10 maja, 2021

Instagramowy popfeminizm i mechanizmy religijne w środowisku progresywnej lewicy

Ponieważ spora część moich czytelników lubi teksty o religii, napisałam kolejny tekst o religii. Tym razem mowa o religii postępu, o jej niekiedy destrukcyjnych mechanizmach działania, które żywo przypominają to, co znamy z Kościoła Katolickiego, o jej kapłanach, czyli lewicowych aktywistach, a także o instagramowych platformach antydyskryminacyjnych. Zapraszam w podróż do świata uproszczonych podziałów, inkluzywności dla nielicznych i moralnego wykluczenia za zupełnie racjonalne wątpliwości.

TO NIE JEST OK

Dlaczego adopcja przez pary homoseksualne jest OK? Dlaczego ocieplanie wizerunku policji nie jest OK? Dlaczego aborcja na życzenie jest OK? Dlaczego praca seksualna jest OK? Dlaczego wypierdalać jest OK? Cellulit jest OK. Makijaż jest OK. Brak makijażu jest OK. To jest OK lubić seks. To jest OK nie lubić seksu. To jest OK, jeśli w ogóle nie czujesz potrzeby masturbacji. To jest OK, że…

To tylko kilka nagłówków postów zebranych z różnych profili o tematyce antydyskryminacyjnej. Tak sformułowane komunikaty spotykam na nich coraz częściej. Stosowany przez lewicowe edukatorki podział postaw i zachowań jest bardzo prosty. Dzielą się one na te „OK” i „nie OK”. Gdy czytam o tym niezbyt złożonym sposobie klasyfikowania, budzą się we mnie wspomnienia z czasów, gdy aktywnie uczestniczyłam w życiu Kościoła Katolickiego. Zwłaszcza wtedy, gdy przed przyjęciem sakramentów pierwszej komunii świętej i bierzmowania uczyłam się na pamięć gotowych odpowiedzi na pytania dotyczące prawd wiary. Nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij. Pycha, chciwość, nieczystość, zazdrość. Krzywdy cierpliwie znosić, urazy chętnie darować, modlić się za żywych i umarłych. Krótkie i proste objaśnienia słuszności tych nakazów i zaleceń znajdowały się w małej, białej książeczce oraz w Katechizmie Kościoła Katolickiego. Wspomniane instagramowe platformy antydyskryminacyjne bardzo przypominają mi moją pierwszokomunijną książeczkę. Co więcej, zgadzam się ze zdecydowaną większością padających tam dogmatycznych stwierdzeń, posegregowanych na te OK i te nie OK, tak samo jak kiedyś zgadzałam się z większością katolickich prawd wiary. Trudno jest mi nie zgodzić się, że „feminatywy są OK”, tak samo jak trudno jest mi nie zgodzić się z „głodnych nakarmić”.

Uderza mnie również podobieństwo w strategii komunikacyjnej moich dawnych katechetów, osób duchownych ze wspólnot młodzieżowych (zwłaszcza tych z kategorii „fajnych”) czy wreszcie pastelowych, katolickich blogerek do większości edukatorek antydyskryminacyjnych. Obie grupy za pomocą kilku rysunków czy slajdów objaśniają wszystkie skomplikowane kwestie moralne, niezależnie od stopnia ich złożoności. Choć każdy post zahacza o inną dziedzinę naukową - politykę, biologię (aborcja), psychologię (seksualność), historię (ruchy społeczne, kolonializm), ekonomię (kapitalizm, rynek nieruchomości, rynek pracy - sexworking), filozofię (marksizm), religię (teologia, doktryna katolicka) czy etykę – wszystko zostaje w mig i bez trudu wyjaśnione na kolorowym obrazku. I chociaż zdarza im się podawać źródła, na potrzeby atrakcyjnych grafik nierzadko upraszczają tę wiedzę, spłaszczają informacje i nie zagłębiają się w temat. Odnoszę wrażenie, że części ich odbiorców daje to poczucie bezpieczeństwa i złudne wrażenie posiadania wyjątkowo cennej wiedzy, za co otwarcie okazują im wdzięczność w komentarzach. Gdy jednak na żywo chcę bardziej szczegółowo porozmawiać z tymi osobami o tezach z kolorowych slajdów, nierzadko słyszę podobne rzeczy do tych, które niedawno wypowiadał Krzysztof Gonciarz zaproszony do Hejtparku Krzysztofa Stanowskiego. W największym skrócie: nie mam zdania, udostępniłam to, bo takie coś znalazłam, może i masz rację, pogadajmy o pogodzie w Japonii, na chuj drążyć temat. Albo w drugą stronę - zarzucają mi brak kompetencji i edukacji, ale robią to w tak zawstydzający sposób, że zamiast sięgnąć po literaturę feministyczną, mam ochotę w tym czasie złożyć wielkie zamówienie przez Amazona i zjeść grillowaną karkówkę. A nie mam w zwyczaju.

Kolejne podobieństwo, jakie dostrzegam między niektórymi członkami Kościoła a lewicowymi aktywistami, to niemal identyczne podejście do osób zrzeszonych w ich strukturach, ale niedostatecznie zaangażowanych. Takie osoby w Kościele określa się mianem „letnich katolików”, co jest najgorszą możliwą obelgą. Z kolei w środowiskach młodej lewicy, skupionej wokół wspomnianych platform antydyskryminacyjnych, czasem wystarczy niepodjęcie danego tematu, nieuwzględnienie w swoim dyskursie jakiejś grupy ludzi bądź posługiwanie się niedostatecznie precyzyjnym, tj. nie dość „inkluzywnym” językiem, aby zostało to odebrane jako wykluczanie tej grupy i przyzwolenie na zło. Im bardziej jednak młodolewicowy działacz/działaczka/osoba działająca pilnuje się, żeby tego błędu nie popełnić, im bardziej angażuje się w środowisko, tym więcej dostaje podprogowych sygnałów, że jest niewystarczająco dobrym aktywistą (mimo że jednocześnie w oficjalnej narracji bombardują cię przekazem zawierającym puste slogany o byciu wystarczającym). Powszechna jest również presja związana z wywoływaniem do tablicy. Każdy „prawdziwie” katolicki publicysta powinien wypowiedzieć jasno swoje negatywne stanowisko na temat aborcji i LGBT. Każda prawdziwa feministka powinna publicznie zadeklarować wsparcie osobom transpłciowym i pracującym seksualnie. Trzeba być gorącym albo zimnym; milczenie może budzić podejrzenia!

Zarówno niektóre treści głoszone z ambony, jak i spora część postów publikowanych na instagramowych platformach antydyskryminacyjnych wywołuje we mnie poczucie winy. Z czego wynika to poczucie winy? W Kościele wmawiano mi, że moje wyrzuty sumienia biorą się z grzeszności, od której nie ma ucieczki (każdy człowiek jest grzeszny, bo rodzi się z grzechem pierworodnym). Dostałam na to lek w postaci sakramentu pokuty. Z kolei edukatorki antydyskryminacyjne mówią, że uprzedzenia to normalna sprawa i wszyscy popełniamy błędy. Dlatego warto się edukować i korzystać z ich platform, które polecają poprzez wzajemne oznaczanie się w relacjach. Czy czuję się winna, bo dzięki tym osobom i profilom uświadomiłam sobie, jak wiele razy słabo zachowałam się w stosunku do innych, zwłaszcza mniej uprzywilejowanych ode mnie, i jak wiele pracy muszę jeszcze wykonać? Czy też moje poczucie winy jest sztucznie generowane przez lewicowe aktywistki (niekoniecznie świadomie) tylko po to, żebym nadal czytała ich posty i zostawiała lajki, których pod każdą taką grafiką mają od kilku do kilkudziesięciu tysięcy? Nie potrafię tego rozstrzygnąć. Nadal przyglądam się swoim emocjom i nie wiem. Jedno jest pewne - przewijające się na Instagramie komunikaty „to jest OK”/„to nie jest OK” wywołują we mnie torsje, a moje wyrzuty sumienia wcale nie znikają, kiedy przeczytam, że „mój przywilej nie jest o mnie”, a ja jestem OK, ponieważ winny jest system, który nauczył mnie jakichś szkodliwych zachowań i to on nie jest OK. To zupełnie jak katolicka zasada, żeby kochać grzesznika, ale potępiać grzech. Niby wiadomo, o co chodzi, ale z powodów psychologicznych działa to tylko na papierze. Metoda obwiniania tego, co na zewnątrz, i rozgrzeszania jednostki nie działa również dlatego, że wystarczy jedno zawahanie lub wątpliwość, aby na innych, ściśle powiązanych tematycznie stronach w tym samym czasie móc zostać zwyzywanym od płatków śniegu. Prowadzi to do jeszcze większego dysonansu poznawczego (patrz: screeny).

DOMKI DLA LALEK

Mechanizm działania instagramowych profili antydyskryminacyjnych bardzo przypomina mi schemat funkcjonowania urzekających, katolickich blogów, o których pisałam w grudniowym tekście. Odbiorcami zarówno tych pierwszych, jak i drugich są głównie kobiety. W przypadku tych drugich nie tylko ciskobiety, czyli kobiety, których tożsamość płciowa jest spójna z tą przypisaną przy narodzinach. Większość z nich ma także bardzo podobną szatę graficzną. Ta sama paleta kolorystyczna: róże, pastele, beże, błękity, kolorowe czcionki. Na profilach antydyskryminacyjnych zamiast zdjęć kwiatów i romantycznych dziewcząt w rozwianych spódnicach, najczęściej pojawiają się grafiki z pieskami, kotkami, jednorożcami, a to wszystko podlane odpowiednią ilością tęczy i brokatu. Nawet wówczas, gdy jest mowa o przemocy. Zarówno na katolickich blogach, jak i na feministycznych platformach znajdziemy pełne otuchy i akceptacji słowa kierowane do kobiet. Katolickie blogi piszą o córkach króla, których wartość przewyższa perły czy o kobiecej sile wypływającej ze skromności, godności i delikatności. Z kolei edukatorki antydyskryminacyjne najczęściej piszą o siostrzeństwie, solidarności jajników, wzajemnym wsparciu kobiet, a raczej osób z macicami. Używają też takich określeń jak: „mimo [wpisz cokolwiek], nadal jesteś wartościowa” oraz „jesteś wystarczająca”. Od dłuższego czasu zastanawia mnie to ostatnie sformułowanie. Po pierwsze, trudno jest mi traktować takie słowa poważnie, mając świadomość, że poza mną są skierowane do kilkudziesięciu tysięcy innych odbiorców. Po drugie, kiedy widzę to sformułowanie na swojej instagramowej tablicy kilka razy dziennie, w końcu staje się ono zdaniem-wytrychem, tak samo jak slogany reklamowe w stylu „jesteś tego warta”. Mam wrażenie, że „jesteś wystarczająca” jest właśnie taką lajkogenną, emocjonalną pułapką, która ma przyciągnąć odbiorczynie na podobnej zasadzie, co wspomniane hasło z reklamy kosmetyków.

Co to właściwie znaczy, że jestem wystarczająca? Chodzi o to, że jestem warta miłości? Że jestem w porządku taka, jaka jestem? Że nie muszę zasługiwać na takie rzeczy jak miłość, akceptacja, wsparcie czy odpoczynek? Jeśli tak, to dlaczego część edukatorek antydyskryminacyjnych, członków lewicowych grup na FB i koleżanek najbardziej wkręconych w śledzenie takich profili i regularnie udostępniających ich grafiki, pod płaszczykiem troski, szerzenia wiedzy i tolerancji karze mnie poprzez wzbudzanie we mnie poczucia winy za moje samodzielne wnioski, które wykraczają poza dogmatyczne formułki „to jest OK” i „to nie jest OK”? I nie chodzi mi o zanegowanie tego, że np. fatfobia nie jest OK. Raczej o to, że czasem wystarczą wyważone próby podważenia ich niepodważalnego autorytetu czy pytania, których w ich opinii nie powinnam zadawać (są „niestosowne”, „stygmatyzujące”, „opresyjne”). Reakcja jest natychmiastowa: zostaję upupiona („doedukuj się”) lub nazwana np. “pick me girl” albo “ciotką patriarchatu”. Czym to się różni od toksycznych mechanizmów, które działają w niektórych wspólnotach kościelnych? W ostatnich tygodniach wielokrotnie słyszałam od pewnej osoby, że moje relacje na Instagramie są przemocowe. Czasem wystarczyło użycie niedostatecznie precyzyjnego przymiotnika, złego podmiotu czy nieodpowiedniej konstrukcji w zdaniu, żeby moja komentatorka odebrała je jako opresyjne i raniące ją. Na początku konsultowałam jej opinie z opiniami innych osób. Później prosiłam o wiadomość zwrotną psychologów, którzy niczego przemocowego nie wyłapali. W końcu zadałam sobie pytanie: kto tak naprawdę jest bardziej przemocowy? Czy ja, która udostępniam nieprawomyślne w opinii tej osoby treści, czy ona, która od kilku tygodni tropi przemocowe rzeczy w moich instagramowych relacjach? Gdzie leży zdrowa granica między krytyką czyichś wypowiedzi i poglądów, uświadamianiem go i radykalną empatią a chęcią zawstydzenia tej osoby, stłamszenia, utemperowania i uciszenia? Ciągle jej szukam i ciągle uczę się ją stawiać. Na razie żeby jej nie przekraczać, od roku staram się krytykować publicznie z nazwiska wyłącznie osoby bardziej wpływowe ode mnie, o większych zasięgach i wyższej pozycji społecznej.

Odnoszę wrażenie, że wiele lewicowych aktywistek, niekiedy otwarcie piszących, że zależy im na budowaniu bezpiecznej przestrzeni w sieci, w której nikt nikogo nie wyklucza, tworzy domki dla lalek na wzór urzekających społeczności czy cynamonowych instagramerek od „prostego życia”. W środowisku lewicowym funkcjonuje hasztag #noplatform - niedawanie przestrzeni do zabierania głosu osobom, których poglądy są nieprawomyślne czy szkodliwe. Poniekąd to rozumiem. Nie wyobrażam sobie zrobić wywiadu np. z neonazistą czy wspierać finansowo działalność osoby publicznej, która jest gwałcicielem. Problem polega na tym, że niektóre osoby tkwiące w lewicowej bańce światopoglądowej są niemniej gorliwe w tropieniu przemocowych schematów i nadużyć, co fundamentaliści katoliccy, szukający coraz nowszych rzeczy, które obrażają ich „uczucia religijne”. Zamknięcie oczu na pewne problemy nie sprawi magicznie, że one znikną. Mimo to zapominają o tym np. feministki, które krzyczą o „niedawaniu platfomy incelom” w reportażach opisujących ich społeczność. Czym to się różni od postawy fundamentalistów z Ordo Iuris, którzy żyją w zakłamaniu, że całkowity zakaz aborcji sprawi, że nie będzie ona dokonywana?

Młode kobiety o poglądach lewicowych w środowisku inceli określane są mianem Julek. Te dziewczyny uważają, że jest to kolejna etykieta, która ma je ośmieszać i zawstydzać. Nie godzą się na takie stereotypowe kategoryzowanie ludzi i chcą być odbierane jako indywidualne, autonomiczne jednostki. Jest to jak najbardziej zrozumiałe. Niestety nie dostrzegają faktu, że bardzo często same segregują i szufladkują ludzi w identyczny sposób, jak incele. Zamiast „Oskarów”, „simpów” i „kukoldów”, pojawiają się takie etykietki jak „dziadersi”, wspomniane wyżej „pick me girls” czy „Tomki z Konfederacji”. Pół biedy, jeśli te określenia funkcjonują w memach i śmiesznych (kwestia dyskusyjna) filmikach na TikToku. Gorzej, jeśli zupełnie na serio zaczynamy kategoryzować w ten sposób ludzi i odczłowieczać wroga (zabieg stary jak świat - tak działa propaganda wojenna). Czy na pewno każda dziewczyna wypowiadająca się publicznie na temat swoich konserwatywnych poglądów to tępa, niewyedukowana laska, której jedynym celem w życiu jest podobanie się chłopakom (pick me girl)? Odnoszę wrażenie, że ta etykietka jest mocno nadużywana i bardzo upupiająca. Pozwolę sobie nie wyjaśniać wszystkich pozostałych określeń - ich znaczenie bez problemu możecie znaleźć w wyszukiwarce. Chodzi mi raczej o ukazanie pewnego paradoksu - wzajemną nienawiść i walkę obu tych środowisk za pomocą tej samej broni. Ludziom znajdującym się poza ich uniwersum trudno traktować to poważnie. A chyba właśnie na tym najbardziej zależy osobom po obydwu stronach barykady; żeby traktowano je poważnie i stanowiły coraz liczniejszą i silniejszą grupę. Tymczasem jedni i drudzy tak bardzo się nienawidzą, że nie mogą bez siebie żyć. Ta nienawiść napędza ich do działania i daje poczucie bycia kimś wpływowym i ważnym.

DEKONSTRUKCJA RODZINY

Na niektórych lewicowych profilach spotkałam się z dekonstrukcją wartości rodzinnych. Kilkakrotnie czytałam posty sugerujące, że rodzina to sztucznie podtrzymywany system patriarchalnej opresji, a tą prawdziwą rodziną są przyjaciele, których sami sobie wybieramy. Coraz bardziej popularny jest również antynatalizm, czyli pogląd, według którego ludzie powinni zrezygnować z prokreacji, ponieważ jest ona moralnie zła. Antynataliści za wspomniane zło uważają m.in. globalne ocieplenie, niszczenie środowiska i ślad węglowy. Jest to skrajnie różna narracja od tej, którą formułuje Kościół Katolicki.

W środowisku kościelnym najbardziej przeszkadzało mi definiowanie macierzyństwa jako powołania każdej kobiety (chyba, że wybrała drogę zakonną) oraz mitologizowanie rodziny, które pociągało za sobą zamiatanie problemów pod dywan. Mam 26 lat. Obecnie moim priorytetem jest zdobywanie wiedzy i pisanie. Jeszcze nie wiem, czy w ogóle chcę mieć dzieci. To bombardowanie mnie we wspólnotach kościelnych tematami macierzyństwa i podtrzymywania ogniska domowego, gdy ledwo rozpoczęłam studia, wywoływało we mnie słuszny gniew i bunt. Z tej wściekłości miałam ochotę wbijać szpilki każdej kobiecie, która realizowała się w macierzyństwie. I robiłam to, dopóki była ku temu okazja. Niestety podobną postawę dostrzegam wśród niektórych antynatalistów.

Najwięcej postów związanych z rodziną pojawia się w internetach w okresie przedświątecznym. Katolickie blogerki mówią głównie o wspaniałym czasie z bliskimi i pokazują radosne świąteczne przygotowania, zwłaszcza w trakcie Adwentu. Dodatkowo już od listopada jesteśmy bombardowani lukrowanymi reklamami na wzór tej z Apartu. Lewicowe autorki dostrzegają, że dla wielu osób święta są wyjątkowo trudnym czasem. Niektórzy nie mają do kogo wracać. Aktywistki słusznie zwracają uwagę na osoby, które z powodu swojej orientacji seksualnej czy tożsamości płciowej zostały wykluczone przez własnych rodziców. Bardzo cenię to, że w okresie przedświątecznym wyciągają te wszystkie brudy na zewnątrz, zamiast owijać szambo w złoty papierek. Niestety w tym czasie dość łatwo można wpaść w sidła toksycznej, radykalnej empatii, polegającej na zawstydzaniu tych, którzy zdecydowali się opublikować w mediach społecznościowych radosne, rodzinne, „idealne” świąteczne zdjęcia i nie myślą o tym, że komuś innemu może być z tego powodu przykro. Zwracam uwagę na takie destrukcyjne zachowanie, bo sama kilkukrotnie wpadłam w ten schemat. Być może ktoś z Was ma podobne doświadczenia.

Świąteczne grafiki na lewicowych profilach najczęściej stanowią wyliczankę rzeczy, których nie musimy robić w święta. Domyślam się, że są publikowane po to, aby choć trochę zminimalizować presję społeczną, którą jesteśmy obarczeni. Kiedy jednak pełna nadziei i otuchy czytam takie wyliczanki w drodze do domu, tymczasem na miejscu okazuje się, że muszę poodkurzać cały dom i pokroić te rzeczy na jarzynową, bo w przeciwnym razie matka mnie ukatrupi albo będzie musiała zrobić to sama, to zamiast czuć się lepiej, czuję się jeszcze gorzej, bo mój dom rodzinny nie pasuje do tej instagramowej „wyliczankowej” utopii. Poza tym niestety nie mogę zgodzić się ze stwierdzeniem, że nic nie muszę. Są w moim życiu takie rzeczy, które zrobić muszę. Nie tylko po to, żeby spełnić cudze oczekiwania i żeby innym żyło się lepiej. Ale również po to, żeby lepiej mi się żyło. Zresztą w świecie, w którym stajemy się coraz bardziej egotyczni, może jednak warto raz na pół roku pokroić rzeczy na jarzynową, pomalować pisanki, splamić się szmatą do podłogi. Jeśli nie dla siebie, to dla kogoś innego, żeby mu sprawić odrobinę przyjemności. Komu? Chociażby tej nijak niepasującej do inkluzywnych instagramowych platform matce, widywanej przez nas co kilka miesięcy, której cyklicznie malowane jaja i inne elementy tradycji dają w tym czasie jakieś poczucie bezpieczeństwa? Raz na pół roku.

W moim przypadku nie sprawdzają się również gotowe formułki z asertywnymi zwrotami, które proponują mi autorki antydyskryminacyjnych profili, a które miałabym stosować przy świątecznym stole. Te wszystkie „zależy mi na tym, abyś uszanowała moją przestrzeń”, „nie chcę słuchać więcej takich komunikatów”. Nie wyobrażam sobie powiedzieć czegoś takiego do wujka Cześka czy ciotki Lucyny, którzy nie przywykli do posługiwania się na co dzień językiem „oświeconych” ludzi z wielkich ośrodków miejskich. Nie dość, że nie odniosłabym oczekiwanego skutku, dodatkowo naraziłabym się na śmieszność. Mimo wszystko to my znamy naszego odbiorcę lepiej niż nawet najbardziej wyedukowane feministyczne instagramerki. Nie neguję, że czytanie tych formułek może dawać jakieś poczucie bezpieczeństwa i motywować do odważnego wyznaczania swoich granic. Ale same w sobie nie zawsze działają.

Muszę przyznać, że bardzo brakuje mi takich tekstów i takich miejsc w sieci (i w ogóle w życiu), w których mówiąc o tożsamości narodowej, religijnej i rodzinnej, jednocześnie nie będzie się negować, deprecjonować i szydzić z cudzej tożsamości seksualnej i płciowej. Żeby była jasność - proponowanie takim osobom, aby się nie wychylały i nie obnosiły z tym na ulicy, to negowanie. I odwrotnie; brakuje mi takich miejsc, gdzie zwracając uwagę na swoją tożsamość seksualną i płciową, nie będzie się negować czyjegoś przywiązania do wartości rodzinnych, poczucia przynależności etnicznej/narodowej (fajnie się mówi o korzeniach żydowsko-tatarsko-łemkowskich, bycie Polakiem już brzmi słabo ;/) i potrzeby duchowości, nawet tej, która spełnia się akurat w religii „mainstreamowej”. Oczywiście zdaję sobie z tego sprawę, że to utopijna wizja. W Polsce to głównie prawa strona i Kościół Katolicki eskalują społeczne konflikty na tym polu, a co za tym idzie, mają znacznie więcej do przepracowania. Dopóki nie przestaną szczuć na ludzi, ci ludzie mają prawo bronić swojej tożsamości.

INKLUZYWNY JĘZYK

Autorkom antydyskryminacyjnych platform zależy na tym, aby nikogo nie wykluczać za pomocą języka. W tym celu posługują się charakterystycznym dla siebie słownictwem, które nazywają „inkluzywnym”. Według definicji “inkluzywny” to taki, który poszerza i obejmuje całość pewnego zbioru bądź jest powszechny, dostępny, przeznaczony dla każdego. Poza stosowaniem odpowiednich zaimków i określeń definiujących czyjąś identyfikację płciową, w lewicowym świecie pojawia się mnóstwo słów zaczerpniętych z języka angielskiego. Zamiast „miejsca/przestrzeni” jest „platforma”, a dyskryminację ze względu na otyłość aktywistki nazywają „fatshamingiem”. Często używają takich określeń jak: „callout”, „catcalling”, „pick me girls”, „mansplainingować”, „slut-shaming”, „momshaming”, “tone policing”, „supremacja”, „intersekcjonalność”, „whorefobia”, “TW”, “IMO”. Dwa miesiące temu w tym środowisku najgłośniej wybrzmiewało określenie „terf”. W polskiej Wikipedii wyjaśnienie tego słowa pojawiło się dopiero w kwietniu. Natomiast w maju dowiedziałam się, że lepszym słowem opisującym tę grupę ludzi jest „fart” (oba określenia to skrótowce anglojęzycznych zwrotów).

Według badań GUS z 2019 roku tylko niecałe 30% Polaków zna język angielski w stopniu komunikatywnym. Oznacza to, że wiele autorek antydyskryminacyjnych platform w swoim dyskursie wyklucza ponad 70% polskiego społeczeństwa. Istnieje szansa, że niespełna 30% Polaków będzie w stanie zrozumieć ich przekaz. Nie da się edukować językiem Tumblra ludzi, którzy wychowali się w zupełnie innej bańce. Jasne, że każda ekskluzywna grupa posługuje się charakterystycznym dla siebie słownictwem, rozumianym tylko w swoich kręgach (jak np. rekonstruktorzy historyczni). Niemniej jest we mnie niezgoda na okłamywanie siebie i innych, że naćkany anglicyzmami język platform antydyskryminacyjnych jest inkluzywny i nikogo nie wyklucza. Przecież już samo słowo „inkluzywny” to kalka z języka angielskiego; nie sądzę, aby wielu Polaków rozumiało jego znaczenie. Dodam, że w gronie tych Polaków nie ma wyłącznie białych, heteroseksualnych mężczyzn. Jest za to mnóstwo osób, o których prawa walczą autorki tych stron. Ludzie nie są jednak w stanie utożsamić się z jakimś przekazem, gdy nie rozumieją języka, w którym jest sformułowany. Cóż więc z tego, że lewicowcy znajdą odpowiednie, niewykluczające określenie na te osoby, skoro siłą rzeczy instagramowy przekaz edukatorek do nich nie dotrze? Chyba że odbiorcami takich profili mają być wyłącznie wyedukowane, przekonane osoby, ale wówczas nie rozumiem, jaki jest sens takiej edukacji i dlaczego edukatorki używają w odniesieniu do swoich stron wyrażeń „intersekcjonalność” i “feminizm socjalny”. Poza tym czy tak intensywne posługiwanie się angielskimi wyrażeniami, niekiedy nawet bez próby przełożenia ich na język polski, nie jest przypadkiem cichą kolonizacją polszczyzny i imperializmem kulturalnym? Serio, zamiast pisać anglojęzyczny skrót “TW”, nie można napisać po prostu “uwaga, brutalne treści”? Dlaczego edukatorki nie pomyślą o tym, że “TW” nie jest żadnym ostrzeżeniem dla osoby, która nie rozumie, co ten skrót oznacza?

Oczywiście można wysunąć kontrargument, że to my, należący do większości, mamy się uczyć, jak nie wykluczać poprzez język grup mniejszościowych, a one nie mają żadnego obowiązku nas edukować. W porządku, mimo wszystko wciąż rozmawiamy o tych niespełna 30% społeczeństwa. A co z lewicową wrażliwością na osoby należące do większości (cispłciowe kobiety i mężczyźni), które są nieuprzywilejowane na innych płaszczyznach, np. nie znają angielskiego, mają ograniczony dostęp do internetu, nie mają czasu się tym zajmować, bo muszą bardzo ciężko pracować? Lewicowe oczekiwanie, że wszyscy nagle zaczną płynnie porozumiewać się słownikiem instagramowych platform, to więcej niż hipokryzja. To po prostu utopia.

Zastanawia mnie, na ile przekonanie lewicowych aktywistów o inkluzywności ich języka wynika z tego, że poruszają się wyłącznie w hermetycznym środowisku ludzi podobnych sobie i nie potrafią wyjść poza swoją bańkę, a na ile podświadomie zależy im właśnie na tym, żeby ich przekaz nie był do końca zrozumiały, przez co mogą uchodzić za bardziej świadomych i w dalszym ciągu z pozycji eksperta edukować swoich odbiorców? Myślę, że daleko mi do ignorantki, staram się być otwarta na inność, śledzić te profile na bieżąco i stale się edukować, ale gdy ktoś z góry podchodzi do mnie jak do debila i mnie paternalizuje za pomocą coraz nowszych „inkluzywnych” słów, których definicji muszę ciągle szukać w anglojęzycznej Wikipedii, wywołuje to efekt zupełnie odwrotny od zamierzonego. Każdy ma swoją granicę wytrzymałości. Gdy ktoś tę granicę przekroczy, nawet dyscyplinowanie poprzez wyzywanie od terfów, swerfów, opresorów, przemocowców czy płatków śniegu przestanie działać. Co więcej, przestanie robić jakiekolwiek wrażenie. Podobny los spotkał ważny i nośny slogan „wypierdalać”, z którego przedstawicielki Strajku Kobiet zrobiły parodię rodem z „Ferdydurke”, o czym niedawno pisał Szczepan Twardoch.

Nie poddaję w wątpliwość, że wielkie, spontaniczne zrywy i emocjonalna narracja są potrzebne. Trudno mówić o debacie publicznej w wyważonym tonie w momencie, gdy jedna ze stron nie posiada takich samych praw co strona druga. Emocje nie wykluczają racjonalności. Przytoczę słowa Karoliny Bednarz, które dały mi bardzo dużo do myślenia w tym temacie: „Założenie jest takie, że emocje wykluczają racjonalność. Że emocje odbierają nam podstawę, żeby mówić na jakiś temat. I właśnie takie rozumienie sprawia, że osoby bez przywileju, osoby dyskryminowane nie są dopuszczane do głosu, tylko dlatego że ich sposób mówienia nie odpowiada <normie>. Normie, którą tworzą w światowej skali biali wykształceni mężczyźni z odpowiednim kapitałem, także kulturowym i to oni decydują, jak wygląda wypowiedź godna mediów.” Nie uważam jednak, aby zmienianie rzeczywistości mogło dokonać się wyłącznie dzięki silnym emocjom. Bywają też takie sytuacje, w których konieczne jest zachowanie spokoju i ogromna cierpliwość - np. gdy sami decydujemy się uświadamiać ludzi, którzy chcą się edukować. A takie osoby obserwują platformy antydyskryminacyjne. Tymczasem na niektórych tych stronach są bombardowane wyłącznie pasywno-agresywnym przekazem.

KSIĘGA PRZYSŁÓW

W podstawówce wygrałam konkurs ortograficzny i dostałam ilustrowaną „Księgę przysłów”. Było to dawno i dziś jej kolejne wydanie warto byłoby wzbogacić o porzekadła, które regularnie czytam na profilach ultralewicowych i ultrakonserwatywnych. Nazywam je przysłowiami, bo działają właśnie jak ludowe przysłowia o pogodzie - raz się sprawdzają, raz nie. Powód jest prosty. Ich moc nie zależy od ukrytej w nich magii, ale od tego, jaka jest pogoda. Te przysłowia to: „możesz wszystko, dopóki to kogoś nie krzywdzi”, “tolerancja kończy się tam, gdy twoje zachowanie kogoś rani”, „jeśli jesteś obojętny, zwycięża zło/wybierasz stronę opresora”, „jeśli przeszkadza Ci aborcja/przemysł futrzarski/wstaw cokolwiek, to tego nie rób”, „jeśli popierasz wyrok TK/mordowanie dzieci, jesteś sadystą/dzieciobójczynią”.

Weźmy to pierwsze zaklęcie: „możesz wszystko, dopóki to nikogo nie krzywdzi”. Powiedzieć, że w tym kontekście mamy do czynienia z pustosłowiem, to jakby nic nie powiedzieć. Znaczenie pojęcia krzywdy zawsze zależy od zestawu dóbr i wartości, który dana osoba wyznaje. Wyjęcie „krzywdy” z tego szerszego kontekstu sprawia, że termin ten staje się pusty. „Możesz wszystko, dopóki to nikogo nie krzywdzi” – a co kogoś krzywdzi? Jeśli ktoś chce zdefiniować, czym jest krzywda, musi się odwołać do jakiegoś rozumienia dobra i zła. A to często jest bardzo subiektywne. Po publikacji tekstów o sekciarskich miejscach dostaję podziękowania w wiadomościach prywatnych od ludzi, którzy się stamtąd uwolnili, a jednocześnie regularnie czytam w komentarzach od osób należących do tego uniwersum, że ich krzywdzę. Zawsze znajdzie się ktoś, kto powie, że coś go rani, przez co bardzo łatwo o nadużycia i psychomanipulacje, a co za tym idzie - wspomniane hasło nie zawsze działa.

Zadziwia mnie również fakt, że te same profile, które publikują posty z hasłem „jeśli jesteś obojętny, wybierasz stronę opresora”, niedługo później wrzucają post „jeśli nie popierasz aborcji, to jej nie rób”. Czy naprawdę nie zauważają, że ich oponenci, którzy traktują płód w każdej fazie rozwoju jako dziecko, stąd aborcja jest dla nich zabiciem tego dziecka, nie dostrzegają, że ci ludzie są głośni w mediach społecznościowych, bo działają w myśl zasady nr 1 – „jeśli jesteś obojętny, wybierasz stronę opresora”? Analogiczny przykład można wziąć z dyskusji o przemyśle futrzarskim. Dlatego takie hasła, negujące krzywdę płodu tudzież norek, mimo że są kierowane do przeciwnika, w żaden sposób go nie przekonają. Co najwyżej utwierdzą w przekonaniu przekonanych.

ABORCJA DUCHOWA

Bardzo szanuję aktywistów, którzy poza aktywną postawą w mediach społecznościowych, działają na rzecz innych w realu i nie są to ruchy pozorne. Czym są ruchy pozorne? Wiele działań ze strony młodych aktywistów, niezależnie od prezentowanej przez nich linii światopoglądowej, przypomina mi zamykanie przez polski rząd lasów państwowych albo kortów tenisowych ze względu na COVID-19. Niby coś robią, czują ten swój aktywizm, czują się ważni, potrzebni, czują się lepszymi ludźmi, ale rzadko kiedy to cokolwiek zmienia na lepsze w życiu osób dotkniętych problemem. Takim ruchem pozornym po prawej stronie jest adopcja duchowa, czyli modlitwa za płody zagrożone aborcją oraz kobiety, które chcą jej dokonać. Ruchy pozorne po lewej stronie analogicznie nazywam „aborcją duchową”. Nie widzę niczego złego w powieszeniu plakatu z nośnym hasłem w oknie czy wymalowaniu sobie błyskawicy na twarzy i wstawieniu publicznie takiego zdjęcia. Sęk w tym, że działania aktywistów często ograniczają się wyłącznie do takich krótkofalowych ruchów i zrywów tracących moc dwa dni po publikacji. Ciekawą formą aktywizmu jest również kupowanie tęczowych gadżetów w sieciówkach czy koszulek z błyskawicą za 30 zł w sklepie Strajku Kobiet. Nie zdobywając się na refleksję, kto te ubrania uszył.

EGOTYZM CHARYTATYWNY

Wiele aktywistek, bez względu na linię światopoglądową (u proliferek też to zauważyłam), zachęca do tego, aby dziewczyny pisały do nich o swoich trudnościach. Deklarują wsparcie o każdej porze dnia i nocy. Zwłaszcza w okresie świątecznym. Wysyłają w mediach społecznościowych komunikaty w stylu „jestem tutaj dla Was”. Niestety to oszukiwanie siebie i ludzi. Nie da się udzielać pomocy każdej osobie, która zwróci się z prośbą o wsparcie, zwłaszcza mając co najmniej kilkunastotysięczne grono odbiorców. To utopijne, niezdrowe i kłamliwe. Niezdrowe jest odsuwanie na bok swoich potrzeb, zainteresowań, relacji, prawa do odpoczynku na rzecz ratowania innych światów, dziesiątek czy setek obcych ludzi. Deklarowanie, że pomoże się każdej takiej osobie, nie podchodząc do jej krzywdy skrajnie indywidualnie i nie mając gwarancji, że poświęci się na to odpowiednią dla niej ilość czasu, jest okłamywaniem siebie i tej osoby. Tego rodzaju pomoc są w stanie zaoferować bardzo dobrze prosperujące organizacje i instytucje, a nie jednostki działające w pojedynkę (często wokół tych instytucji skupione, ale nadal ratujące świat na własną rękę przez dwadzieścia cztery godziny na dobę).

Nie mam ochoty brać na siebie odpowiedzialności takiego kalibru. Nie chcę udawać, że jestem tutaj tylko i wyłącznie dla Was, bo wykończę się psychicznie, jebnę tym wszystkim i za dwa miesiące przestanę pisać. Nie chcę również, aby osoby, które podzieliły się ze mną przykrymi doświadczeniami w wiadomościach prywatnych, po przeczytaniu powyższego akapitu miały z tego tytułu poczucie winy. Zależy mi na tym, aby wiedziały, że te wiadomości w nie mniejszym stopniu niż im pomogły także mnie. Ja też takich wiadomości potrzebuję. Potrzebuję wiedzieć, że inne kobiety mają podobne doświadczenia. Po dziesiątkach komentarzy wmawiających mi zaburzenia psychiczne, zarzucających problemy z sobą i z fałszywą troską wysyłających mnie na terapię, potrzebuję potwierdzenia, że sobie tego wszystkiego nie wymyśliłam i że obca mi dziewczyna z danego środowiska przeżyła to samo. Potrzebuję także docenienia. To normalne. To ludzkie. I nie zamierzam się tego wypierać. Potrzebuję w swoim życiu zdrowego egoizmu, a nie egotyzmu charytatywnego. Zresztą coraz częściej odnoszę wrażenie, że z dwojga złego otwarta mania wielkości jest zdecydowanie mniej szkodliwa niż ukryty egotyzm charytatywny, opierający się na misji zbawiania świata.

W IMIENIU OFIAR

Dlaczego w tak wielu tekstach podejmuję trudne tematy, piszę o przemocy i nierównościach społecznych? Między innymi dlatego, że mogę sobie na to pozwolić. Obecnie mieszkam w stolicy Polski, mam bezstresową pracę i stabilną sytuację finansową. Jestem młoda i zdrowa. Nie odpowiadam za nikogo poza sobą i moimi kwiatkami. Mój głos w przestrzeni publicznej się liczy, nawet niektórzy z Was mi za niego płacą. Jeśli ktoś mi grozi, mam cały sztab koleżanek i kolegów prawników, z którymi w każdej chwili mogę się w tej sprawie skonsultować. Mam również wsparcie moich przyjaciół, a jeśli ono okazuje się niewystarczające, bez problemu mogę umówić się na wizytę do psychologa. Oczywiście nie zawsze tak było i przez całe życie ciężko na to pracowałam, ale nie mam zamiaru dawnymi krzywdami ukrywać swojego obecnego uprzywilejowania.

Lewicowi aktywiści, autorki stron antydyskryminacyjnych i inne osoby publiczne wypowiadające się na temat praw kobiet i nierówności społecznych to często ludzie o wiele bardziej uprzywilejowani niż ci, o których prawa walczą. To nie jest nic nowego i nadzwyczajnego; tak funkcjonuje ten świat i bardzo dobrze, że żyją na nim osoby, które potrafią spojrzeć poza czubek własnego nosa. Problem polega na tym, że im bardziej jesteś uprzywilejowany i na im więcej możesz sobie pozwolić w przestrzeni publicznej, tym bardziej oddalasz się od problemów osób, o których piszesz. A wtedy niezwykle łatwo o nadintepretacje, własne domysły dalekie od rzeczywistości i paternalizowanie takich osób. Nieraz i nie dwa wpadłam w tę pułapkę, zwłaszcza pisząc o wykluczeniu mieszkańców Podkarpacia, gdzie nie mieszkam już od kilku dobrych lat.

Mam ten przywilej, że kiedy chcę skonfrontować to, co piszę, z rzeczywistością, o której piszę, bez problemu mogę wziąć urlop i na Podkarpacie pojechać. Wyjeżdżając z Warszawki i zmieniając perspektywę, często okazywało się, że pierdolę głupoty, za które później było mi wstyd. Robiłam ofiary z ludzi, którzy wcale się tymi ofiarami nie czuli. Chciałam nieść kaganek postępu i oświaty w „ciemny lud”, który pod wieloma względami okazywał się mądrzejszy ode mnie. Niosłam pomoc „maluczkim”, którzy o nią ani mnie nie prosili, ani jej nie potrzebowali. W okresie wielkanocnym lewicową część Instagrama obiegła grafika z hasłem: „Nie jestem grzechem. Nie trzeba za mnie umierać”. Myślę o tych słowach w kontekście ofiar, o których piszę ja i lewicowi aktywiści (chodzi mi o zbiorowość, a nie o jednostki i ich indywidualną historię). Czy one na pewno sobie tego życzą, aby się dla nich spalać, poświęcać na naszych platformach i „ratować” ich światy? Czy one w ogóle czują się tymi ofiarami? Chcą być tak postrzegane? Czy zastąpienie słowa „ofiary” słowem „przetrwali” rzeczywiście cokolwiek zmienia? W dalszym ciągu jest to takie samo, publiczne wskazywanie palcem na skrzywdzone osoby. Komu tak naprawdę bardziej zależy na babraniu się w traumach i ludzkiej krzywdzie - nam, czy osobom dotkniętym tą krzywdą? Kilka lat temu padłam ofiarą bardzo złego czynu – wiedziałam, że to co mnie spotkało było złe, choć nie potrafiłam tego odpowiednio nazwać. Mój organizm naturalnie i samoistnie poradził sobie z traumą. Przeczytanie wpisu edukatorki definiującej ten rodzaj krzywdy i rozkładającej ją na czynniki pierwsze sprawił, że straciłam grunt pod nogami i przez kilka miesięcy zajmowałam się wyłącznie babraniem się w tym temacie. To nie było ani terapeutyczne, ani oczyszczające, ani potrzebne. Czy na pewno zawsze naszą motywacją w pomaganiu jest empatia, czy może jednak zajmowanie się dyskryminowanymi mniejszościami niekiedy stanowi dla nas jakiś rodzaj eskapizmu, ucieczki od własnego życia, które niedostatecznie nas satysfakcjonuje? Nie, nie znam odpowiedzi na wszystkie powyższe pytania. Nie wiem również, czy na każde z nich istnieje uniwersalna odpowiedź w stylu „to jest OK” i „to nie jest OK”.

Edukatorki antydyskryminacyjne i osoby publiczne o poglądach socjalistycznych, które od urodzenia mieszkają w dużych miastach i nierzadko pochodzą z zamożnych, inteligenckich domów, nie zawsze mają możliwość skonfrontowania tego, o czym piszą i co przeczytali w książkach, z codziennością ludzi, o których piszą. Dlatego tak ważne jest oddawanie głosu tym ludziom, o czym w teorii doskonale wiedzą, bo bardzo często zwracają na to uwagę innym na kolorowych grafikach. Szkoda, że gdy nawet mają ku temu możliwość, sami rzadko w praktyce z niej korzystają. Z doświadczenia wiem, że oddawanie komuś głosu w tekście wymaga sporo czasu. To są tygodnie, a czasami miesiące rozmów. Kiedy już decydujesz się oddać komuś głos, nie jesteś w stanie w ciągu jednego weekendu sklecić z tego sensownego artykułu. Tym bardziej nie da się doświadczeń takiej osoby zmieścić w jednym poście z prostą grafiką na Instagramie. Chyba że zależy nam na robieniu lajkogennej masówki, która, jak to moja koleżanka ujęła, „polega na wsadzeniu wszystkich bidoków do jednego wora”. Ale wówczas istnieje bardzo wysokie ryzyko skompromitowania tego, co jest poważne i wymaga uwagi. Kilka razy próbowałam tak zrobić. Nie jestem zadowolona z tych tekstów.

Nie należy zapominać o tym, że ofiary również mają swoje decyzje. Mają swoje wybory i poglądy, z którymi nie zawsze się zgadzamy. Co jeśli ich poglądy nie są spójne z naszymi poglądami? Co w przypadku, gdy uważamy je za szkodliwe? Co jeśli np. wykorzystywana w pracy szwaczka okaże się homofobką? Co jeśli lesbijka, o której prawa walczymy, jest manipulantką i wykorzystuje swój brak uprzywilejowania do grania na naszych emocjach? Dawać platformę czy nie dawać platformy? Świat nie jest czarno-biały i często wykracza poza binarną klasyfikację „OK” i „nie OK”. Ludzie są różni i chcą być widziani skrajnie indywidualnie, bo właśnie to pozwala zachować im godność. Dlaczego w mojej rozmowie z incelem nie ocenzurowałam fragmentu, w którym rozmówca chwali poglądy Moniki Jaruzelskiej i Rafała Wosia, z którymi sama rzadko kiedy się zgadzam? Bo jeśli bym to ocenzurowała i ugładziła tekst w taki sposób, żeby pasował do narracji mojej strony, zabrałabym mu głos i tym samym odmówiła mu szacunku.

SOJUSZNICZKI

Mimo że bardzo często poruszam tu tematy związane z równouprawnieniem i przemocą wobec kobiet, ujawniam różne kościelne patologie, a moja działalność nie kończy się wraz z kliknięciem „opublikuj”, nie chcę być odbierana jako lewicowa aktywistka. Dlaczego? Przede wszystkim zależy mi na budowaniu innego rodzaju relacji ze swoimi odbiorcami niż wspomniane działaczki. Wiele czytelniczek treści publikowanych przez aktywistki upatruje w autorkach tych treści swoich mentorek, nauczycielek, reprezentantek, sojuszniczek, bojowniczek w walce o równość. Wystarczy jeden nieprzemyślany ruch i jedno zdanie, z którym odbiorczyni się nie zgadza, aby uznała, że nie chce być reprezentowana przez taką osobę. Jest też druga strona medalu - nadmierne spoufalanie się. Traktowanie każdego twórcy i każdego odbiorcy, z którym wymieni się kilka wiadomości prywatnych jako swojego sprzymierzeńca i dobrego znajomego. Oczywiście mam świadomość, że zawieranie znajomości, a nawet przyjaźni w sieci jest jak najbardziej możliwe. Piszę tutaj o skali makro - dziesiątkach czy setkach takich dziewczyn i ich wiadomości. Tego rodzaju relacje z ulubionym twórcą, zwłaszcza dla osób samotnych, mogą stanowić substytut prawdziwego koleżeństwa i przyjaźni. Jeśli popełni się jakiś błąd bądź napisze tekst, z którym taki odbiorca się nie zgadza (co prędzej czy później na pewno nastąpi), prowadzi to do przykrych wyrzutów o zawiedzionych oczekiwaniach, żali i wzajemnych rozczarowań.

Osobiście preferuję tradycyjną relację „autor & czytelnik”. Uważam, że obu stronom daje ona znacznie szersze pole do dyskusji i więcej przestrzeni na ewentualną polemikę. W takiej relacji jest miejsce na powiedzenie, że czegoś nie wiem, że jeszcze wyrabiam sobie zdanie na dany temat. Jest również miejsce na to, żeby zastanowić się nad czymś wspólnie. Można też znacznie szybciej i łatwiej dostrzec, kiedy jedna strona paternalizuje drugą.

I ostatnia kwestia - Patronite. Część aktywistów i aktywistek utrzymuje się z pieniędzy swoich patronów. Nie widzę w tym nic złego, że ludzie decydują się na wpłaty finansowe na rzecz osób robiących według nich dobrą robotę. Przynosi to obopólne korzyści. Niestety istnieje bardzo cienka granica między autopromocją i zachęcaniem swoich odbiorców do wpłat, a posługiwaniem się w tym celu szantażem emocjonalnym. Ten problem zauważyłam u kilku popularnych aktywistek lewicowych, utrzymujących się wyłącznie ze wsparcia patronów i płomiennie wygłaszających hasło „jebać kapitalizm”. Kiedy budujesz wokół siebie społeczność i uchodzisz za jej reprezentantkę/siostrę/sojuszniczkę/czarownicę/bojowniczkę o prawa tej społeczności, pokusa przekraczania zdrowej granicy w linkowaniu konta na Patronite i manipulowania swoimi odbiorcami jest znacznie większa niż w starym modelu na linii publicysta-czytelnik. Między innymi dlatego wolę pozostać przy tym drugim, tradycyjnym podziale.

THE END

Odbiorczyniami treści instagramowych profili feministycznych i antydyskryminacyjnych w zdecydowanej większości są kobiety. Kiedy regularnie czyta się takie profile, można zauważyć bardzo cienką granicę między wspieraniem tych kobiet i uświadamianiem im ich praw a dogmatycznym pouczaniem ich, co jest OK, a co nie jest OK, co powinny myśleć, co powinny czuć, jak mają prawo wyglądać i jak powinny żyć; pomiędzy niesieniem pomocy a dyscyplinowaniem ich i karaniem za publicznie wyrażane wątpliwości poprzez wtłaczanie poczucia winy. Przekraczanie tej granicy, które wcale nie tak rzadko dostrzegam, niewiele różni się od mechanizmów znanych mi ze społeczności skupionych wokół pastelowych, katolickich blogerek. Bez względu na wyznawany światopogląd, w dalszym ciągu presja kierowana jest w stronę kobiet. I robią im to inne kobiety.

W sieci pojawia się coraz więcej „bezpiecznych przestrzeni dla kobiet”. Czy one są potrzebne? Tak. Czy one są infantylne? To zależy od konkretnego profilu. Należy jednak zwrócić uwagę na fakt, że idea siostrzeństwa i wspierania kobiet to nie jest pomysł feministek. Kółka różańcowe, nabożeństwa majowe, koła gospodyń wiejskich, grupy wsparcia dla kobiet na Facebooku w duchu katolicyzmu (Daily Elegance), Fundacja Makatka założona przed tradikatoliczki, które pomagają wszystkim matkom, mimo różnic światopoglądowych – to nic nowego. Faktem jest, że w sieci pojawia się coraz więcej „bezpiecznych przestrzeni dla kobiet” wyznających inne systemy wartości niż jedyny słuszny, proponowany przez Kościół, który tę przestrzeń w Polsce zawłaszczył. Natomiast narracja, jakoby konserwatywki tylko ze sobą rywalizowały o względy mężczyzn, zamiast się wspierać to duże uproszczenie.

Osobiście wolę stawać się coraz bardziej widoczna w tych przestrzeniach, które już istnieją i w teorii są dostępne dla wszystkich, choć w dalszym ciągu udzielają się tam głównie mężczyźni (np. grupy historyczne). Tak, boję się tego, to wymaga odwagi i zdarza się, że bywam tam paternalizowana i traktowana z pobłażaniem (spokojnie, odróżniam, kiedy ktoś nie traktuje mnie poważnie, bo jestem kobietą, a kiedy robi to dlatego, że powiedziałam coś głupiego). Wówczas strony feministyczne mogą okazać się dużym wsparciem. Niemniej jednak ta większa widoczność na platformach neutralnych - dotyczących historii, kultury, muzyki i szeroko pojętej wymiany myśli daje mi znacznie więcej woli walki i satysfakcji niż ograniczanie swojej działalności w sieci wyłącznie do kobiecych kręgów wsparcia. Zmusza mnie to do czytania czegoś więcej niż tylko literatury feministycznej i książek ściśle związanych z moim obecnym światopoglądem.

W momencie gdy symbolicznie uwolniłam się z ciasnej społeczności gorliwych wiernych Kościoła Katolickiego, bardzo szybko otrzymałam wsparcie od osób z drugiej strony. Niestety, w wielu przypadkach to wsparcie okazało się warunkowe; część tych osób stało się kimś w rodzaju Świętej Inkwizycji i zaczęło kontrolować moje ruchy w mediach społecznościowych, regularnie wypunktowując to, co wychodziło poza ich dogmaty i co uznawali za przemocowe, opresyjne, stygmatyzujące i nieprawomyślne. Posługując się językiem katolików - obrażałam ich uczucia religijne. Te ruchy, zamiast mnie edukować i uświadamiać, tak naprawdę zawstydzały mnie, uciszały i tłamsiły. I robiły mi to te same osoby, które tyle mówiły o większej widoczności kobiet w mediach. Uważam, że wolność polega na świadomym wyborze obranej drogi, a nie wyborze jej pod presją zewnętrzną i ze strachu przed ostracyzmem. Zresztą, może ten tekst, który właśnie piszę, jest opresyjny i wywołuje presję? Czy nie jest tak, że to my, którzy najwięcej piszemy o presji, sami najbardziej ją wywołujemy? Wreszcie - czy presja zawsze jest czymś negatywnym?

W minionym tygodniu na Instagramie zadałam następujące pytanie: czy to, że ktoś szuka swojej drogi, zawsze oznacza, że jest zagubiony? 91% ankietowanych, czyli ponad sto osób, odpowiedziało, że nie. Uwielbiany przez wielu katolików Tolkien napisał: „nie każdy błądzi, kto wędruje”. Jeszcze bardziej lubiany przez katolików Jezus powiedział, że najpierw jest droga, a dopiero potem odkrycie prawdy, która prowadzi do życia. Zatem może przestańmy zakładać, że każda osoba poszukująca odpowiedniego dla niej światopoglądu/systemu wartości to osoba zagubiona, wymagająca specjalnej troski i zaopiekowania się nią poprzez narzucanie jej swoich dogmatów? To że ktoś jest w drodze nie oznacza, że mamy prowadzić go za rękę. To że ktoś jest w drodze nie oznacza, że jest niewyedukowany i głupszy od nas. Niewykluczone, że jest o wiele mądrzejszy, bo wie, że nie na każde pytanie istnieje uniwersalna, prawidłowa odpowiedź. A już na pewno nie taka, którą da się zamknąć w banalnej klasyfikacji “OK” i “nie OK”. Może najwyższy czas skończyć z tym sekciarstwem i praniem mózgu?

*Zamieszczone screeny pochodzą z sześciu różnych profili na Instagramie. Pięć na sześć z nich ma wielokrotnie większe grono odbiorców niż ja. Nie każdy opisany problem dotyczy każdej tej platformy. Celowo nie pokazałam wizerunków twórców i częściowo zamazałam nazwy ich profili, bo nie zależy mi na tropieniu czarownic i krytyce uderzającej w te konkretne osoby, lecz na lepszym zobrazowaniu zjawiska, o którym napisałam.

Paryżewo

Czytaj oraz wspieraj dziennikarstwo i publicystykę na wysokim poziomie.
Zobacz, kto mnie rekomenduje:
Więcej
paryzewo.pl 2023 - wszystkie prawa zastrzeżone