Do tej pory na żaden tekst, który tutaj opublikowałam, nie poświęciłam ponad miesiąca czasu, mimo że prawie w ogóle nie padają w nim moje słowa. Jest on owocem kilkunastu rozmów – mailowych, instagramowych, messengerowych, a także spotkań na żywo, które przeprowadziłam z siedmioma osobami. Zrobiłam to na prośbę kilku z nich, chociaż się nie znają. Skleiłam ich indywidualne historie w jedną całość, ze swojej strony dodając jedynie pojedyncze zdania, podtytuły i poprawiając przecinki. Wszystkie opowieści dotyczą doświadczeń wspomnianych osób z tego samego miejsca – jednej z największych katolickich wspólnot akademickich zrzeszających studentów z dużego polskiego miasta. Nie zdradzam jej nazwy, ponieważ zależy mi na tym, aby moi czytelnicy nie skupiali się na dokonywaniu samosądu, ale przede wszystkim na analizie opisanych w tekście szkodliwych mechanizmów i schematów. Z pewnością odnoszą się one do niejednej grupy o charakterze religijnym. Tekst jest długi, ale myślę, że warto dobrnąć do końca.
JESTEŚ WAŻNY
- Jak cię jakaś grupa zaczyna akceptować, to już nie patrzysz na jej zjebania. Przecież to jest typowe. Brać takie zagubione dziewczynki. Dawać im zrozumienie i akceptację. Ale nie za darmo – na pewnych zasadach. – tak podsumowuje na messengerze naszą rozmowę Krzysiek. Mimo że pochodzi z wierzącej rodziny, a jego rodzice poznali się w innej wspólnocie, on sam nigdy nie wstąpił do katolickiej grupy. Za to jego była dziewczyna wkręciła się na amen. Ale o tym później.
- O matko, tak. Dziewczynki. I te ciągłe wymyślne zdrobnienia imion… Nie wystarczy „Kasia”, musi być „Kasieńka”. Tam nie jesteś kobietą. Jesteś dziewczyną albo niewiastą. „Powinnaś być jak Maryja” - przez cztery lata w tej wspólnocie słyszałam to dziesiątki razy, a do tej pory nie wiem, co to właściwie znaczy. W sumie nawet bardziej musisz być taką dziewczyną z powstania warszawskiego, ale z książkowych wyobrażeń - śliczną, czystą, niewinną, wierną, kruchą, skazaną na stracenie. Niby waleczną, ale jednak taką sierotką, którą trzeba się zaopiekować i uważać, żeby nie zemdlała pod wpływem użycia wulgaryzmu w jej towarzystwie. A wszystko po to, żeby stopniowo, może nawet nie do końca świadomie, cię wykorzystywać. Kiedy zapytałam mojego byłego chłopaka (który tuż po mojej maturze wkręcił mnie do tej wspólnoty) o to, co najbardziej mu się we mnie podoba, odpowiedział, że kruchość i delikatność. Że mógłby mnie zniszczyć i zrobić ze mną wszystko na co ma ochotę, że wszystko w jego rękach, ale tego nie zrobi. Czułam się taka… zaopiekowana i wyróżniona.
JESTEŚ WYJĄTKOWY
- Wspólnota, o której rozmawiamy, często zaprasza w swoich mediach społecznościowych do dołączenia do jej różnych wydarzeń, czy przyjścia na wspólną kolację akademicką po niedzielnej mszy świętej. Szczególnie gorliwie zachęcają do tego jej członkowie, którzy na swoich tablicach udostępniają niemal wyłącznie informacje na temat duszpasterstwa. Rzeczywiście, drzwi są zawsze otwarte. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że w sumie tylko drzwi. – mówi mi Ania, która we wspólnocie bardzo aktywnie działała przez prawie 5 lat.
- Zdecydowanie ma charakter zamknięty. Spędziłam tam 3 lata, w ciągu których byłam w stanie nawiązać lepszy kontakt jedynie z osobami z mojej grupy spotkań. Nie byłam do końca dopasowana do kanonu, który tam obowiązywał i uważam, że przez to większość osób nie chciała mieć ze mną kontaktu. Czułam się wyobcowana ze względu na mój niewyparzony język i głośne mówienie tego, co myślę. Widziałam krzywe spojrzenia, kiedy założyłam krótką spódnicę i szpilki (eksponowała jedynie nogi i nie była w żaden sposób wulgarna). Nie pomagał również fakt, że jestem osobą odnoszącą sukcesy na polu zawodowym. – Sara, 25 lat, ze wspólnoty odeszła po trzech latach.
- Miłość i akceptacja w tym duszpasterstwie były warunkowe. Ja wyróżniałam się na tle modowo-makijażowym i wielokrotnie zwracano na to uwagę. Również na mój donośny głos, którego nie wypada używać damie. W końcu zaczęłam ubierać się skromniej - na próbę. Od razu moje stosunki z członkami wspólnoty polepszyły się. Wiele osób starało się dostosować, ugładzić, wpasować w tłum. Cierpiała na tym ich osobowość. – dodaje Marta.
- W tej wspólnocie stawia się duże wymagania. Modne jest poświęcanie się dla jej dobra i nieprzespane noce. Jeśli spełniasz te oczekiwania, to jesteś wyjątkowy i możesz liczyć na obecność księdza duszpasterza, na bycie w gronie wybranych. Ale musisz zrobić wszystko, czego się od ciebie wymaga, bo przecież nie ma rzeczy niemożliwych.
- Hmm… Z tą akceptacją to było tak, że z jednej strony była warunkowa i odstawanie od ściśle przyjętych tam schematów zachowań i określonego stylu ubioru dziewczyn (całkowicie bez makijażu, w rozkloszowanych spódnicach za kolano, najlepiej w kwiatki) mogło wiązać się z nieodnalezieniem się we wspólnocie, z drugiej – na kazaniach i spotkaniach często była podkreślana indywidualność (ale tylko taka, która była przydatna we wspólnocie i można ją było w jakiś sposób wykorzystać). Tacy indywidualiści, pod warunkiem, że byli przydatni, mogli pozwolić sobie na większą swobodę. Często stawiano ich na piedestale i inni członkowie się nimi inspirowali. Sprzyjało to pojawianiu się w duszpasterstwie coraz większej liczby osób o zaburzeniach narcystycznych, które karmiły swoje ego kosztem tych „przeciętnych”. Spotkania takich „elit” poza duszpasterstwem polegały przede wszystkim na obgadywaniu innych członków wspólnoty, a nawet księdza. Jednak pomimo upływu lat nadal są oni zaangażowani we wspólnotę i mają świetny kontakt z duszpasterzem, którego, mimo wylewanych na niego pomyj, potrafią zapraszać na swoje prywatne wydarzenia i świetnie bawić się w jego towarzystwie. – Ania, po 5 latach we wspólnocie.
- Tak, ciągłe obgadywanie. Zawsze ktoś musiał znaleźć się na tapecie. Ktoś, kogo trzeba było dobitnie obgadać, po czym oczywiście bardzo miło rozmawiać z tą osobą, jak gdyby nigdy nic. I przy okazji kolejne toksyczne zachowanie - obgadywanie księdza duszpasterza, po czym spełnianie każdych jego zachcianek i bycie na każde zawołanie. – zgadza się Ola, która wcześniej opowiedziała mi o wysokich wymaganiach. I mówi, że fajnie, że ktoś oprócz niej tak celnie to ciągłe obgadywanie zauważył i skomentował.
Wśród dziewczyn wyłamał się jedynie Tomek:
- Ja nie odczułem tego, że na akceptację trzeba było sobie zasłużyć. Ale ja pasowałem do tego grona. Zamiast określenia „warunkowa akceptacja” powiedziałbym raczej, że osoby odstające spotykały się z niechęcią. Może nawet sam ją w jakiś pasywny sposób okazywałem. To jest chore. Ale tak pomyślałem, że chyba sam w swoim czasie rzucałem takie oceniające spojrzenia.
UZDROWIENIA ZE ZRANIEŃ
Wracamy do Krzyśka i tego, jak to było z tą jego dziewczyną:
[edit.: przytoczona poniżej dziewczyna zaprzecza przedstawionym wydarzeniom - sytuacja "zabrania" w tym stanie do księdza X ze wspólnoty według niej nigdy nie miała miejsca, ksiądz X nie był jej kierownikiem duchowym, a wsparcia w osiągnięciu samodzielności i stabilności doświadczała równolegle i nigdy nie zastępowało ono profesjonalnej psychoterapii, na którą zaczęła uczęszczać niedługo po dołączeniu do wspólnoty - co nie miało żadnego związku z rozstaniem]
- Kilka dni po tym jak zerwała ze mną po jej wcześniejszych zdradach, spotkaliśmy się na piwo, żeby ostatni raz porozmawiać i ustalić oddanie sobie pożyczonych rzeczy. Uśmiechnąłem się ironicznie, widząc różaniec na jej palcu, którego jeszcze niedawno nie miała. Wyrzuciliśmy sobie swoje żale, pogadaliśmy ze znajomymi, wypiliśmy kilka piw. Wieczorem tego dnia została znaleziona półprzytomna na chodniku przez jej przyjaciółki (przedawkowała leki), które zabrały ją w tym stanie do… księdza X ze wspólnoty. Zamiast skierowania do prawdziwej i profesjonalnej pomocy w formie psychoterapii, w tym duszpasterstwie można usłyszeć mentorskie słowa wsparcia, zapewnienie o miłości i przebaczeniu od Boga oraz zachętę do włączenia się w grupę. „Biedna, poraniona dziewczyna, musiała być bardzo skrzywdzona przez fakt, że jej chłopak nie szukał razem z nią pomocy w naszej wspólnocie” – taki przekaz płynął od członków duszpasterstwa. Ostatecznie sam nie wstąpiłem do tego grona, ale umówiłem się z księdzem X na krótkie spotkanie. W trakcie niego dowiedziałem się, że jeżeli jest się dobrym człowiekiem o złotym sercu (a takim oczywiście najlepiej być we wspólnocie), to w końcu znajdzie się ukochanego partnera, z którym weźmie się ślub.
- W duszpasterstwie akademickim można spotkać osoby, które cierpią na neurotyczną religijność, co wiąże się z zaburzonym obrazem Boga, z dużym poczuciem winy i własnej grzeszności, z problemem odróżniania dobra od zła. W naszym duszpasterstwie takie osoby mogły się tylko w tym napędzać. Kiedyś przy duszpasterstwie działała poradnia psychologiczna, już jej nie ma. Szkoda, bo neurotyzm religijny wymaga leczenia psychoterapeutycznego. Dużo osób jednak nie ma świadomości, że potrzebują takiej pomocy. Przejmują narzucone style zachowania, daną duchowość, starają się sprostać wysokim wymaganiom, służbie wspólnocie, a i tak ciągle czują się bezwartościowe i niewystarczająco uduchowione. – wyjaśnia mi Asia, która nawet miała okazję prowadzić jedną z grup w obrębie wspólnoty. Często mi mówi, że to nie jest tak, że Bóg jest zły i Kościół jest zły. I ona nie chce, żeby taki przekaz od niej płynął. Chodzi o tę wspólnotę, a raczej o toksyczne zachowania w obrębie niej. No bo cała wspólnota też nie jest zła i tam też są naprawdę dobrzy ludzie.
- Wiele grup religijnych obiecuje uzdrowienie ze zranień i tej wspólnocie też się to zdarzało. Nawet jeśli to nie jest to, czego wszyscy ci ludzie potrzebują. No ale jednej czy dwóm osobom skądinąd to pomoże. I oni potem wychodzą na środek, mówią świadectwo, a cała reszta mówi „chwała Panu” i myśli sobie, że kurczę, no jeszcze za mało się staram. Bardziej osobiście mogę powiedzieć, że dzielenie na początku grupy to z perspektywy bycia niewierzącym taki moment wzajemnego napędzania się do mówienia uduchowionych rzeczy. – uzupełnia Tomek - kiedyś zagorzały sympatyk wspólnoty, teraz ateista.
- Niepokojące było też to, że często modliliśmy się za „zagubionych”, czyli tych, którzy jeszcze do nas nie trafili.
WSPÓLNOTA TO NASZ DOM
- Ta wspólnota często jest nazywana przez duszpasterza i jej członków Domem (takim pisanym wielkimi literami). Tylko że dom jest czymś na zawsze, a duszpasterstwo to pewien etap przejściowy, po którym idzie się dalej. Skoro wspólnotę nazywa się domem, to po wyjściu z niego powinno się móc bez problemu do niego wrócić, np. w odwiedziny. Ale czy tak chętnie jesteś tam przyjmowany, kiedy już nie jesteś potrzebny? – zastanawia się Ola.
- Nie czułam się akceptowana i nie czułam, że to mój dom. Wręcz przeciwnie, czułam się tam bardzo samotna, ale myślałam, że to z mojej winy, bo widziałam wspólnotę, w którą nie umiałam wejść. Dlatego wracałam. Problem widziałam w sobie i chciałam to naprawić. – dodaje Marta „wykluczona” za charakterystyczny styl ubioru i donośny głos.
OJCIEC
- Bardzo zaniepokoiła mnie rola, jaką ksiądz X odgrywa w tej wspólnocie. Jest jednocześnie kolegą z wycieczek, spowiednikiem, terapeutą oraz doradzającym w związkach. W psychoterapii zakazane jest spotykanie się ze swoim terapeutą w relacji koleżeńskiej w trakcie oraz jakiś czas po zakończeniu terapii. W duszpasterstwie takich ograniczeń nie ma, co może prowadzić do wielu patologii oraz uzależnienia swojego życia od wsparcia ze strony księdza. – zauważa Tomek, jednocześnie opisując swoje umówione mailowo spotkanie z księdzem X, na które czekał ponad tydzień, a które trwało kilkanaście minut.
- Duszpasterz pozwala sobie na liczne (duchowe!) relacje z kobietami, gdzie padają bardzo znaczące, głębokie słowa i ojcowskie gesty. A przecież dla nas kobiet, to jest bardzo ważne, to sprawia, że czujemy się kochane, wyjątkowe i liczymy na coś więcej (w przypadku kapłana na silną duchową, ojcowską więź). – pisze Asia. A żeby niezwiązani z Kościołem czytelnicy lepiej zrozumieli, o co chodzi z tą ojcowską więzią, każe mi dodać jeszcze taki fragment:
- Nie da się być ojcem duchowym raz na trzy miesiące, jak to próbuje robić nasz ksiądz duszpasterz. Kierownictwo duchowe wymaga czasu, uwagi i pewnego dystansu – bardzo dużej odpowiedzialności za swoje słowa, gesty i czyny. Dużo dziewczyn potrzebuje czuć się kochane, bezpieczne, wyjątkowe, ale nie o to chodzi w kierownictwie duchowym. Nie chodzi o wypełnianie jakichś braków. Mam to szczęście, że poznałam innego księdza poza wspólnotą, który już na wstępie zaproponował mi wizytę u psychoterapeuty. Byłam oburzona tym faktem, bo przecież przyszłam do niego z głębokimi problemami duchowymi. Po czasie wiem, że zawsze mogę liczyć na jego wsparcie, modlitwę, ma dla mnie czas, a jednocześnie nigdy nie ocenia moich wyborów. Z drugiej strony jasno tłumaczy, co może zranić, a co przynieść jakieś dobro.
- Ksiądz X? Wrażliwy człowiek albo gra. Lubi dużo pięknych słów, świecie i przygaszone światła w kościele. Działa szczególnie na wrażliwe dziewczyny, ale miał wierne owieczki i wśród facetów (fun fact: nie cierpi tego słowa). Nie na każdego to działało, ale jeśli tak, to pewnie zyskiwał na takie osoby duży wpływ. – twierdzi Tomek.
- Po pewnym czasie mogę stwierdzić, że dziwne było dla mnie budowanie pewnej nieosiągalności księdza. Tworzenie takiej atmosfery wokół niego, jakby był kimś nie z tej ziemi. Na każdym kroku wyczuwało się podkreślanie jego niezwykłości. Przez to miało się wrażenie, że jest on w jakiś sposób nieosiągalny dla przeciętnego studenta (członka wspólnoty). Ksiądz oczywiście powinien być przykładem dla innych, ale takim, który prowadzi i pokazuje zachwyt nad Bogiem. Tymczasem w tym duszpasterstwie można było zaobserwować zachwyt nad nim (księdzem) i wspólnotą samą w sobie.
- W tym miejscu nasuwa mi się pytanie, czy gdyby ksiądz duszpasterz odszedł ze wspólnoty i przyszedł kolejny na jego miejsce, to czy ona by w ogóle przetrwała? – to kolejne pytanie po tym, czy wspólnota jest domem, które sama sobie zadaje Ola. - Mam wrażenie, że niektórzy służą tam nie Bogu, a księdzu. Ze względu na charyzmę księdza, to całe promieniowanie wyjątkowością oraz podkreślanie jego niezwykłości może zaistnieć ryzyko zgubnej fascynacji oraz chęci przypodobania się mu, co wiąże się z ciężką pracą i spełnianiem wygórowanych marzeń innych, często kosztem swojego czasu, a nawet zdrowia.
- Ten ksiądz to typowy narcyz, nie wzbudził mojej sympatii. – dobitnie podsumowuje Marta.
WYJĄTKOWI LUDZIE, WYJĄTKOWE RELACJE
- Bardzo dużo mówi się tam o relacjach. Podkreśla wyjątkowość, afirmuje tym samym całą wspólnotę. Za bardzo koncentruje się na tym, zamiast na naszej relacji z Panem Bogiem. Wydaje mi się, że brakuje takiej spontaniczności. Wszystko musi być wyjątkowe, nawet prostota. Picie herbaty również musi być wyjątkowe, jakby sama prostota tego nie była już wyjątkowa. Podkreśla się również wyjątkowość niektórych osób, zaprasza się je na wyjątkowe spotkania, mają swoje sekrety i tajemnice. Oczywiście nie mam tutaj na myśli prywatnych wydarzeń i spotkań. Tworzy to trochę taką wspólnotę we wspólnocie. Najbardziej wyjątkową osobą jest sam ksiądz duszpasterz, do którego ustawiają się długie kolejki (w większości dziewczyn) podczas niedzielnych kolacji, by umówić się na choć krótkie spotkanie. Uważam, że w tak dużej wspólnocie powinno być więcej kapłanów lub ojców/braci zakonnych. Znam wspólnoty, w których duszpasterz stoi w kolejce po herbatę ze wszystkimi. U nas to jest niedopuszczalne. – tłumaczy mi Asia.
- Spotkałam się z przedstawianiem członków duszpasterstwa jako wyjątkowych i z podkreślaniem elitarności tej wspólnoty. Pojawiało się też myślenie, że tylko tutaj można znaleźć wyjątkowych i wartościowych przyjaciół.
- Najbardziej dziwne było dla mnie zachowanie ze strony obcych członków wspólnoty. Jeśli wchodzisz do pomieszczenia i osoby, których nie znasz, na przywitanie chcą się z tobą przytulać, bo powiedzenie "cześć" nie wystarczy, to tak - możesz czuć się bombardowana. Dla niektórych to może być naturalne, dla innych krępujące, jednak raczej nikt nie pyta o twoje zdanie.
Dlaczego nie odchodzą? – pytam Tomka. - Tkwienie latami we wspólnocie jest wygodne. Zawsze ktoś przytuli, pogada, będzie co robić. Przy dobrych wiatrach masz zajęte pięć wieczorów w tygodniu, co na pewno koi poczucie samotności. Jeśli ktoś nie ma partnera życiowego i życia towarzyskiego poza wspólnotą, to jak wytrzymać bez niej?
- Tak. Tkwienie w duszpasterstwie akademickim dobre kilka lat po skończeniu studiów, a jednocześnie zdobywanie gór – dosłowne i metaforyczne. No bo tam ciągle mówiło się o górach. Góry, szczyty i wzniosłe poruszanie tematyki tej „nadpasji” na kazaniach, w rozmowach, we wpisach na Facebooku. To chyba miało się odnosić do tego wstawania z kanapy, o którym mówił papież Franciszek podczas Światowych Dni Młodzieży w Krakowie. Tymczasem mam wrażenie, że niektórzy członkowie tej wspólnoty usiłowali zdobywać szczyty, nie do końca radząc sobie z życiem w dolinach. – dodaje Ania.
CZYSTA MIŁOŚĆ
- Ksiądz duszpasterz faworyzował działający we wspólnocie Ruch Czystych Serc zrzeszający osoby, które przyrzekają czystość i wstrzemięźliwość seksualną na konkretny czas. Sam padłem ofiarą sytuacji gdzie seks, zamiast wzmacniać związek i powodować radość, prowadził do podziałów i wzbudzania poczucia winy. – przyznaje Krzysiek, ten od „utraconej” dziewczyny.
- Nie uczestniczyłam w spotkaniach tej grupy, bo mam same negatywne odczucia. Nazywanie tego czystością jest po prostu elitaryzmem i snobizmem, bo to sugeruje, że inni są brudni. Nie mam nic do chcących czekać, ale jestem przeciwna robieniu z tego ideologii wmawiającej, że po pierwszej inicjacji seksualnej bez małżeństwa jesteś do niczego i pójdziesz do piekła. U mnie w domu to była normalna praktyka. Moja mama ma obsesję na punkcie czystości przedmałżeńskiej i ciągle powtarzała, że muszę się pilnować, bo chłopcy zawsze chcą poszaleć z łatwymi dziewczynami, ale na żony chcą dziewicy. To dla mnie bardzo bolesny temat, mama mnie nie akceptuje na tle seksualnym, odkąd tylko pamiętam. Nie mogłam nosić bluzek na ramiączkach nawet w lecie już od pierwszej klasy szkoły podstawowej, bo mam być skromna, a nie wyzywająca. Pierwszy raz zostałam nazwana przez matkę szmatą, kurwą i dziwką, gdy miałam 13 lat za to, że kolega objął mnie na pożegnanie. Chociaż o moich największych traumach i tak wolałabym ci nie mówić, bo nie do końca sobie z tym radzę. „Teraz już musisz być ze mną na zawsze, bo puściłaś się ze mną i nikt cię nie będzie chciał” – to powiedział do mnie były chłopak, zaciekły katolik, który namawiał mnie ponad rok na współżycie. Po ulegnięciu jego namowom regularnie mi przypominał, że jestem do niczego, bo dla niego złamałam swoje wszystkie zasady. Jednocześnie sam potem bez mrugnięcia okiem lobbował za utrzymywaniem czystości np. w komentarzach na katolickich grupkach na Facebooku. Kiedyś poszłam porozmawiać o moich problemach w tej relacji z księdzem X ze wspólnoty, o której rozmawiamy. Odkąd dowiedziałam się od niego, że mój przemocowy chłopak to próba od Boga na moją pokorę, przestałam się radzić księży w sprawie związków. – zwierza się Marta.
- Pochodzę z rodziny, w której kobiet za bardzo się nie szanuje, a na studiach trafiłam do wspólnoty, w której znowu podkreślano, jak ważny jest stosowny ubiór kobiety. Po takich doświadczeniach ciągle mam wrażenie, że to ze mną jest coś nie tak. Że każdy mężczyzna patrząc na mnie, ma nieczyste myśli. Dlaczego mam zasłaniać ramiona i kolana? Czy one są złe, nieczyste, a może ja sama w sobie jestem zła, nieczysta? Brakuje mi takiego przekazu, że ja ze swoją kobiecością cała jestem dobra, piękna, warta szacunku i podziwu. – dodaje Asia.
WARTOŚCIOWI MĘŻCZYŹNI
- Wiele razy w tej wspólnocie spotykałam się ze stwierdzeniami, że tutaj mam szansę poznać wartościowych chłopaków, którzy będą mnie szanować. Z kolei ludzie spoza wspólnoty byli demonizowani. Słyszałam, że oni prędzej mnie skrzywdzą czy wykorzystają, podczas gdy tutaj, „w domu”, mam prawo czuć się bezpiecznie. Później bardzo często okazywało się, że ci chłopcy spoza duszpasterstwa, którzy może rzeczywiście nie byli wierzący, o wiele rzadziej mówili do mnie rzeczy z podtekstami seksualnymi. Rozmawiało mi się z nimi zdecydowanie swobodniej na każdy temat, nie myśląc nieustannie, czy mój strój, uśmiech czy gesty są niejednoznaczne i ich w jakiś sposób nimi prowokuję. To było po prostu niewymuszone i naturalne. – mówi mi Ania, która przez niemal cały okres studiów nawet nie brała pod uwagę wchodzenia w relacje z chłopcami spoza wspólnoty.
- Moi rodzice bardzo się cieszyli, że znajdę męża, kiedy podjęłam decyzję o dołączeniu do wspólnoty. Ale nie uważam, aby była ona dobrym miejscem na znalezienie chłopaka. Chłopcy stamtąd byli najczęściej niedojrzali emocjonalnie, dodatkowo rzadko który szukał partnerki, raczej podległej mu żony. Nierzadko chłopcy byli przekonani o swojej wyjątkowości i słuszności głoszonych przez siebie racji. Typowy stereotyp białego młodego mężczyzny, który patronizuje laski odzywające się w dyskusji, bo co tam one mogą wiedzieć. – dodaje Marta.
- Mam wrażenie, że mężczyźni bardziej szukają tam duchowych towarzyszek i głębokich relacji bez zobowiązań. Zachwycają się liliami… A dziewczyny łatwo się zakochują, bo ktoś się nimi interesuje, zachwyca, komplementuje i zapewnia jakieś emocjonalne wsparcie. Tymczasem jesteśmy tylko obiektem do pochwał, lekarstwem na wszelką nieczystość tego świata i szansą na rozwój duchowy. Takie relacje powinno tworzyć się z przyszłą żoną. Dlatego później pojawia się duże rozczarowanie, gdy okazuje się, że on nas tylko lubi. Brakuje pewnych granic – my jesteśmy zachęcane do zakrywania ramion i kolan, ale nikt nie mówi mężczyznom, że oni również powinni myśleć nad swoim zachowaniem. Stawiać granice – podać rękę na przywitanie zamiast przytulania. Nie zapraszać na romantyczne spacery, głębokie rozmowy i patrzenie sobie w oczy. Oczywiście, jesteśmy młodzi i uczymy się jak budować relacje, ale w innych wspólnotach nie zauważyłam tego problemu.
- Myślę, że w tej wspólnocie można znaleźć wymarzonego męża, ale na pewno nie jest to jedyne miejsce, gdzie takiego można poznać. Spotkałam się ze stwierdzeniami, że jedynie w duszpasterstwie ludzie mogą naprawdę się poznać i tam przeżyć cudowną, niepowtarzalną, uduchowioną wspólną drogę. Jest to bardzo krzywdzące, bo nie każda dziewczyna swoją przygodę w duszpasterstwie kończy małżeństwem. Poznać można się w różnych okolicznościach i to od nas zależy, co z tym dalej zrobimy. Nawet w klubie możesz przecież poznać cudownego faceta, z którym stworzysz coś wspaniałego i trwałego. – zauważa Asia.
ODEJŚCIE
- Z moim odejściem ze wspólnoty wiązało się wiele niepokoju. Duszpasterstwo było dla mnie miejscem, które mimo wielu dziwnych i niezrozumiałych schematów i zachowań, było też pełne radosnych chwil i świetnych ludzi, których naprawdę polubiłam. – pisze Ola. Chciała dodać do tego jeszcze coś krytycznego, ale ostatecznie kazała mi to wykreślić.
- Z duszpasterstwa odeszłam z tego powodu, że mężczyźni oceniali mnie tam albo pod kątem mojej seksualności albo jako potencjalną kandydatkę na żonę. W ciągu roku miałam trzech niechcianych adoratorów, którzy odprowadzali mnie do domu wbrew mojej woli, wypytywali o mój numer telefonu, próbowali umówić się na kolację, łapać za rękę, głaskać po włosach… Jednego z nich musiałam zablokować na Facebooku, bo nie mógł przeżyć, że nie chciałam zostać w duszpasterstwie i dać mu szansy. Normą było wypytywanie o moje doświadczenia seksualne pod przykrywką troski, siadanie na tyle blisko, by dotknąć udem mojej nogi, wymuszanie zgody na odprowadzenie do domu, by poznać mój adres… Dodatkowo, czułam zawiść niektórych dziewczyn wobec nowych kobiet. Zupełnie jakby komuś zagrażały nowe samice w stadzie. Proces mojego odejścia trwał dwa miesiące. Nie umiałam rzucić tego z dnia na dzień, bo miałam na głowie organizację ważnego wydarzenia. Odeszłam, bo miałam już serdecznie dość kładzenia mi do głowy, że mam wybrać męża z tamtej żałosnej zbieraniny. – irytuje się Marta, która obecnie jest w szczęśliwym związku z „lewakiem”.
- Odeszłam, ponieważ cały czas czułam się gorsza ze względu na moje poglądy, które nie zawsze szły w parze z oficjalnym stanowiskiem Kościoła. Odeszłam, ponieważ nie podobał mi się sposób traktowania kobiet (niby jako cudowne niewiasty, a jednak do miotły miałyśmy najbliżej). Odeszłam, bo żyłam w ciągłym poczuciu winy, które towarzyszy mi do dziś. Proces odejścia trwał około roku. Najpierw przestałam chodzić na spotkania grupy, jednocześnie uczęszczając na wspólne msze niedzielne. Proces ten był dla mnie trudny, bo jednocześnie chciałam odejść, a z drugiej traktowałam to jako osobistą porażkę. Często odczuwałam poczucie winy wynikające ze świadomości mojej grzeszności, co samo w sobie nie uważam za złe. Widząc jednak „boską” postawę innych, ciągle myślałam, że moja ułomność jest dużo większa aniżeli ich. – dodaje Sara, która wypowiada się jeszcze na początku tekstu.
- Samo odejście z duszpasterstwa było raczej szybkie – wyjechałem na Erasmusa i już nie wróciłam do wspólnoty. Przestałem wierzyć w Boga, jestem teraz ateistą. Myślę, że paradoksalnie duszpasterstwo miało wpływ na moje odejście od wiary, bo… dobrze ją poznałem. I zobaczyłem, jak wiele rzeczy w Kościele nie ma sensu, co sprowokowało więcej pytań i tak się to potoczyło. – podsumowuje Tomek.
BOJĘ SIĘ O TYM PISAĆ
- Pojawia się we mnie lęk przed reakcją członków wspólnoty, którzy na pewno przeczytają ten artykuł. Lęk, że ktoś w ogóle nie zrozumie jego założeń. Ci, którzy mają zdrowe podejście do wspólnot, nie wezmą tych przykładów „do siebie”, ale mam obawy, że ci, którzy odnajdą w nim jakieś podobieństwo do samych siebie, szybko wyprą to myślenie i nie podejmą próby analizy i przemyślenia zachowania swojego i innych.
- Boję się trochę braku zrozumienia. Wiem, że to co napisałam, nie wynika tylko z moich doświadczeń. Rozumiem też, że może to przeczytać ktoś ze wspólnoty, kto niekoniecznie jest boleśnie rozczarowany jakimiś zachowaniami czy postawami w duszpasterstwie. Nie zmienia to faktu, że są w nim osoby zranione właśnie przez takie zachowania i postawy.
- Czy bałam się o tym wszystkim napisać? Jasne, że się boję. Nawet jeśli robię to anonimowo, bo i tak będą robić śledztwo, kim jestem. Boję się, że ktoś mnie weźmie za buntowniczkę, nie szanującą się, mniej wartościową, zagubioną dziewczynę. Że pisząc to obrażam Pana Boga i zostanę jak zwykle oskarżona o to, że atakuję Kościół. Że ktoś znowu będzie mnie chciał „nawracać” tymi samymi, raniącymi słowami. Znam te regułki na pamięć i już nigdy więcej nie chcę ich słyszeć. Boję się też, że ranię czy wyśmiewam ludzi, którzy należą do Ruchów Czystych Serc (szanuję ich decyzje, rozumiem motywy i wychodzę z założenia, że nikomu nie mam prawa wpieprzać się z butami w tak intymną sferę jak jego życie seksualne). Znam tych ludzi, wiele razy korzystałam z ich pomocy i sporo im zawdzięczam. Cały czas gdy to piszę, towarzyszy mi jakieś dziwne poczucie winy, że jestem złym człowiekiem i że kogoś skrzywdzę tymi słowami, mimo że mnie samą tyle razy i tak bardzo ta i jeszcze kilka innych wspólnot skrzywdziło. Do dziś leczę się z niektórych chorych poglądów, które mi tam wpajano. Czuję się po tym wszystkim jak po wyjściu z jakiejś sekty.
- Tak serio to czaję, rozumiem i podziwiam. Myślę, że warto to napisać. Może komuś pomożesz.
*Wszystkie imiona zostały zmienione.