To nie do przecenienia.
W 1946 roku cerkiew grekokatolicka w Jabłonicy Polskiej została przemianowana na parafię rzymskokatolicką. Do końca wojny mieszkańcy wsi należeli do parafii w Komborni. Jak ocenia pan adaptację tradycji muzycznej w tej stosunkowo nowej, jabłonickiej parafii?
Repertuar komborski został tam przeniesiony. I można powiedzieć, że do niedawna był on tam lepiej zachowany niż w samej Komborni. Organista, który pracuje w Jabłonicy od wielu lat, bardzo dba o zachowanie lokalnych tradycji muzycznych. Jakiś czas temu, kiedy prowadziłem tam badania, uważnie przysłuchiwałem się śpiewowi. Organista pilnował, żeby żadna „stara” melodia nie uległa najmniejszemu choćby zniekształceniu. Gorzkie Żale w Jabłonicy Polskiej brzmią nutka w nutkę jak w Komborni pół wieku wcześniej. Często tak bywa, że parafia macierzysta, od której odłączają się „satelity”, w poczuciu swojej wyższości, wielkości, w pogoni za nowoczesnością wyzbywa się tradycji. A te, które pozostają gdzieś na obrzeżach, czują z tradycją większą łączność.
Czyli to, co pejoratywnie określamy jako „zacofanie”, w tym przypadku bywa zaletą.
Ogromną rolę w podtrzymywaniu tradycji mają lokalne elity: księża, organiści, nauczyciele, pracownicy miejscowych ośrodków kultury, sołtysi... To niezwykle ważne, aby nie deprecjonowali tego, co tradycyjne, i tego, co lokalne. Tym bardziej, że to co nowe, często bywa po prostu mniej wartościowe – pod względem literackim czy muzycznym. Współczesne piosenki religijne są dla społeczności atrakcyjne tylko na chwilę. Młodzież lubi śpiewać kanony Taizé, uwielbia akompaniować do utworów religijnych na gitarach i bębenkach. Ale zainteresowanie lokalnych społeczności takim repertuarem i stylem wykonawczym, jeśli w ogóle się pojawia, trwa krótko. Już wiadomo, że to muzyka w najlepszym razie „na parę lat”. A nie na kilka czy kilkanaście wieków.
Zajrzyj na stronę internetową Bartosza Gałązki: http://www.bartoszgalazka.pl/