20 sierpnia, 2021

Nadużycia w żeńskich zgromadzeniach zakonnych w Polsce – wywiad z Nazarią Izabelą Mościcką

W lipcową sobotę pojechałam do Krakowa na spotkanie z Nazarią Izą Mościcką (ur. w 1983 r.), która trzy lata temu odeszła z zakonu sióstr nazaretanek, gdzie spędziła osiemnaście lat. Ugościła mnie w wynajmowanym przez siebie mieszkaniu. Rozmawiałyśmy o jej doświadczeniu życia w klasztorze, momencie odejścia ze wspólnoty i szukania drogi poza nią.

Czy zakon kontroluje i cenzuruje treści, które siostry publikują w Internecie? Czy siostry chodzą na basen? Ile dostają miesięcznie kieszonkowego? Jakie różnice Iza dostrzega między zakonami męskimi a żeńskimi? Za co z tamtego okresu życia jest wdzięczna? Dlaczego podjęła współpracę z Centrum Praw Kobiet? W czym zgadza się z Agnieszką Graff? Czy w Kościele jest jeszcze miejsce dla „niedopasowanych” kobiet? Zapraszamy.

Nazaria Izabela Mościcka (2021)

Wstąpiłaś do zgromadzenia w wieku dziewiętnastu lat. Dlaczego tak wcześnie?

Wydaje mi się, że w tamtych czasach [2002 r – przyp. autorki] to nie było tak szybko. Obecnie dziewczyny wstępują trochę później i jest to związane między innymi z niejednolitym trybem studiów. Kiedy zdawałam maturę, studia były pięcioletnie. Chociaż zdarzały się dziewczyny, które przerywały studia, to większość z nas decydowała się tuż po maturze. Wcześniej chodziłam do szkoły sióstr nazaretanek i mieszkałam w internacie. W momencie gdy trafiłam do tej szkoły, nie byłam związana z Kościołem. Nawrócenie przeżyłam w wakacje na przełomie siódmej i ósmej klasy. Idąc do szkoły do sióstr, byłam religijnie „zielona”.

Czyli nie pochodzisz z głęboko wierzącej rodziny?

Nie, nie mam takich wspomnień z dzieciństwa. Co prawda przystępowałam do sakramentów, ale odbywało się to raczej na zasadzie tradycji. Dopiero później moi rodzice, a zwłaszcza mama, szukali drogi do Pana Boga.

W Twoich postach na Instagramie z lat 2017 i 2018 ciągle przewija się słowo „wielbienie”. Dlaczego? Zastanawiające są dla mnie radość i wdzięczność przebijające się z tych wpisów, podczas gdy to właśnie w tamtym czasie podjęłaś decyzję o odejściu.

Tamten przekaz bazował na wcześniejszym projekcie, w który wówczas byłam zaangażowana. Miałam nadzieję, że uda nam się wspólnie z siostrami zrobić coś razem w social mediach, głównie na YouTubie. Oprócz tego założyłam konto na Instagramie. Wydaje mi się, że z formacji bądź mentalności panującej w zakonach płynie przekaz, że to, co pokazujesz na zewnątrz, powinno być radosne. To nie znaczy, że nie jest to prawdziwe. Natomiast na zewnątrz absolutnie nie może wyjść coś, co jest trudne. Stąd teraz dostaję rykoszetem za to, że mówię o problemach w zakonie. Patrząc na tamtą siebie, myślę, że to nie było całkowicie szczere, ale inaczej wtedy nie potrafiłam. Wielbienie to mój sposób modlitwy, ale też sposób życia. Ważny jest dla mnie zarówno aspekt religijny, jak i praktykowanie wdzięczności czy prostoty. Ja robię to w odniesieniu do Boga.

Musiałaś mieć pozwolenie na to, żeby założyć sobie konto na Instagramie?

Zrobiłam to bez żadnych pozwoleń. Myślę, że ani siostry, ani przełożone jeszcze nie ogarniają tej sfery. Celowo założyłam konto na Instagramie, bo zdecydowanie więcej sióstr jest na Facebooku. To, co robiłam na Facebooku, częściej miało więc szansę gdzieś trafić, zostać skomentowane czy zakazane. Co ciekawe, istnieje zapis, że nie można założyć bloga bez pozwolenia. Przez chwilę miałam bloga, na którym pojawił się tekst, w którym napisałam o niedopasowaniu.

A dostałaś na niego pozwolenie?

Nie. Wtedy nie wiedziałam, że w ogóle trzeba mieć pozwolenie. Po tym tekście przełożona powiedziała, że absolutnie nie mogę takich rzeczy publikować.

Czyli nie istnieją jasne, pisemne reguły na temat publikowania treści w Internecie?

Dokładnie. Poza tym to samo, co piszesz na blogu, możesz napisać na Facebooku. I tam możesz to napisać. A bloga nie możesz mieć, bo… bo ktoś kiedyś wymyślił, że nie możesz.

Znalazłam Twój wpis sprzed trzech lat z cytatem biskupa Rysia: „nie można sensownie przeżyć niedzieli, jak właśnie uwielbiając Pana, który czyni nas wolnymi”. Co teraz czyni Cię wolną? Czy w tej sferze jest również Chrystus jako ten, który wyzwala? Czy po odejściu z zakonu pojawiły się jakieś inne rzeczy, które dają Ci wolność?

Dla mnie wiara jest relacją. Wierzę w Boga osobowego. Relacja z Nim jest moją wiarą. W tym rozumieniu wciąż jest ona dla mnie największym sensem życia. Natomiast po odejściu z zakonu więcej wolności odnajduję w zwykłych, codziennych czynnościach. Na przykład w tym, że mogę wracać do domu o każdej porze i to nie jest przez nikogo źle widziane. W zakonie rzadko kiedy mogłam wychodzić wieczorami. Godzina 21.00–22.00 była nieprzekraczalną granicą. Teraz normalne jest pójście na grilla do znajomych i siedzenie u nich do północy. Nikt nie widzi w tym niczego złego.

Po osiemnastu latach życia w zgromadzeniu nagle zamieszkujesz z obcymi dziewczynami stanu świeckiego. Co było dla Ciebie najbardziej szokujące w tej nowej rzeczywistości?

Cały czas uczę się wielu rzeczy. Niektóre nawyki wciąż mam z formacji i nie widzę ich na pierwszy rzut oka. Na przykład siedzimy przy kolacji z dziewczynami i mówię im, że wpadłam na pomysł wyjazdu wakacyjnego. A one proponują, że pojadą razem ze mną. To było dla mnie bardzo dziwne, bo po okresie spędzonym we wspólnocie przyzwyczaiłam się, że mam odrębne życie osobiste. Odpoczywałam sama lub z innymi znajomymi. To był moment odreagowania codziennego życia w zgromadzeniu. Teraz jest odwrotnie. Jeśli mieszkamy razem, to dlaczego nie miałybyśmy spędzić wspólnie wakacji?

Wielu osobom świeckim życie zakonne kojarzy się z ciszą, spokojem i kontemplacją. Dlatego uderzył mnie Twój wpis sprzed kilku lat. Napisałaś, że siedzisz na przystanku i pierwszy raz od piętnastu lat nigdzie się nie spieszysz.

Ponieważ niewiele wiadomo o tym życiu i tak mało informacji przedostaje się na zewnątrz, powszechne jest myślenie, że siostry głównie się modlą. Być może rzeczywiście tak jest w zakonach kontemplacyjnych? Choć podejrzewam, że i ja mogę patrzeć na nie stereotypowo. Po odejściu ze wspólnoty muszę dużo więcej pracować, żeby się utrzymać, a jednocześnie mam znacznie więcej swobodnej przestrzeni. A wcale nie modlę się mniej niż w zakonie. We wspólnocie cały czas musiałam być w jakiejś roli. Skończyłam pracę i od razu szłam na modlitwę. Potem była kolacja i na koniec wspólne spotkanie. Dopiero późnym wieczorem, gdy siadałam u siebie w pokoju, mogłam w końcu odetchnąć.

Czyli introwertycy mają przewalone.

Tak! Nawet w niedzielę cały czas musisz gdzieś być na określoną godzinę.

A za co z tamtego okresu jesteś najbardziej wdzięczna? Czy w ogóle dostrzegasz jakieś pozytywy?

To jest bardzo ciekawe pytanie, na które trudno mi odpowiedzieć. Myślę, że są takie rzeczy, ale jeszcze jest za wcześnie, żeby to jakoś skleić. Nie wiem, czy to, że miały one miejsce, zawdzięczam życiu zakonnemu. Równie dobrze mogłyby wydarzyć się w życiu poza zgromadzeniem. To kwestia rozwoju osobistego, możliwości lepszego poznania siebie. Widzę siebie w rozwoju, jestem innym człowiekiem, niż byłam dwadzieścia lat temu. Czuję przede wszystkim wdzięczność za ludzi, których poznałam. Być może, gdybym nie żyła w zakonie, nie byłabym w tylu różnych miastach i nie miałabym okazji tych ludzi spotkać?

Dlaczego odeszłaś? Co ostatecznie zaważyło na tej decyzji? Jak długo ona w Tobie dojrzewała?

Nie podjęłam decyzji o odejściu ze wspólnoty, bo było mi trudno czy źle. Raczej zamykanie się w klasztorze nie do końca mi wystarczało. Najpierw w prośbie do siostry prowincjalnej napisałam, że potrzebuję czasu na pustynię i rozeznanie. Powiedziała, że jedynym wyjściem jest tzw. eksklaustracja, czyli czasowy pobyt poza klasztorem. Wychodząc, nie miałam pojęcia, że już nie wrócę. Myślałam, że po prostu znajdę inną wspólnotę. Obecnie szukam nowego klucza – klucza do znalezienia życia we wspólnocie, do której będą należeć różni ludzie, zarówno osoby konsekrowane, jak i świeckie, również rodziny. Od momentu wyjścia szukałam drogi do tworzenia czegoś więcej. Nie chciałam dalej zamykać się w kręgu „praca–modlitwa–wspólnota zakonna”. W trakcie składania ślubów wieczystych miałam poczucie, że to nie koniec, chociaż śluby wieczyste zazwyczaj są postrzegane jako ostateczna decyzja. Pół roku później, w rozmowie z jedną siostrą zarzucałam sobie, że spodziewałam się, że po ślubach nastąpi nie wiadomo co, tymczasem nic się nie zmieniło w codziennej rutynie. Dziś wiem, że nie chodziło mi o rozczarowanie magicznym myśleniem o ślubach, ale o wychodzenie poza utarte schematy.

Siedem lat temu przyszedł inny, trudny dla mnie moment – choroby i śmierci mojej mamy. Nie przeżyłam tego bardzo dramatycznie, bo nasze relacje nie były najlepsze, natomiast od jej diagnozy do śmierci minął zaledwie miesiąc. To wszystko potoczyło się bardzo szybko. Kiedy pojechałam do domu i zobaczyłam, co się dzieje, od razu chciałam zostać i zaopiekować się nią. Wówczas miałam wrażenie, że zgromadzenie, któremu oddałam całe swoje życie, bardzo blado wypadało w zestawieniu z tym, jak pomagali nam inni, nawet obcy ludzie. Do dziś nie wiem, kto przyniósł nam kotlety schabowe, które wtedy wyciągnęłam z zamrażalnika.

Wspominałaś gdzieś, że przełożona robiła ci problemy, żebyś w ogóle mogła do mamy pojechać.

I: Tak, ale to było dwa lata wcześniej. Moja mama miała wtedy poważną operację. Wycięto jej wszystkie narządy kobiece. Po telefonie mamy informującym mnie o diagnozie chciałam jak najszybciej do niej pojechać. Po operacji mogła się nie obudzić. I wtedy przełożona nie zgodziła się na mój wyjazd. Wróciłam do siebie, przemyślałam sprawę, po czym z powrotem poszłam do niej. Oznajmiłam, że jadę do mamy bez względu na to, czy ona się zgadza czy nie. W końcu przyszła do mnie i dała mi tylko pieniądze na bilet.

A w zakonie miałaś jakieś kieszonkowe, własne pieniądze? Czy o wszystko musiałaś prosić?

Teoretycznie jest tak, że dostaje się kieszonkowe. Jeszcze niedawno, za moich czasów, było to pięćdziesiąt złotych na miesiąc. Teraz chyba wzrosło do stu. Założenie jest takie, że z tego kieszonkowego trzeba opłacić własny telefon, kupić kosmetyki, rajstopy. Z tego, co mi wiadomo, przez obecną „podwyżkę” siostry muszą też kupować sobie same bieliznę. Natomiast o wszystko inne idzie się i prosi… W ogóle się prosi. To są nasze wspólne pieniądze, to również moja pensja, a nie pieniądze siostry przełożonej. Powinnyśmy je wspólnie dzielić. Tymczasem często nie ma szansy wyprosić pieniędzy na lepsze buty – w sensie takie za dwieście złotych. Teraz kupiłam sobie sandały Scholla. I to są te lepsze buty.

Czyli dostawałyście taką samą pensję za pracę w przedszkolu jak inni nauczyciele i ona szła na konto zakonu?

Tak. Tak to wyglądało, w sumie nie widziałyśmy tych pieniędzy na oczy.

A zdarzały się jakieś nadużycia? Ktoś dostawał kasę pod stołem, „w łapę”? Zdarzały się siostry, które miały więcej pieniędzy niż inne?

Nadużyć jest mnóstwo. Teoretycznie wszystkie pieniądze, które dostajemy od rodziny czy znajomych, powinnyśmy przekazać przełożonym. Ale jeśli wiedziałam, że za chwilę będę potrzebować plecaka, telefonu albo jakiejś pomocy naukowej, którą z założenia miałam sobie kupić za to kieszonkowe…

Czyli siostry mogą mieć dowolny model telefonu i nikt tego nie sprawdza, ale rzadko kiedy mogą kupić ten lepszy, bo nie mają na to pieniędzy?

Tak. Dlatego w wielu przypadkach dostają je od innych. Często telefony daje im w prezencie rodzina albo zapewnia pieniądze na różne inne rzeczy. I one tych pieniędzy po prostu nie oddają do wspólnej kasy. Jedna z sióstr powiedziała mi pół żartem, pół serio, raczej tłumacząc się sama przed sobą, że jest napisane, że wszystkie pieniądze powinno się oddawać zgromadzeniu, a ona też jest tym zgromadzeniem. I rzeczywiście tak robiła, co absolutnie rozumiem, bo nieraz nie masz pieniędzy, żeby kupić sobie lody na mieście albo iść do kina w wakacje. Kiedy studiowałam zaocznie, nie miałam pieniędzy na obiad, a siostra przełożona powiedziała mi, że z uczelni do domu jest na tyle blisko, że mogę wracać, by zjeść.

A było blisko?

Jakieś dwadzieścia minut piechotą w jedną stronę. Razem czterdzieści. Do tego czas przeznaczony na obiad. Nie było szans zdążyć na kolejne zajęcia. Nie pomogły żadne próby wytłumaczenia.

Czyli równość w zakonie nie istnieje, bo dobrostan sióstr jest uzależniony od statusu materialnego ich rodzin? Jeśli ktoś nie ma żadnego wsparcia z zewnątrz, musi przeżyć za kilkadziesiąt złotych…

Dokładnie. Siostra z naszego zarządu generalnego w Rzymie zapytała mnie, co byłoby dla mnie najtrudniejsze po ewentualnym powrocie do zakonu. Odpowiedziałam, że podwójne życie. Oprócz różnych mniejszych rzeczy wymieniłam jej ten przykład, że w warszawskiej prowincji po dwudziestu pięciu latach życia zakonnego możesz jechać na pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Na ten wyjazd zgromadzenie daje ci kwotę, która, z tego, co wiem od sióstr, pokrywa mniej więcej połowę kosztów wyjazdu. Natomiast drugą połowę sama masz skądś wziąć. Skąd? Nie mam pojęcia. W domyśle możesz ją dostać od rodziny.

Ale często po tylu latach spędzonych przez taką siostrę w zakonie jej rodzice już nie żyją.

Tak. Irytuje mnie to, że np. jeśli żona żyje z mężem dwadzieścia pięć lat i on mówi: „w ramach jubileuszu możesz jechać na wycieczkę, dam ci połowę kasy, a po drugą idź do mamy”, brzmi to dziwnie. W zakonie jest traktowane jak oczywiste. Powiedziałam to tej siostrze, a ona zaczęła się tłumaczyć, że zdarzały się sytuacje, że ktoś przychodził, prosił i te pieniądze dostawał. Ale dlaczego „zdarzało się”? Według mnie to powinna być oczywistość. Pracuję na to dwadzieścia pięć lat i nie mam szans odłożyć z kieszonkowego. Gdybym dostawała chociaż część pensji, wtedy jasne, mogłabym to sobie jakoś zaplanować w budżecie i odkładać pieniądze, nawet latami. Ale nie mam tych szans. Jeszcze inną kwestią był pogrzeb mojej mamy. Jest nas troje rodzeństwa, a koszty pogrzebu trzeba było podzielić między dwie osoby.

Czyli po śmierci mamy dostałaś pieniądze tylko na bilet do domu?

Prosiłam o pieniądze, bo przez miesiąc mieszkałam w domu rodzinnym i potrzebowałam na jedzenie. Za te pieniądze, które dostałam, kupiłam buty. To był marzec i nie chciałam iść na pogrzeb w kozakach zimowych. Została mi reszta z pieniędzy na bilet i zapytałam, czy mogę przekazać je bratu, który robił zakupy.

A jak wyglądało zaopatrzenie w domu zakonnym – jedzenie, środki czystości? Miałyście kucharkę?

Różnie. To zależy od domu i od konkretnych sióstr, które się tym zajmują. Obecnie sytuacja trochę się zmienia, bo w zgromadzeniu jest mniej sióstr. Do kuchni zatrudniane są panie, ale to i tak raczej ze względu na prowadzoną przez zakon szkołę czy przedszkole, a nie dlatego, żeby siostrom ktoś gotował. W niektórych domach, nawet jeśli pani kucharka gotuje dla przedszkola, to siostry i tak niezależnie od tego gotują sobie same.

Czy masz jakieś porównanie między zakonami żeńskimi a męskimi? Jakie są różnice? Panowie mają lepiej, gorzej, a może po prostu inaczej?

„Inaczej” to najlepsze słowo. Bardzo często zastanawiam się nad tym, z czego wynikają te różnice. Ostatnio uświadomiłam sobie, że siostry same sobie to wszystko robią. To nie jest tak, że nad zgromadzeniem czuwa jakiś biskup, zły ksiądz, i że cokolwiek zależy od faceta. No nie. Większość zgromadzeń jest niezależna we władzy ustawodawczej. Kiedyś w wakacje byłam w pewnym zgromadzeniu męskim. Bracia byli w rozjazdach, zostało ich zaledwie kilku, więc usiedli i wspólnie ustalili, o której zrobią poranną modlitwę. Uznali, że dopiero o godzinie 10.00. Opowiadam to siostrom i słyszę argument, że to dobrze, że w ogóle się modlili, a poza tym faceci mają inaczej, bo oni… mają inną dojrzałość. I ja sobie wtedy pomyślałam: „jaką inną dojrzałość?”.

Kolejna sytuacja, już po odejściu z zakonu. Tuż po świętach Bożego Narodzenia byłam u innych braci zakonnych. Siedzimy, rozmawiamy, wśród nas jest przełożony wspólnoty. Wchodzi jeden z braci i zaczyna opowiadać o swoich wrażeniach z wczorajszego seansu filmowego. Przełożony pyta: „I chciało ci się wczoraj iść jeszcze do kina?”. A w mojej głowie wygląda to tak: drugi dzień świąt, facet poszedł do kina, nie powiedział o tym przełożonemu, a teraz przychodzi i nie kaja się, nie przeprasza za to, ale po prostu opowiada, że był wczoraj w kinie. I dla niego to normalne. Nic złego się nie stało. Nie wyobrażam sobie siebie w takiej sytuacji. Święta spędzało się we wspólnocie. W drugi dzień lub dopiero po świętach można było odwiedzić rodzinę. A wyjście do kina, o którym nie powiesz wcześniej i z którego się nie wytłumaczysz, było nierealne. Nikt by mi na to nie pozwolił. W dodatku iść do kina na film inny niż religijny… Pytając się wprost, nigdy nie usłyszałam, że mogę pójść na taki film. Oczywiście chodziłam, ale nigdy o tym nie mówiłam.

Czyli to wszystko kobiety kobietom?

Tak. Zastanawiam się, dlaczego tak się dzieje i w którym momencie. Wstąpiłam do zakonu po maturze, natomiast w wakacje pracowałam. Chodziłam na promocje do sklepów. Robiłyśmy kanapeczki i kroiłam to wszystko dużymi przemysłowymi maszynami. Po czym jestem w postulacie [pierwszy okres życia we wspólnocie, poprzedzający nowicjat – przyp. autorki], pada polecenie przygotowania kolacji. Mam do dyspozycji maszynę do krojenia mięsa – taką samą, jakiej używałam w pracy, może nawet mniejszą. I słyszę, że nie mogę jej używać, bo się skaleczę. Miałam dziewiętnaście lat. To było dla mnie bardzo dziwne.

Ale dlaczego nie mogłaś jej używać?

Nie wiem. W tamtym momencie formacji następowało jakieś uwstecznienie i upupienie.

O tym upupieniu sióstr zakonnych mówiłaś kiedyś na Instagramie w kontekście tekstu opublikowanego w „Więzi”. Prowincjał dominikanów nie zapytał skrzywdzonej przez Pawła M. siostry Małgorzaty, czy chce z nim porozmawiać. W jej imieniu wypowiadała się przełożona i zdecydowała za nią, że nie jest na taką rozmowę gotowa.

Tak. To bardzo dziwne, że taka sytuacja miała miejsce i że prowincjał dominikanów wykorzystuje to do tłumaczenia się. Z tego, co tam w liście napisał, wynika, że on uważa, że sprawa jest załatwiona. Nie wpadł na pomysł, aby powiedzieć przełożonej coś w rodzaju: „Rozumiem, że siostra przełożona tak myśli. Ale może zapytajmy jeszcze pokrzywdzoną. Jeśli ona powie, że nie chce się ze mną spotkać, to w porządku”. W przypadku innych ofiar Pawła M. nie było sytuacji, żeby prowincjał zrezygnował z rozmowy po tym, jak partner którejś z nich powiedział: „nie, ona nie chce z tobą rozmawiać”.

Co ludzie mówili po Twoim odejściu? Jak zareagowały siostry ze zgromadzenia?

Większość ludzi jeszcze nie wie. Całkiem niedawno wrzuciłam na Facebooku link do podcastu na YouTubie, który chcę zacząć prowadzić. Wyraźnie widać na nim moje zdjęcie bez welonu. Otrzymałam kilka wiadomości, raczej pozytywnych, wynikających z zaciekawienia. Krytyki nie dostałam. Z bliższych mi osób kilka powiedziało mi, że byłam światłem na ich drodze i teraz gasnę.

Takie wpędzanie w poczucie winy…

Tak. Żebym to przemyślała, że to na pewno chwilowy kryzys. Że złożyłam obietnicę, a obietnic złożonych Panu Bogu się nie cofa. Część sióstr traktuje mnie jak trędowatą. Kilka z nich powiedziało mi wprost, że kiedy się ze mną spotykają i rozmawiają, to mają zbyt duże wątpliwości. Spotkania ze mną budzą w nich jakiś niepokój. Jedna przełożona powiedziała, że tutaj w zakonie jest spełnienie darów, a ja z nich świadomie rezygnuję. Inna siostra, która niedawno podjęła decyzję o odejściu, usłyszała od swojej byłej przełożonej i formatorki, że bierze rozwód z Jezusem.

Towarzyszę kilku siostrom, które dopiero co odeszły. Jedna z nich zastanawiała się, jak powiedzieć o tym rodzinie. Zapytałam, czy kiedyś mówiła im o jakichkolwiek trudnych rzeczach, które tam się działy. Odpowiedziała, że – przez piętnaście lat – nigdy. Zaproponowałam jej, by na najbliższym spotkaniu rodzinnym opowiedziała kilka przykładów. Żeby trochę zejść z tego piedestału i podważyć przekonanie, że tam jest cudownie i idealnie. Niech usłyszą tę decyzję później, z nieco innego pułapu.

Czy to jakaś niepisana zmowa milczenia?

Na etapie formacji słyszałam wprost, że o pewnych rzeczach się nie mówi, dlatego że ludzie z zewnątrz tego nie zrozumieją. Bo nie żyją tym życiem. Nie umiałam się z tym zgodzić. Dlaczego w takim razie siostry czy księża opowiadają o rodzinie? Przecież nie żyją tym życiem, a mogą to robić. I chociaż tak myślałam, sama o wielu rzeczach nie mówiłam. Miałam wdrukowane, że tego się nie mówi, bo to sieje zgorszenie i wzbudza wątpliwości w ludziach. Mojej najbliższej rodzinie powiedziałam dopiero niedawno.

A czy to podejście zakonu nie wynika z faktu, że po wystąpieniu z niego media oraz ludzie szukają na siłę sensacji, podczas gdy przemoc, której się tam doświadcza, nie jest „spektakularna”, lecz o wiele częściej bardzo subtelna, niewidoczna gołym okiem i sącząca się latami? Takie „drobne” rzeczy, które stopniowo niszczą psychikę.

Myślę o tym wszystkim w kontekście wspólnoty Kościoła. Skoro jesteśmy jednością, a tutaj dzieje się źle, to przekłada się to na resztę. Dlaczego wspólnota nie próbuje rozwiązać problemów, które są w jej obrębie? Dla mnie pierwszym krokiem rozwiązywania problemów jest ich nazywanie. Ale tak, jak mówisz, to jest szukanie dużych rzeczy, np. molestowania. Oczywiście, to się dzieje i trzeba o tym mówić. Ale dużo spraw jest takich codziennych, o których się nie mówi. Bo kiedy zaczynamy, to budzi się w nas przekonanie, że przecież same się na to zdecydowałyśmy.

Niedawno usłyszałam, że do tej pory wszystko było fajnie, a nagle zaczynam używać słowa „przemoc”. Bo to jest takie modne słowo i wszystko teraz nazywa się przemocą. Dlatego zaczęłam sobie wmawiać, że może przesadzam, że to w sumie nic takiego. Po odejściu przeżywałam takie małe zachwyty, że np. mogę zjeść jajecznicę czy naleśniki na śniadanie albo że mogę iść biegać, kiedy chcę. I wtedy kobieta, która jest mamą trójki małych dzieci, powiedziała mi: „no wiesz, ja też nie mogę sobie wyjść biegać, kiedy chcę”. Odpowiedziałam: „okej, ale Ty możesz to zaplanować i spróbować sobie zorganizować dzień”. A ja, żeby iść biegać, musiałam mieć pozwolenie. A jak go nie miałam, bo nie miałam, no to chodziłam biegać nielegalnie późnym wieczorem, żeby nikt mnie nie widział.

W habicie?

Gdybym próbowała w habicie, pewnie mogłabym to robić legalnie. Jedna z przełożonych powiedziała mi, że mogę ćwiczyć, ale tylko w stroju zakonnym. Wolałam więc wychodzić bez habitu późnym wieczorem. Myślę, że do tej pory wiele sióstr nie wie, że biegałam.

Skoro nie mogłaś biegać, to o basenie nie było mowy?

Basen jest wyjątkiem. Jeśli ma się zaświadczenie od lekarza, to można chodzić na basen. Mam problemy z kręgosłupem z powodu noszenia bardzo ciężkich baniek z mlekiem w nowicjacie. Poszłam do ortopedy i poprosiłam o zaświadczenie. Przy czym nie mogłam wyjść na basen w stroju świeckim. Musiałam wychodzić w habicie.

A jak ludzie reagowali na zakonnicę przebierającą się w szatni na basenie?

Siostry z Warszawy przychodzą na basen w habicie i nie mają z tym problemu. Warszawa ma troszkę inne myślenie. Ale ja, będąc wtedy w Poznaniu, nie wyobrażałam sobie tego, że miałabym zacząć przebierać się z habitu. Tym bardziej, że był taki moment, że tam był remont i szatnie były wspólne. Nawet mój brat powiedział, że ktoś może zrobić mi zdjęcie i wstawić gdzieś na Facebooka. Po co miałabym robić sensację? Nie rozumiem też tego, że jak siostry mają pozwolenie, żeby iść na plażę, to jest to oczywiste, że idą tam w stroju świeckim, a na basen muszą iść w habicie.

Czyli przebierałaś się gdzieś w publicznych toaletach z habitu w strój świecki, a na basenie ze stroju świeckiego w kąpielowy i w drodze powrotnej tak samo?

No, najczęściej gdzieś po drodze. Moja znajoma uszyła mi dół od habitu, który był zapinany na rzepy. Kiedy wychodziłam, za pierwszym lepszym krzakiem po prostu zdejmowałam ten dół. Tak kombinowałam. Siostry wymyślają różne rzeczy.

Ta akcja z przebieraniem się to była kwestia reakcji ludzi, a może dochodziła do tego kwestia wstydu i jakoś dziwnie pojmowanej skromności, bo prosto z habitu należało przebrać się od razu w strój kąpielowy?

Być może tak. Zresztą, gdyby to było częstsze, że siostry chodzą na basen i przebierają się w szatni, sytuacja nie byłaby dla nikogo dziwna. To nie tylko kwestia basenu, ale chociażby fryzjera. Wyobrażam sobie, że wchodzę do fryzjera, zdejmuję welon i po prostu mówię „heloł, obetnijcie mi włosy”. Może warto byłoby próbować to przełamywać? Dla mnie w tamtym momencie to było zbyt trudne. Nie chciałabym też być obiektem social mediowych zapędów zdjęciowych.

Wiele sióstr po odejściu z zakonu nie maluje się i nie ubiera zgodnie z trendami. Dlaczego tak jest? To jakaś kontynuacja idei skromności czy nie czują takiej potrzeby, bo zrzucenie habitu to wystarczająco radykalna zmiana? A może są przytłoczone i zawstydzone modowymi propozycjami świata poza klasztorem?

Mam bardzo różne obserwacje. To zależy od konkretnych osób. Niektóre bliskie mi siostry, które nie zrezygnowały, w ramach odreagowania wychodzą wieczorem na jakąś imprezę i wtedy też się malują. Oczywiście jest to całkowicie nielegalne, totalne podziemie. Nie wiem, czy przełożeni są tak ślepi, że tego nie widzą, czy wolą tego nie widzieć? Ja bym się w tym nie odnalazła, bo na co dzień nie lubię takich klimatów. Znam siostrę, która tuż po odejściu maluje paznokcie na czerwono, bo uwielbia ten kolor. Ciekawe jest też to, że po porzuceniu klasztoru siostry bardzo często wracają do stylu ubierania i malowania się sprzed lat, nawet jeśli upłynęło dużo czasu. Z kolei ja cały czas szukam swojego stylu. Chodzę po sklepach tylko po to, żeby poprzymierzać sobie różne rzeczy i zobaczyć, w czym czuję się dobrze, w czym dobrze wyglądam. Czasem dziewczyny po wystąpieniu z zakonu kompletnie nie potrafią dobrać ciuchów tak, żeby do siebie pasowały. Dlatego warto pójść z nimi do galerii, podpowiedzieć, pokazać, żeby sobie poprzymierzały.

Czy siostry mogą się malować i farbować włosy?

Niektóre farbują włosy, ale oficjalnie ich nie farbują. To jest śmieszne, dziecinne trochę. No bo przecież widzisz, że to jest farbowany włos. Ale kiedy je zapytasz, stanowczo zaprzeczają. To wszystko też jest takie nieoficjalne. Jak jesteś w zakonie i chodzisz w habicie, jest to dla ciebie oczywiste, że się nie malujesz. Być może dlatego, że makijaż gryzłby się z tym habitem. Nawet nikt tego nie mówi. Zastanawia mnie też to, dlaczego siostry po zdjęciu habitu nie mogą wyglądać elegancko? Nieraz widziałam w zgromadzeniach męskich, że jak bracia zdejmowali habit, to niekoniecznie mieli pod nim najgorsze spodnie dresowe i rozciągnięty T-shirt, tylko porządne ciuchy.

A strój świecki na plażę? Obowiązywał jakiś zbiór zasad, np. zasłonięte ramiona i kolana?

Nie. Chyba myślenie o tym, że tak w ogóle można się ubrać, przerosłoby siostry. Jeśli któraś to robi, to jest bardzo odważna. Poza tym teoretycznie jest tak, że na wakacje można jechać tylko do domu zakonnego. Nasza prowincja miała jeden dom nad morzem. W praktyce siostry jeżdżą jednak w różne miejsca. Niektóre próbują dogadać się z przełożonymi i zrobić to oficjalnie. Większość tych, które znam, udaje, że jedzie do rodziny, a tak naprawdę wyjeżdża gdzieś nad morze. Jadą na wakacje, zdejmują habit i nikogo nie pytają się o pozwolenie. Potrzebują tego.

Myślałaś o związku? Czy jest Ci to potrzebne? Nie czujesz się nieswojo w towarzystwie koleżanek, które np. na grillu opowiadają o swoich podbojach miłosnych?

Takie rozmowy są dla mnie normalne. Być może dlatego, że pracowałam z młodzieżą. Słyszałam różne historie związkowe. Ja cały czas czuję, że złożenie ślubów wieczystych, które nazywam konsekracją, jest moim powołaniem i chcę tą konsekracją żyć. Za chwilę mi pewnie zabiorą na to papierek, ale dla mnie to tylko papierek. W sercu mi się to nie zmienia. Chcę żyć ślubami czystości, ubóstwa i posłuszeństwa. W ogóle nie myślę o związku. Oczywiście spotykam dziewczyny, które wychodzą i myślą o związku, nawet jeżeli nikogo nie ma na horyzoncie. Niektóre mówią wprost, że chciałyby założyć rodzinę. Sugeruję im, żeby dały sobie czas na to, by wyjść z mentalności zakonnej, zanim wejdą w związek.

Śluby wieczyste obowiązują Cię do końca życia i są niezbywalne czy można je unieważnić?

Nie traktuję ślubów wieczystych jako zbioru przepisów, których muszę przestrzegać w imię nie do końca znanej idei czy dlatego, że np. boję się piekła. To mój wybór. To styl życia, którym nadal chcę żyć. Po dziesięciu latach od złożenia ślubów wieczystych zaczęłam się zastanawiać, co ja właściwie o nich wiem i jak na mnie wpłynęła formacja. Ubóstwo to brak posiadania czegokolwiek na własność, posłuszeństwo – słuchanie się przełożonych, a czystość – życie bez seksu. Kiedy uświadomiłam sobie, że tylko tyle wiem, pomyślałam, że to jest bardzo słabe i że ja chcę szukać czegoś więcej. Oczywiście słyszałam wiele różnych rzeczy w rodzaju tego, że posłuszeństwo to wspólne rozeznawanie Ducha Świętego. Natomiast nigdy tego nie doświadczyłam. Cały czas uczę się, jak po odejściu z zakonu mogę żyć zgodnie z moimi ślubami. Na przykład, przez ubóstwo rozumiem prostotę życia i super się w tym odnajduję. Teoretycznie w księgach parafialnych widnieje informacja, że złożyłam śluby wieczyste, więc nie mogę w tym momencie wejść w związek małżeński, ale gdy przyjdzie decyzja o rozwiązaniu ślubów i ją podpiszę, to wtedy już tak.

Czyli można je odwołać na podobnej zasadzie, jak stwierdza się nieważność małżeństwa?

To jest łatwiejsze. Śluby nie są sakramentem, więc to kwestia zwolnienia z nich, a nie stwierdzenia ich nieważności. Tak samo jak księża mają zwolnienie z celibatu. Można księdza zwolnić ze święceń – to funkcjonuje tak jak stwierdzenie nieważności małżeństwa. Ale można go również po prostu zwolnić z celibatu.

Na Instagramie wspominałaś o podjęciu współpracy z Centrum Praw Kobiet. Jak to się stało, że do nich trafiłaś? W środowiskach konserwatywnych ta organizacja bardzo często jest demonizowana i kojarzona z wojującymi feministkami-aborcjonistkami. Nie bałaś się ich?

To bardzo świeża sprawa. Nie do końca zdawałam sobie sprawę z tego, czym jest Centrum Praw Kobiet. Znalazłam ich ulotkę, która mnie zaciekawiła. Przez to, że głośno mówię o moim procesie odejścia, odzywają się do mnie różne byłe siostry – moje znajome, znajome znajomych i znajome księży, których znam. Chcą pogadać, potrzebują pomocy w założeniu konta w banku, niektóre nie radzą sobie z robieniem zakupów. Dlatego pół żartem, pół serio uznałam, że trzeba założyć schronisko dla sióstr, które będzie im pomagać wrócić do świeckiego życia i które będzie ogarniało takie sprawy. Na początku rzeczywiście tylko z tego żartowałyśmy, ale im więcej nowych osób poznaję, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, jak ogromna jest potrzeba stworzenia takiego miejsca. Kiedy znalazłam ulotkę Centrum Praw Kobiet, pomyślałam, że może niekoniecznie chodzi o to, żeby stworzyć odrębną inicjatywę, ale żeby spróbować wejść w jakąś współpracę. Albo że ja mogę się przy nich czegoś nowego nauczyć w kwestiach prawnych czy psychologicznych, np. jak pomagać osobom wychodzącym z trudnych doświadczeń. Przemocowych doświadczeń. Wciąż trudno mi o tym mówić, ale coraz bardziej daję sobie prawo do mówienia, że to jest przemocowe środowisko – nawet jeśli przełożone nie chcą nikogo krzywdzić i nie robią tego świadomie. Ale chyba facet, który jest przemocowy, też nie do końca zdaje sobie z tego sprawę?

Napisałam do Centrum Praw Kobiet, opisałam swoje doświadczenia. Za kilka tygodni się spotkamy. Mamy pomysł, żeby stworzyć dyżury dla sióstr albo jakąkolwiek gałąź pomocy, nie tylko dla sióstr, ale również dla religijnych świeckich kobiet. Kiedy pisałam do Centrum Praw Kobiet, nie robiłam dokładnego researchu, który by sprawił, że ta organizacja mnie zaniepokoiła. Może trochę później, gdy bardziej wnikliwie szukałam. Natomiast pomyślałam, że żadna siostra nie wpadłaby na pomysł, żeby udać się do takiego miejsca, z powodu różnic światopoglądowych. Ale dlaczego one mają dzielić? Doświadczenie przemocy jest doświadczeniem przemocy. Wydaje mi się, że to działa na podobnej zasadzie jak profesjonalna pomoc terapeuty, dla którego nie powinno być ważne to, czy przychodzi do niego buddystka, muzułmanka, katoliczka czy ateistka. Po prostu ci pomaga. Dlaczego nie próbować w ten sposób?

Często piszesz o Katarzynie Nosowskiej. Za co ją cenisz?

Wychowałam się na zespole Hey. Nosowska jest dla mnie fenomenalna. Mimo upływu lat cały czas robi coś nowego; każdy album, który nagrywa, jest w jakiś sposób nowy. Nie zatrzymuje się na tym, co już osiągnęła. A przecież mogłaby powiedzieć: „jestem stara, jestem już legendą”. To dla mnie bardzo inspirujące. Często o tym myślę w kontekście twórców. Artysta cały czas szuka czegoś nowego. Nie zaspokaja się tym, co już znalazł. Jest mi to bardzo bliskie, bo ja też cały czas szukam.

Czy jeszcze jakieś inne kobiety Cię inspirują?

Agnieszka Chylińska. A ze świętych założycielka nazaretanek Franciszka Siedliska, fenomenalna kobieta. W tamtych czasach [1842–1902 – przyp. autorki] podjęła się adopcji czarnoskórej dziewczynki. Na początku myślałam, że jej akt był jedynie kwestią formalności – zaadoptowała to dziecko, a potem zostawiła je w ochronce na pastwę losu. Ale nie, ona zabierała tę dziewczynkę w różne miejsca, była z nią bardzo blisko.

Cnoty niewieście. Co rozumiesz pod tym pojęciem? Czy w zakonie obowiązywał jakiś zbiór cnót niewieścich, w które musiałaś się wpasować?

Na pewno nie mówi się o tym wprost. Była kiedyś taka książka – „Urzekająca” – i ona przedstawiała wierzącą kobietę jako czułą i opiekuńczą kapłankę domowego ogniska. To jest coś, co pojawiło się dopiero niedawno. Natomiast ostatnio rozmawiałam z moją współlokatorką Asią na temat Pisma Świętego. To ciekawe, że najważniejsze kobiety w nim wymienione zawsze były podawane z imienia. Były to kobiety niezwiązane z mężczyznami, w takim sensie, że nie dopisywano do nich informacji jak „żona Uriasza”. Judyta, Estera, Maria Magdalena… One były odrębnymi bytami. Jezus zachwycił się Marią Magdaleną, która nie istniała tylko w odniesieniu do jakiegoś mężczyzny.

Myślisz, że w Kościele jest jeszcze miejsce dla indywidualności, „niedopasowanych” kobiet, które nie potrafią zmieścić się w żadnych narzucanych z góry, sztywnych rolach i ramach?

Jeśli sięga się do Pisma Świętego, to czyta się o silnych charakterach. Nawet Maryja… Zrobiliśmy z niej jakąś dziwną postać z obrazka, podczas gdy ona, będąc nastolatką, w momencie gdy dowiedziała się, że druga kobieta potrzebuje wsparcia, poszła do niej samotnie przez góry. Nie bała się, nie potrzebowała męskiej opieki. Zostawiła w domu Józefa.

Słuchałam wywiadu Karola Paciorka z Agnieszką Graff, autorką książki „Świat bez kobiet”. Poruszyła tam kwestię, nad którą od dawna się zastanawiałam. Powiedziała, że ten podział ról, według którego kobieta zostaje z dziećmi w domu, kiedy mężczyzna zarabia na życie, to nie jest wymysł jaskiniowców, tylko konsekwencja rewolucji przemysłowej. To nie jest pierwotne. Często oglądam Globstory. Jeden z odcinków jest poświęcony żonie Masaja, która opowiada, że w ich kulturze zbudowanie domu to zadanie kobiety. Może wcale pierwotne nie jest przekonanie, że to kobieta jest tą słabszą płcią?

Paryżewo

Czytaj oraz wspieraj dziennikarstwo i publicystykę na wysokim poziomie.
Zobacz, kto mnie rekomenduje:
Więcej
paryzewo.pl 2023 - wszystkie prawa zastrzeżone