Na napisanie tego tekstu psychicznie przygotowywałam się przez osiem lat, a jego fizyczna postać zaczęła powstawać ponad miesiąc temu. Publikację zaplanowałam na teraz ze względu na urlop, ale biorąc pod uwagę obecną sytuację w Polsce uważam, że to trafny moment. Tekst dotyczy systemowej przemocy psychicznej wobec kobiet w polskim Kościele Katolickim na przykładzie Internatu Sióstr Prezentek w Rzeszowie mieszczącego się przy ul. ks. Józefa Jałowego. Post jest zbiorem wypowiedzi sześciu dziewczyn – byłych mieszkanek internatu z lat 2011-2019.
Nie bez znaczenia użyłam wyrażenia „systemowej przemocy”. W wypowiedziach ofiar dominuje postać siostry Marii. Mimo że nie jest już kierowniczką internatu i nie zamieszkuje tego miejsca, jej duch i metody wychowawcze są tam żywe do dziś. Natomiast jeśli chodzi o przemoc wobec kobiet w Kościele, to musicie mi po prostu zaufać i poczekać na kolejne teksty w tym temacie, które w najbliższym czasie mam zamiar tutaj opublikować.
W moim życzeniowym świecie ludzie mają empatię, inteligencję emocjonalną i podstawową wiedzę na temat psychologii, dlatego pozwolę sobie nie tłumaczyć, dlaczego żadna z dziewczyn nie próbowała spokojnie porozmawiać ze swoimi oprawcami i dlaczego żadna z nich nie chciała upublicznić swojego nazwiska. Jeśli jednak ktoś z mediów do publikacji tekstu potrzebuje nazwiska, to poświadczam, że jedną z sześciu osób, które się w nim wypowiadają, jestem ja. Nazywam się Gabriela Lisowska i jestem absolwentką LO Sióstr Prezentek w Rzeszowie z 2014 roku. W internacie mieszkałam w roku szkolnym 2011/2012.
Niestety, nie żyjemy w moim życzeniowym świecie, a w szarej polskiej rzeczywistości. Toteż informuję, że będę usuwać komentarze osób, które przyszły/przyjdą tutaj tylko po to, żeby za pomocą manipulacji, pasywnej agresji i pięknych słów (crème de la crème) skrzywdzić już skrzywdzonego człowieka bądź próbować mnie zastraszyć. „Przebaczyć” nie równa się „zamieść pod dywan i zapomnieć”. Na wysłuchanie nas i rozwiązanie problemu za pomocą „spokoju ducha”, „wrażliwości” i „miłości” mieliście co najmniej osiem lat.
SIOSTRA MARIA
- Siostra Maria była przełożoną/kierowniczką internatu. Niska postać o ciemnych, świdrujących oczach i lekko wykrzywionym uśmieszku. Jej wzrok zdawał się przeszywać człowieka aż do samego serca, a uśmiech powodował dziwne poczucie niepokoju. Patrząc na nią człowiek miał przeczucie, że coś jest nie w porządku. Była jak zakonnica z horroru: przemykała po korytarzach i podsłuchiwała pod drzwiami. Wiecznie przemiła i z tym samym podejrzanym uśmieszkiem. Ten uśmiech miała na twarzy, nawet zwracając komuś uwagę lub wytykając błędy. Uważała siebie ponad wszystko za wspaniałą matkę/opiekunkę internatek i innych zakonnic. Emanowało z niej poczucie wyższości, poczucie misji zbawiania dziewczęcych serc. Inną sprawą jest, jak ona tę misję spełniała. Potrafiła wspaniale manipulować innymi, odnosząc się do ich życiowych wartości, ich największych lęków.
ILE ZARABIAJĄ TWOI RODZICE?
- Moje pierwsze spotkanie z siostrą Marią w cztery oczy? Przyszła do pokoju, kiedy rozpakowywałam rzeczy. Był jeszcze pusty - pozostałe cztery dziewczyny wprowadziły się po mnie. Usiadła na krześle obok mnie i patrzyła uważnie na każdą rzecz, którą wyjmowałam z walizki. Z dobrodusznym uśmiechem zapytała, jak mam na imię. „A, już wiem! To twój tatuś umarł na raka, prawda?” – dodała, a uśmiech nie zniknął z jej ust. Pamiętam, że poczułam wtedy ogromny ścisk w żołądku. Byłam bardzo zamknięta w sobie i nie miałam ochoty o tym z nikim rozmawiać. Tym bardziej dlatego, że nie chciałam w nowej szkole być postrzegana i oceniana przez ten pryzmat. Siostra wiedziała o mojej sytuacji rodzinnej, bo przed wprowadzeniem się do internatu trzeba było odpowiedzieć pisemnie na pytania typu: skąd jesteś, ile masz rodzeństwa, czym zajmują się twoi rodzice. Konieczność wypełnienia takich ankiet uzasadniała tym, że jesteśmy jeszcze niepełnoletnie, a odpowiedzi pozwolą jej lepiej zrozumieć nasze zachowanie czy potrzeby. Dość zręczna argumentacja. Szkoda, że później wykorzystywała tę wiedzę w celu manipulowania mną, upokarzania i wpędzania w poczucie winy. Robiła to zawsze z zatroskanym uśmiechem na ustach. Miałam szesnaście lat. Myślałam, że to ze mną jest coś nie tak. Tym bardziej, że byłam głęboko wierzącą dziewczyną, a to była siostra zakonna. Przecież siostry zakonne nie mogą być złe.
- Siostra Maria do tego stopnia chciała ingerować w nasze życie, że gdy ktoś chciał zostać w internacie na kolejny rok, to robiła indywidualne rozmowy. Taka rozmowa polegała na tym, że wypytywała, gdzie pracują rodzice, ile zarabiają, a jeśli ktoś miał gospodarstwo rolne, to ile ma zwierząt hodowlanych i ile hektarów. Rozmowy z nią były bardzo krępujące i powodowały, że człowiek po nich czuł się upokorzony i zrównany z ziemią.
- W jednej rzeczy siostra Maria ułatwiła mi życie, gdy moja rodzina miała kiepską sytuację finansową. Poprosiłam ją o obniżenie opłat za internat, w zamian za dodatkowe sprzątanie. Niby miło z jej strony, jednak niestety nie do końca było kolorowo. Zawsze gdy dodatkowo sprzątałam, przychodziła i patrzyła na mnie takim wzrokiem oraz rozmawiała takim głosem, jakbym była jakaś gorsza, nic nie warta. Dobrze wiedziała, że nie mam innego wyjścia i że nie rzucę mopem, bo od tego zależy moja nauka w tej szkole. Stała nade mną i uśmiechała się tym poniżającym uśmieszkiem.
KTO CI KUPUJE PODPASKI?
- Do LO Sióstr Prezentek w Rzeszowie trafiłam dzięki stypendium. Był to naprawdę świetny program stypendialny, w ramach którego przez trzy lata miałam opłacaną naukę w najlepszym liceum w województwie (samo czesne kosztowało rocznie dwa tysiące), pobyt w internacie, szkoły językowe oraz obozy wakacyjne. Żeby dostać takie stypendium, należało spełniać trzy warunki: być w gimnazjum laureatem lub finalistą olimpiady przedmiotowej, pochodzić z niewielkiej miejscowości i mieć ograniczony budżet rodzinny (celem tego programu było wyrównanie szans edukacyjnych wybitnie zdolnych uczniów z terenów wiejskich). Moje poczucie dumy wynikające z faktu, że ciężko zapracowałam sobie na tę nagrodę, zniknęło tuż po przekroczeniu progu internatu. Siostra Maria robiła wszystko, żebyśmy wraz z pozostałymi stypendystkami odczuły, że jesteśmy po prostu biednymi dziewczynkami z patologii, które trafiły tam z litości. Robiła to w wyrafinowany sposób. Np. kiedy w internacie zdarzały się nagminne kradzieże i zgłosiłam jej, że zginęła mi maseczka do twarzy, siostra zapytała, ile kosztowała, po czym skwitowała to krótkim: to ciebie stać na krem za dwadzieścia złotych? Zamurowało mnie, a ona w tym czasie wyszła z pokoju. Jednak największym hitem było to, gdy zatrzymała na korytarzu naszą koleżankę i spytała, jak to jest z podpaskami – czy kupuje je nam nasz koordynator stypendialny, czy jednak dostajemy na nie pieniądze od rodziców.
KOCHAM, WIĘC WYMAGAM
- Przez dwa lata w ramach wuefu chodziłam na basen, który zaczynał się chyba o godzinie 6:40, a najszybsze śniadanie w internacie można było dostać o 6:30, co oznaczało, że osoby chcące iść na basen nie miały szansy nic zjeść ani przygotować sobie kanapki do szkoły. Wraz z koleżanką bardzo prosiłyśmy siostrę tylko o to, żeby około szóstej, gdy rozpoczynała się praca w kuchni, wystawić nam chleb i dżem, a my sobie same zrobimy śniadanie. Kategorycznie odmówiła. Twierdziła, że wystawienie tych dwóch rzeczy opóźni pracę kucharki.
- Same zasady funkcjonowania w internacie były co najmniej dziwne. Prawie dorosłe oraz już pełnoletnie dziewczyny musiały wracać codziennie do godziny 16:20! Jakiekolwiek wyjście wymagało pisemnej zgody rodziców, zatem nie istniało coś takiego jak spontaniczne wyjście na kawę czy pizzę.
- Każda z nas, jeśli chciała wyjść z internatu poza czasem wolnym, czyli po godzinie 16:20 [zajęcia w szkole kończyły się zazwyczaj o godzinie 15:00], musiała mieć na to pisemne pozwolenie od rodziców w specjalnie do tego celu założonym zeszycie. Siostra Maria sprawdzała powody naszych wyjść i rościła sobie prawo do zabronienia ich [mimo pozwolenia rodziców], jeśli tylko miała taki kaprys. Bardzo często komentowała powody tych wyjść. Niektórym dziewczynom mówiła, żeby zmniejszyły sobie liczbę korepetycji, bo według niej mają ich za dużo. Wiele dziewczyn podawało nieprawdziwe powody wyjść, bo przecież nikt nie napisze, że idzie spotkać się z chłopakiem. Siostra śmiała się z uzasadnień typu: „sprawy rodzinne” lub „lekarz”. Poniżała dziewczyny po to, żeby nie miały ochoty nigdzie wychodzić.
- W internacie panowała też taka zasada, że maturzystki w maju płaciły tylko za nocleg, ale nie za posiłki - jedzenie miały kupić sobie same. Siostra Maria twierdziła, że skoro niektóre z nas przyjeżdżają tylko na kilka dni na matury, to nie opłaca się dla nich gotować i lepiej, żeby same sobie zorganizowały jedzenie. Ja oraz kilka innych dziewczyn, które miałyśmy matury przez cały maj i zostałyśmy w internacie na cały miesiąc, bo tak nam było wygodniej się uczyć, bardzo prosiłyśmy siostrę o możliwość zapłacenia całej kwoty, by móc korzystać z wyżywienia na stołówce. Nie zgodziła się, mówiąc, że nie będzie wyrzucać jedzenia, jeśli któraś z nas nie przyjdzie na obiad. Nie była chętna na żadne negocjacje ani dyskusje w tym temacie.
- W internacie w kilku miejscach (np. na stołówce) znajdowały się zegarki elektroniczne odliczające czas z dokładnością co do sekundy. Jeśli spóźniłaś się kilkanaście sekund na obiad, siostry mogły nałożyć ci za to karny dyżur, najczęściej w postaci dodatkowego czyszczenia toalety. Mogły, bo nie istniało tam coś takiego jak równe traktowanie. Niektóre dziewczyny miały u nich naprawdę przewalone, inne cieszyły się specjalnymi względami, np. za donosicielstwo.
- Po pewnym czasie siostry zauważyły, które dziewczyny nie chcą w pełni podporządkować się panującym zasadom. Dopiero w tym czasie przekonałam się na własnej skórze, na co je stać. Zaczęły się ciągłe uwagi siostry Marii, np. „twoja koleżanka z pokoju tak pięknie śpiewa, a ty nic nie potrafisz zrobić”, „jak możesz w niedzielę przyjeżdżać w spodniach – inne dziewczyny tak pięknie wyglądają w sukienkach”. Następnie doszły do tego karne dyżury w łazienkach, jadalni. Nieraz wraz z koleżanką z pokoju trzykrotnie sprzątałyśmy łazienkę, bo zdaniem siostry zawsze coś było nie tak.
- Za każdym razem, gdy siostra Maria mi czegoś zabraniała lub upokarzała, powtarzała tę samą maksymę: „kocham, więc wymagam.”
KAŻDA NIEWIASTA, KTÓRA SZCZERZE KOCHA JEZUSA…
- Najbardziej pamiętam te momenty, kiedy obowiązkowo musiałyśmy chodzić do pobliskiego kościoła na czuwania i byłyśmy zachęcane do uczestnictwa w nabożeństwach, np. różańca. Nie powinno być w tym nic dziwnego, skoro internat był o charakterze katolickim i prowadziły go siostry zakonne, ale nasze sumienia i serca zostały spaczone przez te zachęty. Siostra Maria zawsze odwoływała się do naszej miłości do Maryi i Jezusa, wzbudzając w nas poczucie winy i wywołując wyrzuty sumienia. Swoje przemówienia formułowała w stylu: „każda dziewczyna, która jest niewiastą o czystym sercu i szczerze kocha Jezusa, nie powinna marudzić, tylko iść na czuwanie”, „powinny wstydzić się te, które sprzeciwiają się uczęszczaniu na czuwanie, bo ich miłość do Jezusa nie jest szczera”, albo: „każda niewiasta o czystym sercu powinna wybrać to, co dobre (czuwanie)”. Oczywiście są to parafrazy słów siostry Marii, ale sens się nie zmienił. Opanowała do perfekcji grę na ludzkich sumieniach. My, młode dziewczyny, nastawione na jak najlepsze wyniki w nauce, pragnące spełniać swoje marzenia, nie myślałyśmy wtedy o czuwaniu. Bo jak to robić z myślą, że na następny dzień ma się trzy potężne sprawdziany? Wyjścia nie było – każda szła na czuwanie, ale nie było ono w pełni świadomą modlitwą, gdyż myślałyśmy tylko o tym, aby jak najszybciej wrócić do nauki. W dodatku te przemowy siostry Marii w młodych dziewczętach, jeszcze wielu spraw nieświadomych, wystraszonych i bardzo niepewnych siebie, powodowały kompleksy i prawdziwe zachwiania wiary, oraz szczery bunt. Nie pozostawiono nam wyboru, tylko decydowano za nas, co będzie dla nas najlepsze.
KARA ZA NAUKĘ
- „Uczelnia” - pokój, w którym siedzą wszystkie mieszkanki internatu w ustalonych z góry godzinach [16:30-19:30], w absolutnej ciszy, z zakonnicą siedzącą za plecami - to nie mogło skończyć się dobrze. Lubię się uczyć wtedy, kiedy mam na to ochotę: z muzyką, po wypróbowaniu różnych technik stawiam na technikę pomodoro - sesja skupienia, chwila przerwy, i tak do skutku. Uważam, że codzienne uziemianie tych wszystkich osób na ten czas (choć często naprawdę nie potrzebowałam aż tyle czasu) jest kompletnym nonsensem. Każdy jest inny i ma prawo uczyć się jak chce. Wiadomo, że w internacie jest się we “wspólnocie”, ale dlaczego odbierano nam możliwość uczenia się w czasie, który same sobie byśmy wybrały? Korzystania z innych zmysłów niż tylko wzroku? Nawet nie podobało im się wnoszenie książek do czytania, nie mówiąc już o słuchawkach [konfiskowały je na czas nauki].
- Nie miało znaczenia to, w jaki sposób lubisz się uczyć. Może powtarzać na głos? A może akurat o tej porze boli cię głowa? Nie miało to znaczenia – musiałaś przesiedzieć określony czas, w ciszy, przy przypisanym sobie stoliku razem z kilkudziesięcioma innymi dziewczynami.
- W trakcie nauki na uczelni siostry wielokrotnie przypominały o cichym odkładaniu długopisów i przewracaniu kartek. Pewnego razu jedna ze starszych dziewczyn złapała mnie na korytarzu i powiedziała mi to samo. Zagroziła, że następnym razem poinformuje o tym siostrę Marię.
- W internacie na wniesienie własnego laptopa i internet trzeba było mieć zgodę. Dostałam ją. Raczej większość dziewczyn dostawała, bo komputer był jeden. Internet trzeba było mieć swój, bo siostry nie chciały udostępnić wifi. Noc przed trudnym sprawdzianem z biologii. Z dziewczynami pod kołdrą przy latarce doczytujemy ostatnie strony, bo nie zdążyłyśmy przed ciszą nocną. Po cichu do pokoju wchodzi siostra, więc szybko gasną latarki. Udajemy, że śpimy. Po chwili słyszę i widzę, że siostra z mojego laptopa wyciąga modem. Potem przez pół godziny mówi, że od przyszłego miesiąca mamy wyprowadzić się z internatu, sugerując przy tym, jak bardzo złe jesteśmy, że chcemy się w nocy uczyć i że ta sytuacja wpłynie na naszą ocenę z zachowania w szkole.
- Chciałam skorzystać ze wspólnego komputera, żeby sprawdzić pewną ważną rzecz na naszej klasowej grupie na Facebooku. Jakże ogromne było moje zdziwienie, gdy Facebook został zablokowany za pomocą kontroli rodzicielskiej. Proszenie siostry Marii i przekonywanie jej, że jest to niezbędne narzędzie do nauki i komunikacji z klasą zajęło nam co najmniej tydzień. Chociaż, mam wrażenie, że nie trzeba było jej przekonywać - ona doskonale o tym wiedziała. Chciała zademonstrować w ten sposób swoją władzę.
- Największą karą w internacie było odebranie prawa do czasu na naukę w godzinach nocnych [22:00-23:00]. Odbierano nam wolność i możliwość spełniania tego, po co tam byłyśmy, czyli możliwość nauki.
WSZYSTKO JEJ DONOSIŁY
- Miałam szczęście trafić na bardzo sympatyczne dziewczyny w pokoju i tylko te relacje pozwoliły mi przetrwać ten rok. Właściwie na przyjaźni z kilkoma dziewczynami wszystkie pozytywy się kończą. Na porządku dziennym było donoszenie starszych dziewczyn na młodsze. Sama niejednokrotnie byłam zachęcana przez siostrę Marię do takich zwierzeń, jednak po wielu odmowach zaprzestała swoich starań.
- Młode siostry zakonne, które dopiero zaczynały przygodę z internatem, na początku pobytu były radosne i było widać, że chcą nawiązać z nami kontakt, coś w stylu przyjacielskiej relacji. Nie wykonywały tylko przydzielonych zadań, ale też chciały z nami rozmawiać. Natomiast im dłużej przebywały w tym miejscu, tym bardziej były przestraszone i nabierały do nas dystans. Poza tym, donosiły nasze sekrety siostrze Marii. O ile na początku ich pobytu zdarzało im się przymykać oczy na nasze małe przewinienia, np. rozmowy po ciszy nocnej, o tyle później wszystko było donoszone przełożonej. Kontrolowano nas na każdym kroku, a każde nasze słowo mogło być użyte przeciwko nam.
- Wielokrotnie ja i inne dziewczyny słyszałyśmy, jak przełożona zwraca się do innych sióstr lub zwraca im uwagę. Dla nich była jeszcze bardziej niemiła i wyniosła niż w stosunku do nas, a jej głos brzmiał tak, jakby pluła jadem. Inne siostry wydawały się przy niej wystraszone. Były bardzo oddanie i niczego nie zachowywały dla siebie. Wszystko jej donosiły.
- Siostra X była od początku niewiadomą. Niby miła, ale złośliwości z jej strony jakoś mnie nie dziwiły. Natomiast z czasem było ich coraz więcej. Z kolei siostra Y była na początku naprawdę w porządku. Z czasem wydawała się coraz bardziej zastraszona. Wiadomo, że jako nastolatka miałam problemy z zaakceptowaniem swojego wyglądu. Miałam trądzik i pozostające po nim przebarwienia. Czułam się z tym źle, dlatego zaczęłam się malować – naprawdę lekko (podkład, trochę maskary). Pewnego razu w szkole spotkałam siostrę Y, która wpadła tam na chwilę. Spotkałam ją podczas przerwy na korytarzu, gdzie były duże okna, dość mocno świeciło słońce i mogła dokładnie zobaczyć, co mam na twarzy. Powiedziała mi, że powinnam się wstydzić, że wyglądam paskudnie i, że jeśli myślę, że tego nie widać, to się mylę. Aż mnie zamurowało. Wokół nas byli inni uczniowie.
- Młode siostry były różne. Mam wrażenie, że one chciały wzbudzić zaufanie, ale były bardzo fałszywe. Obawiam się, że za kilka lat mogą stać się takie jak ona [siostra przełożona].
- W pewnym momencie byłam już tak zaszczuta, że bałam się, że siostry znają moje myśli.
CZUŁAM SIĘ NAGA
- Byłam indywidualistką. W tym czasie słuchałam rocka, ubierałam kolorowe spodnie, nosiłam glany i plecak – kostkę. Do szkoły zakładałam kolory zgodne z regulaminem. Po powrocie z ferii zimowych na drzwiach wisiała kartka ze zmienionymi składami pokojów. Zmiana była jedna: ja z czteroosobowego pokoju z koleżankami z klasy, trafiłam do sześcioosobowego pokoju z nieznajomymi dziewczynami. Moje rzeczy bez mojej zgody zostały przeniesione. Wieczorem zaproszono mnie na rozmowę, w trakcie której usłyszałam, że to kara za to, że nie wstaję punktualnie, nie ścielę łóżka w określony sposób (brudna, zakurzona kapa – każde łóżko musiało wyglądać tak samo), chodzę w glanach i nie jestem miła. Rodzice z pewnością mają ze mną problemy i wysłali mnie tu, żebym się zmieniła. Poza tym, siostra zastanawiała się, czy nie umówić mnie z egzorcystą. Pamiętam, że wyszłam stamtąd z płaczem, bo kompletnie nie rozumiałam, dlaczego tak małe rzeczy mogą decydować o tym, czy jestem dobrym czy złym człowiekiem. Według sióstr byłam złym.
- Jest koniec maja. Upał. Do szkoły wychodzę w jeansach i czarnej bluzce na grubych ramiączkach, bez żadnego dekoltu. W drzwiach zatrzymuje mnie siostra informując, że nigdzie tak nie wyjdę. Zdziwiłam się, bo byłam ubrana zwyczajnie, włosy związane. Powiedziała, że taki strój będzie źle świadczył o mieszkance katolickiego internatu.
- Pamiętam, jak po zakończeniu szkoły na jednej z ulic Rzeszowa spotkałam siostrę Marię. Zamieniłam z nią kilka zdań i po tym wszystkim czułam się jak naga i okryta hańbą największa grzesznica. Wszystko z powodu mojego ubioru. Miałam na sobie tylko zwykłe szorty i koszulkę na ramiączkach, a siostra Maria patrzyła na mnie takim wzrokiem, że poczułam się naga.
- Co ciekawe, z czasem zaczęłam się bać nie tylko oceny mojego ubioru przez siostry zakonne, ale również przez pozostałe mieszkanki internatu. Pamiętam, gdy jedna z nich skarciła mnie, że na mszę do kaplicy chcę założyć buty z odkrytymi palcami. Powiedziała, że nie wypada tak paradować przed… siostrą dyrektor.
RZYGAĆ MI SIĘ CHCE, GDY NA CIEBIE PATRZĘ
- Temat siostry Marii mógłby zająć kilka reportaży, ale może tak w skrócie: inwigilowała nas na każdej możliwej płaszczyźnie, od ocen i obecności w szkole po to, co mamy w szafkach i co jemy.
- Zdarzały się sytuacje, w których siostry patrzyły mi na talerz. Zdążyły zrobić ze mnie anorektyczkę, co było dość krzywdzące (miałam problemy z zaburzeniami odżywiania, ale nie była to anoreksja). Poza tym, mam wrażenie, że do rozwoju tych zaburzeń przyczynił się internat. Jedna z sióstr potrafiła przychodzić do naszego pokoju, patrzeć się na mnie obrzydzeniem i prawić kazania o tym, jak bardzo źle wyglądam i że jestem za chuda. Przy wszystkich pięciu dziewczynach w pokoju. Byłam nazywana „szkieletem”, mówiono mi, że została ze mnie tylko „skóra i kości”. Z czasem zaczęłam w to wierzyć, nawet nie starając się wyprowadzić kogokolwiek z błędu. Wiedziałam, że z nimi nie wygram, więc stwierdziłam, że skoro i tak została mi przyklejona łatka anorektyczki, mogę brnąć w to dalej. Wszelkie tłumaczenia zdawały się na nic. W międzyczasie uznano, że jestem oprawczynią. Dziewczyny, która nie radziła sobie z własnymi emocjami. Oczywiście mi to wmówiły.
- W liceum miałam zaburzenia odżywiania. Ogromnie upokarzające było dla mnie to, że młode siostry stały nade mną, gdy jadłam na stołówce, żeby mnie pilnować. Podejrzewam, że robiły to z polecenia przełożonej. Czułam wtedy na sobie piętnujący wzrok pozostałych dziewczyn - w takich momentach chciałam po prostu zniknąć. Pewnego razu siostra Maria wzięła mnie do „pokoju zwierzeń” – tak nazywała duży pokój, do którego zabierała dziewczyny na rozmowy w cztery oczy. Zapytała mnie, czy chodzę do łazienki wymiotować. Nie byłam bulimiczką i zaprzeczyłam, ale po jej wzroku wiedziałam, że mi nie wierzy. Wtedy tłumaczyłam ją przed samą sobą: że na pewno chce dobrze, martwi się, tylko tego wszystkiego nie rozumie. Tak samo robiłam z dziewczynami w pokoju, które mówiły, że jestem tak chuda, że chce im się rzygać, gdy na mnie patrzą. Uznałam, że mówią to z troski. Czara goryczy się jednak przelała, gdy jedna z nich zaczęła się ze mnie śmiać przy pozostałych, że na pewno nie mam okresu. Czułam się tak upokorzona, że po prostu w ciszy wyszłam do pokoju nauki. Wtedy jeszcze nie umiałam się bronić. Co więcej, to ja czułam się winna. W końcu to ja byłam problemem.
CHCIAŁAM, ŻEBY MNIE NIE BYŁO
- Przykrym wspomnieniem były pierwsze miesiące w internacie, gdy miała miejsce seria kradzieży. Na moim skrzydle były trzy pokoje i łazienka. Rzeczy zaczęły ginąć w naszym pokoju, ale później kradzieże zdarzały się u innych. Pamiętam, że ukradziono mi nowe balerinki. Z biegiem czasu podejrzane były dwie dziewczyny. Siostry nie potrafiły okiełznać tej sytuacji. Jednak najgorsze w tym wszystkim było to, że siostra Maria szczuła nas przeciwko sobie. Oczywiście potrafiła robić to tak subtelnie, żeby nikt jej tego nie mógł wprost zarzucić. Jej rozwiązaniem problemu była prośba, żeby złodziejka odniosła rzeczy i położyła na ołtarzu w kaplicy. To brzmiało jak dobry żart, bo jak można odnieść buty na ołtarz, żeby nikt się nie dowiedział, skoro droga do kaplicy prowadziła obok dyżurującej siostry. Po drugie, nigdy nie było pewności, czy ktoś w środku się nie modli lub nie będzie przechodzić korytarzem.
Innym zagraniem siostry Marii było to, że tak mąciła w sprawie kradzieży, że skłóciła wszystkie pięć dziewczyn w naszym pokoju, a potem dała nam czas podczas ciszy nocnej na wyjaśnienie sobie wszystkiego. Jestem pewna, że stała wówczas pod drzwiami i podsłuchiwała, bo później użyła przeciwko nam słów, które padły wówczas między nami. Koniec końców, pod koniec roku z internatu odeszły obie dziewczyny podejrzane o kradzieże, ale czy one faktycznie kradły i czy odeszły z tego powodu – nie wiem do dziś. Natomiast jedna z nich dużo kłamała. W pewnym momencie zaczęła gubić się we własnych kłamstwach, co rzuciło na nią cień podejrzeń. Po odejściu z internatu przyniosła do kaplicy piękne kwiaty, a siostra Maria wspominała ją jako wspaniałą osobę. Sytuacja ta do dziś nie jest jasna.
- W internacie nagminnie zdarzały się kradzieże. Dopiero w przeddzień zakończenia roku szkolnego wyszło na jaw, że nasza koleżanka z pokoju jest mitomanką i kleptomanką. Do tego czasu siostry, moje współlokatorki oraz spora część innych dziewczyn uważały, że złodziejką jestem ja. Nie wiem, kto pierwszy ruszył tę lawinę oskarżeń – wyparłam to z pamięci. W każdym razie byłam nieasertywna, słaba psychicznie i nie umiałam się bronić. Moją strategią przetrwania była ciągła nauka w pokoju zwanym „uczelnią” i nieprzebywanie w pokoju, co zapewne rzucało na mnie dodatkowy cień podejrzeń. Pamiętam ignorowanie mojej obecności w pokoju, rozmowy nocne dziewczyn na mój temat, kiedy myślały, że śpię. Pamiętam samotność i to, że nie mogłam o tym powiedzieć nikomu, bo nie wiedziałam, kto mi uwierzy. Nikomu nie ufałam i w tym chorym miejscu nigdy nie mogłam mieć pewności, że dziewczyna, która właśnie słucha mnie ze spojrzeniem pełnym zrozumienia, następnego dnia nie doniesie wszystkiego siostrze Marii. Byłam tak wykończona psychicznie, że w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy może rzeczywiście to ja jestem złodziejką, tylko być może nie pamiętam, bo jestem chora psychicznie?
Rodzina nie wierzyła w to, jak bardzo jest mi tam źle. Uznali, że przesadzam, bo początki zawsze są trudne. Zresztą, nigdy im nie powiedziałam, o co mnie oskarżano, bo było mi tak bardzo wstyd. W grudniu chciałam zniknąć, chciałam nie czuć tego bólu psychicznego, chciałam, żeby mnie po prostu nie było. W weekendy, kiedy wracałyśmy do domu, leżałam pod kocem i zalewałam się łzami tak, żeby nikt nie widział. Błagałam Boga, żeby mnie nie opuszczał. Wszyscy myśleli, że zasnęłam pod kocem od nadmiaru nauki. W Wigilię poszłam do spowiedzi i powiedziałam księdzu, że nie dam rady i nie chcę już żyć. Usłyszałam, że warto żyć, bo życie jest piękne. Żeby przeżyć, odpłynęłam w świat nauki tak bardzo, że pod koniec roku miałam najlepszą średnią w klasie. Mój koszmar skończył się w momencie, gdy stamtąd się wyprowadziłam, choć tę traumę będę ze sobą nieść do końca życia. Nigdy od nikogo nie usłyszałam „przepraszam”.
GDZIE BYLI RODZICE?
- Rodzina nie chciała mi uwierzyć, że jest aż tak źle. Twierdzili, że jestem młoda, przewrażliwiona, przesadzam, dramatyzuję, wytrzymam. Poza tym, w dniu wywiadówek siostra Maria była miła (a raczej nieinwazyjna), a na stołówce na kolacje serwowano nam zapiekanki.
- W moim przypadku najbardziej traumatyczny moment przyszedł pod koniec roku szkolnego, kiedy wraz z rodzicami postanowiłam, że na kolejny rok przenoszę się na stancję. Podczas ostatniej rozmowy z siostrą Marią powiedziała ona, że bardzo współczuje moim rodzicom takiej córki… Dopiero wtedy tak naprawdę uwierzyli w to, co dzieje się w tym miejscu i zrozumieli, dlaczego tak bardzo nie chcę tam być. Wcześniejsze opowieści traktowali z przymrużeniem oka, bo przecież siostry zakonne nie mogą się tak zachowywać…
- Kiedy w czerwcu na biurku siostry Marii nie wylądowało moje podanie z prośbą o przyjęcie mnie na następny rok do internatu, zapytała, co zamierzam zrobić. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że będę mieszkać w internacie koedukacyjnym dla uczniów ze szkoły mundurowej (pozdrawiam sympatyczne panie wychowawczynie z Sucharskiego 4). Wtedy zapytała, czy zdaję sobie sprawę z tego, że w tym internacie mieszkają źli chłopcy z zawodówki, którzy mogą zrobić mi krzywdę. Chyba to samo powiedziała mojej mamie.
- Moi rodzice wiedzieli o wszystkich tych sytuacjach i zawsze stali po mojej stronie. Moja mama co chwilę otrzymywała telefony, jaka to jestem zła. Nie wyprowadziłam się w trakcie roku szkolnego, bo siostry straszyły, że trzeba będzie w ramach kary zapłacić półroczną wartość czynszu. W czerwcu praktycznie codziennie dojeżdżałam kilkadziesiąt kilometrów z domu do szkoły, bo nie miałam siły tam mieszkać.
- Nauczycielom nie opowiadałam, co dzieje się w internacie, ale uważam, że raczej nikt by w to nie uwierzył. Wszyscy byli w siostry wpatrzeni jak w obrazek i myślę, że w ich głowach nie było miejsca na takie historie. Rodzicom opowiadałam to z dozą humoru. Nie wszystko, bo wiedziałam, że i tak nie zmienię miejsca zamieszkania, a oni nie zainterweniują, bo ta szkoła była moim pomysłem.
WIARA I NIEWIARA
- Myślę, że na moją obecną niewiarę wpłynęły doświadczenia i z internatu i ze szkoły. Głównym czynnikiem było zmuszanie do modlitwy. Nie potrafiłam modlić się wtedy, kiedy ktoś mi kazał lub wyznaczał na to czas. To było puste klepanie formułek i nie wynikało z potrzeby mojego serca. (…) Każdy z nas chce czuć się kochany i doceniony, nie tylko za to ile różańców zaliczył, ale dla sióstr to nie miało znaczenia. Swoją postawą i zachowaniem pokazywały, że instytucja zakonna nie jest idealna ani nawet godna naśladowania, więc to też oddalało od wiary. Patrzenie na to, z jaką nienawiścią siostra Maria zwraca się do innych sióstr, dalekie było od nauki głoszącej miłość bliźniego. Czasem wydawało mi się, że swoim poczuciem wyższości chce zająć miejsce Boga i zrobić z nas swoich poddanych.
- Po tym wszystkim co przeszłam, nadal jestem osobą wierzącą – w Boga, bynajmniej nie w polski Kościół. Jeśli jestem na mszy, a chodzę rzadko, zawsze siadam z samego tyłu lub gdzieś z boku, żeby być jak najbardziej niewidoczna. Mimo dwóch lat terapii i najszczerszych chęci, żeby tak nie było, wciąż mam poczucie bycia złym człowiekiem, złą katoliczką i największą grzesznicą na świecie niezasługującą na Bożą uwagę (nie mówiąc o Jego miłości). Panicznie boję się też osób duchownych i od kilku lat nie chodzę do spowiedzi. Kiedy widzę na ulicy siostrę zakonną (nieważne z jakiego zgromadzenia), wolę przejść na drugą stronę ulicy z powodu traumy - strachu przed byciem ocenioną jako zły człowiek.
- Kiedyś byłam wierząca, obecnie absolutnie nie, nie praktykuję. Nie tylko przez internat - chyba po prostu dorosłam. Niemniej hipokryzja osób konsekrowanych i częściowa perspektywa “zza kulis” pozwoliła mi dostrzec skalę tejże hipokryzji. I to, jak osoby na wyższych stanowiskach kościelnych nadużywają swojej władzy w celu poniżenia innych. Wszak wiadomo - chrześcijaństwo - z pozoru religia miłości - w warunkach polskiego Kościoła jawi się jako religia nienawiści. Jesteś nikim. Choćbyś był święty, to nadal jesteś nic nie wart i musisz prosić Boga o wybaczenie. Radość i miłość gubi się pomiędzy wytykaniem innym niedociągnięć i koniecznością wiecznej pokuty. Długo czułam się winna i zła, ale w tym momencie stwierdzam, że jestem całkiem dobrym człowiekiem. Jeśli Bóg istnieje, to się jakoś dogadamy, bo taka zła jak część jego przedstawicieli nie jestem. Nie potrzebuję się biczować, by uznać się za wartościową osobę. Nie potrzebuję też oceniać i gnoić innych za to, kim są.
ŚLADY SIOSTRY MARII
- Do dziś mam dużą niechęć do konfrontacji z innymi. Chyba za dużo walczyłam z siostrą Marią, co nie dało żadnego skutku. Dlatego w mojej głowie tkwi poczucie, że każda walka o cokolwiek jest spalona na samym początku. Nie wierzę, nie potrafię uwierzyć w żadne słowa osób duchownych i nie chcę z nimi rozmawiać. Mam poczucie, że tylko manipulują innymi, by osiągnąć swój cel oraz wmówić innym, że są gorsi od nich.
- Z perspektywy kilku lat, które upłynęły, widzę, jak duży wpływ miał na mnie rok w internacie. Nawet teraz, opowiadając o tym znajomym, trzęsie mi się głos. Wyprowadzka z tamtego miejsca była najlepszą decyzją, jaką mogłam podjąć. Wbrew pozorom, moje wyniki w nauce się nie pogorszyły, wręcz były coraz lepsze.
- Wypieram to wszystko. Staram się nie myśleć, bo to niczego nie zmieni. Internat mnie w pewien sposób uszkodził przez to odbieranie wolności na każdym kroku. Przez odbieranie nam pewności siebie, wsadzanie w schematy, mierzenie nas jedną miarą i poniżanie. Za to, że po 22:00 pod drzwiami mogła stać zakonnica i podsłuchiwać, czy do siebie szeptamy. Za wpędzanie nas w poczucie winy z powodu nawet zwykłych, zdrowych zachowań. Gdyby ktoś mnie zapytał, czy tam iść/wysłać tam swoje dziecko, to bardzo gorąco odradzałabym mu tę instytucję.
Który skrzywdziłeś człowieka prostego
Śmiechem nad krzywdą jego wybuchając,
Gromadę błaznów koło siebie mając
Na pomieszanie dobrego i złego,
Choćby przed tobą wszyscy się skłonili
Cnotę i mądrość tobie przypisując,
Złote medale na twoją cześć kując,
Radzi że jeszcze jeden dzień przeżyli,
Nie bądź bezpieczny. Poeta pamięta
Możesz go zabić – narodzi się nowy.
Spisane będą czyny i rozmowy. (…)
Czesław Miłosz, Który skrzywdziłeś
Mene, tekel, fares.