17 maja, 2024

Śmierć ubiera się u Antkowiaka. Wywiad z Jerzym Antkowiakiem, projektantem Mody Polskiej

W Wielkim Tygodniu spotkałam się z największym polskim projektantem mody w okresie PRL, Jerzym Antkowiakiem (ur. w 1935). W Art Cafe w Komorowie, miejscu, którego jest stałym bywalcem, rozmawialiśmy między innymi o pierwszych pokazach jego ulubionego projektanta Yvesa Saint Laurenta, o okolicznościach poznania Karla Lagerfelda, o niewydarzonej karierze pani Jany Wysockiej u Balenciagi, o modzie kościelnej, szatach liturgicznych, o rodzinnym Wolsztynie, dzieciństwie podczas okupacji i romansie z damą z kosą.

Zdjęcie z książki Polskie piękno. Sto lat mody i stylu" Karoliny Żebrowskiej

Przed chwilą powiedziała pani, że coś się pani nieszczególnie podobało, a zaraz potem, że coś się podobało.

Nie podoba mi się moda lat 20., za to bardzo podobają mi się lata 30.

Między latami 20. a 30. jest zasadnicza różnica. Lata 20. były zamknięciem XIX wieku. Moda XIX-wieczna dociągnęła prawie do lat 20. Lata 20. były wściekłym otwarciem na prawdziwą wolność – modową, obyczajową, seksualną. Polityczną pewnie też. Stąd te ich zachłanności. Klimat kolejnej nadciągającej wojny także czai się w tych latach. 

Moda lat 20., a zwłaszcza flapperki, były bardzo niełaskawe dla kobiet noszących większe rozmiary.

Dla grubszych kobiet łaskawa to jest moja Małgośka. Z jej ust pada takie sformułowanie, że ma najwięcej zamówień na suknie typu „matka weselna”. Chociaż ta „matka weselna” jest tak naprawdę matką od wszystkiego – od komunii, od bierzmowania. 

Kim jest Małgośka?

Małgośka to jest dziwne stworzenie. Nawet dziś rano napisałem pean na cześć Małgośki. Jest krawcową, która ukończyła Akademię Sztuk Pięknych w Poznaniu. Ale jest także wolsztynianką. Po studiach wróciła do rodzinnego miasta i założyła tam pracownię. Naoglądałem się w życiu setki, jeśli nie tysiące pracowni. Ale pracownia Małgośki, z tymi sukniami na manekinach i wiszącymi na wieszakach, robi na mnie szczególne wrażenie. Kiedy się tam wchodzi, na pierwszy rzut oka sprawia ona wrażenie salonu wystawowego. Tymczasem są to suknie przygotowane do miary. Ta ich klasyczna czystość formy…

Aż przypomniałem sobie, jak u Diora, u Niny Ricci i u Saint Laurenta krawcowe zorganizowały protest, bo za mało zarabiały. Przed domami mody robiły pokazy niedoszytych ubrań na znak protestu, że nie będą doszywały nowych kolekcji, jeśli nie dostaną podwyżki. Z tych ubrań wystawały farfocle, podszewki… I nie dostały tej podwyżki, dlatego niedokończone rzeczy z nowej kolekcji Diora i Niny Ricci nie wzięły udziału w pokazie. Natomiast u YSL modelki chodziły w niedoszytych ubraniach, z oberwanymi dołami i niewykończonymi rękawami. 

Mówimy o latach 60.?

Tak. A mówię o tym, bo ubrania u Małgośki są tego zaprzeczeniem; są bardzo precyzyjnie uszyte. I jeszcze jedna, zdumiewająca rzecz: Małgośka powiedziała, że przyjmując zamówienie, zamawiająca musi wyrazić zgodę, że ostatnia przymiarka, po której zapadają ostateczne decyzje, odbędzie się w jej domu. Bo Małgośka, oddając jej strój, chce wiedzieć, czy klientka dobrze czuje się w nim w swoim domu. Nieraz zdarza się, że stojąc w przymierzalni u krawcowej klientka może czuć się dobrze, a u siebie w domu już źle. 

To ona uszyła mi te portki, które mam teraz na sobie. Zrobiła kopię moich starych spodni z lnu, które znalazły się w kolekcji z lat 80. Patrząc na nie, jestem dumny z tego, jacy byliśmy wtedy przewidujący różne formy.

We wszystkich książkach o historii mody, w których pojawia się wzmianka na pana temat, jest napisane, że jako projektant najlepiej czuł się pan w latach 80. 

Ja byłem cały przeciwny latom 80. Lata 80. to była moda Carringtonów z „Dynastii” – buńczuczno-pałacowo-wypasiona. W złym stylu. 

Mnie w tej modzie irytują garnitury z wielkimi poduszkami. 

A mi się z kolei podobały, bo przypominały mi modę okupacyjną. Takie rękawy, typowe dla lat 80., prasa francuska określała nazwą „udziec barani”. 

Natomiast w latach 80. czułem się dobrze, bo prawdopodobnie robiłem wszystko na przekór wszystkim. Np. nigdy nie interesowały mnie karty kolorów. W okresie mody na zielenie mówiłem, że zielenie mogą być tylko błyskiem, dodatkiem. Przewidywałem, że jak wszystko będziemy robić w zieleniach, to niebawem cała Chmielna zostanie z przecenami. 

  • Chmielna, chcecie zostać z przecenami? Proszę bardzo, róbcie fiolety i zielenie. 
  • A co pan proponuje? 
  • My jesteśmy klasycznym domem mody: beże i brązy proponuję. 
  • O, pan ciągle tylko te beże i brązy.

A co pan sądzi o stylu Davida Bowiego z tego okresu?

Sądzę bardzo dobrze. On był w tym swoim stylu czarodziejsko-estetyczny. Ta jego dwuznaczność była piękna przez to, że nie była zakamuflowana, ale jednocześnie nie była taka bezczelna i brutalna jak wygłupy Saint Laurenta. Przy czym nie chodzi mi o wygłupy YSL z pokazów i kolekcji, tylko o wygłupy w jego wypowiedziach.

Jadwiga Grabowska ceniła klasyczną elegancję i Coco Chanel. Pan był młody, przekorny i awangardowy. W takim razie za co pana aż tak lubiła?

Grabolka mnie lubiła, bo uwielbiała wszelkie nieprawidłowości. 

Mój pierwszy duży wyjazd do Paryża miał miejsce w 1965 roku. W Modzie Polskiej pracowałem dopiero 4 lata. Wyjechaliśmy tam ze 120-osobowym zespołem. Nasze modelki występowały jako tzw. „piękne znad Wisły”. Grabolka także mnie tam wzięła, traktując mnie jak wnuczka. To z nią chodziłem na pierwsze w życiu pokazy. Znała się z ludźmi z domów mody, które istniały jeszcze przed wojną: Chanel, Schiaparelli. 

Jako bogata Polka pochodzenia żydowskiego lato spędzała na Lazurowym Wybrzeżu, z kolei jesienią i zimą jeździła do Paryża. Grabolka nie cierpiała targów krajowych. Co innego moda europejska. 

Z związku z tym, że miała kontakty z paryską haute couture, postanowiła udostępnić Polkom chociaż trochę tej mody. Była zwolenniczką mody wysokiej i oczywiście wiedziała, że ta należy się tylko ludziom bogatym, bo tylko takich na to stać. Ale jednocześnie zabiegała o to, żeby Polki miały możliwość kupowania dobrej konfekcji i dobrych kosmetyków. I wszystko to mogły znaleźć w Modzie Polskiej. 

Czy to prawda, że Jadwiga Grabowska znała się prywatnie z Coco Chanel?

Wydaje mi się, że ona była zaledwie klientką Coco Chanel. I nawet niekoniecznie to Chanel ją osobiście obsługiwała. Podejrzewam, że Grabolka odwiedzała Paryż krótko przed wojną, a nie w latach 20. i 30. A wtedy Chanel często jeździła na spotkania do Hiszpanii. Była uwikłana w jakieś dziwne, chyba nie do końca zdrowe kontakty z premierem angielskim, Winstonem Churchillem. 

Czyli uważa pan, że raczej nie były koleżankami. 

Tak sądzę. W każdym razie ona niespecjalnie dużo o tym mówiła. Nawet jeśli rzeczywiście się znały, to tamte lata pracy w Modzie Polskiej przypadły na taki rodzaj zamordyzmu… Sekretarze partii ciągle zarzucali nam, że interesuje nas Paryż i haute couture, a my mamy tutaj lud pracujący miast i wsi. Nie była to epoka przyjazna, w której kontakty pani Jadwigi z przedwojnia byłyby przedmiotem adoracji. 

Czy miał pan okazję poznać osobiście Karla Lagerfelda? 

Tak, poznałem go. Był bardzo niemiły i niegrzeczny. To było po pokazie domu mody Chanel, gdzie szalał. Nasza modelka Kasia Młodzikowska brała udział w tym pokazie, a ja byłem zaproszony na prywatny bankiet po nim. Ale ten bankiet zorganizowano dla zwykłej publiczności, a ci wszyscy najbliżsi i najważniejsi bawili się w garderobie. Stali między ciuchami, manekinami, stanowiskami dla fryzjerów i makijażystów. Istny kocioł tam był. Lagerfeld też tam stał i dyskutował, w tym swoim sterczącym diable na szyi. 

Podchodzi do niego Kasia, w takim szlafroczku, dotyka go po pleckach i mówi: „jest tutaj mój dyrektor z Polski”. On się odwrócił. Zobaczył mnie luzacko ubranego, niekoniecznie po dyrektorsku. Ale na pewno nie w jakieś najgorsze łachy. Ewidentnie nie zrobiłem na nim żadnego wrażenia. Odwrócił się, popatrzył na mnie. Kasia zaczęła coś do niego mówić, ale on stał już odwrócony od nas. I taki odwrócony od nas, w ogóle na mnie nie patrząc, podał mi rękę. 

Pana ulubionym projektantem w tamtym czasie był Yves Saint Laurent. 

I jest nim nadal. U Ivesa podobało mi się to, że on nie miał szacunku do kolejności. Pokazy jego kolekcji zrywały z adoracją kolejności, według której najpierw pokazywano płaszcz, potem żakiety, potem kostiumy, potem małe popołudnie, mały wieczór, duży wieczór. U niego takiego podziału nie było. U niego to wszystko się przeplatało, skakał z kwiatka na kwiatek. Np. w modzie męskiej pokazywał ubrania codzienne, potem małe marynareczki, często zapinane na gumkę. Potem szyfony, aż tu nagle jakiś potworny, ale przemyślany kicz. Potem znowuż opalizujące kolory: syczącą zieleń, oranże, wściekłe żółcie. To wszystko bardzo mnie pochłaniało. 

Tymczasem Jadwiga Grabowska nie przepadała za YSL.

Grabolka na mody, których nie lubiła, nie rozumiała i nie czuła, ostentacyjnie mówiła, że są przekleństwem. Najbardziej nie lubiła YSL. Uważała, że tak być nie może, że to jest niedojrzałe. Myślę, że najbardziej podobały się jej dowcipne sposoby noszenia mody u Coco Chanel. 

Za to była wielką fanką Beatlesów. Podobno po koncercie Beatlesów kazała się panu ostrzyć tak jak oni. To prawda czy miejska legenda? 

Może nie tyle kazała mi się ostrzyć, co powiedziała, że teraz wszyscy będziemy nosić się tak jak Beatlesi, z dłuższymi włosami i grzywką. Dlatego próbowałem czesać się w ten sposób, dość nieudolnie. 

Zanim zaczęłam nagrywać, rozmawialiśmy o modzie kościelnej i szatach liturgicznych. Chciałabym jeszcze wrócić do tego wątku. 

Byłem miłośnikiem szat liturgicznych od zawsze, i zaraz pani powiem dlaczego. 

Mój tata jeszcze przed wojną pracował w kancelarii notarialnej jako asystent. Kiedyś nawet widziałem jego zdjęcie, na którym był podpisany jako radca notarialny. Ale ojciec nie był wykształcony. Pochodził z Adamowa, wsi oddalonej o 2 kilometry od Wolsztyna. Wychodził z domu o 4:00 rano, żeby na 5:00 być w Wolsztynie i palić w piecach w notariacie. A że był poręcznym chłopakiem, to w pewnym momencie zaczęto wysyłać go z korespondencją na pocztę. Potem nauczył się pisać na maszynie. Musiał być bardzo milusiński, że go nauczyli, bo tam były takie straszne kobiety, z takimi męskimi fryzurami, i one siedziały w tym notariacie. 

W trakcie tej pracy, kiedy chodził po różnych instytucjach z załatwieniami, poznał moją mamusię, 15-letnią hafciarkę. A moja mama pochodziła z Kościana. Chociaż w tym Kościanie miała ojca, matkę i dwóch braci, sama przebywała w domu sierot w Wolsztynie. Szarytki, które prowadziły ten sierociniec, mają swoją główną siedzibę w Sztumie. Sztum leży daleko od Wolsztyna, na północy Polski. To tam szarytki mają wszystkie akta i informacje na temat dzieci, które przed wojną przebywały w ich domach sierot. Gdybym się tam zapisał, pojechał, być może dowiedziałbym się czegoś więcej. 

W każdym razie w Wolsztynie tata poznał mamę, mamę hafciareczkę. 

Czyli to siostry zakonne w sierocińcu nauczyły mamę haftować, podobnie jak w przypadku Coco Chanel.

I po niej te hafty mi zostały. Co prawda nigdy nie zajmowałem się hafciarstwem, ale szalenie je sobie ceniłem. 

A dlaczego szaty liturgiczne… Całą okupację spędziłem z mamą w Mińsku Mazowieckim, gdzie jadę za dwa tygodnie, bo będę miał tam pokaz z niepełnosprawnymi dziećmi. W tymże Mińsku jako dziecko dorabiałem, sprzedając w wakacje słonecznik w pociągach. A chodząc do szkoły podstawowej im. Dąbrówki, codziennie po drodze przechodziłem obok kościoła parafialnego. W mińskim kościele bywałem dość często, bo mama ciągle zamawiała msze za ocalenie ojca. Ojciec całą okupację przesiedział w trzech obozach: Dachau, Gusen, Mauthausen – od maja 1940 do maja 1945. Matka, dając pieniądze na odprawienie mszy, wierzyła, że mu się powiedzie i poszczęści. Dlatego estetyka kościelna, szaty liturgiczne, te wszystkie sztandary do noszenia były mi bardzo bliskie. 

Mama została złapana w łapance podczas powstania warszawskiego i wywieziono ją do Niemiec. Mamę wieziono przez Wolsztyn i kiedy pociąg stał na dworcu na stacji, zobaczyła ją położna, która odbierała mnie, gdy przychodziłem na świat 18 maja 1935 roku przy ul. Lipowej 1. Mam tam zresztą wmurowaną tablicę pamiątkową. Położna i mama zaczęły wołać do siebie. Położna pobiegła po zawiadowcę stacji, który być może mógłby pomóc uwolnić matkę. Ale nie udało się, mama wylądowała w Niemczech. 

Mama dobrze mówiła po niemiecku, w dodatku w trakcie okupacji zrobiła dyplom mistrzowski w pracowni kapeluszy i z haftu. Dlatego natychmiast wzięli ją do jakiegoś domu kultury, gdzie robiła kapelusze. Po wojnie mama z własnej woli wyjechała do Kanady. Przez całe dalsze życie mieszkała na plebanii, gdzie prowadziła kursy hafciarskie, a także haftowała szaty liturgiczne. Kiedy zmarła w 1980 roku, ojciec pojechał do biura do Paryża, gdzie mieli różne wiadomości na temat matki. Ja przez cały ten czas pisałem kolejne podania o paszport, żeby się z nią zobaczyć. Wszyscy moi znajomi doskonale wiedzieli, że moja matka żyje, że przetrwała okupację. Tylko że nie ma tego nacisku na nas.

Kiedy po wojnie wróciłem z ojcem do Wolsztyna, zapisałem się do ministrantów. Od razu przydzielono mnie do noszenia feretronów. Było tam też sześć dziewczynek, przydzielonych do noszenia wstążek. I ja byłem takim cwaniaczkiem, że natychmiast zacząłem kombinować, jak te dziewczyny zamienić na inne dziewczyny – na moje sąsiadeczki, które lubiłem i które były w moim wieku. Niewielkie, bo niewielkie, ale mam talenta do wywoływania sztucznego zamieszania. Dlatego tak to sztuczne zamieszanie wtedy ukierunkowałem, żeby te dziewczynki zostały usunięte. 

Pozostając w tematach okołokościelnych: projektował pan także suknie ślubne…

Tak, mam w domu osobny żurnal z sukniami ślubnymi. Udało mi się w tych moich sukniach przedłużyć żywot klasycznego plisowania. Plisse soleil mnie zachwyciło: plisowane rękawy, treny plisowane… W Wolsztynie także miałem swoje suknie ślubne. Ale Wolsztyn jest miastem upiornych, żeby nie powiedzieć, upierdliwych kontrastów. Moje białe suknie wpakowały się na parowozy, więc może sobie pani wyobrazić, jak wyglądały, kiedy zeszły z tych parowozów. Jakie akcenty pojawiły się na nich. 

Miał pan okazję poznać osobiście Barbarę Hulanicki?

Pytała mnie o to autorka książki o Hulanicki. Powiedziałem jej, że wydaje mi się, że ją spotkałem, ale nie odbywało się to w Modzie Polskiej, tylko w Domu Literatury, tam przy ruchomych schodach. Tam był wtedy taki rodzaj klubu literackiego, gotowano obiady dla literatów. I ja tam z Grabolką na tym spotkaniu byłem. To wszystko odbywało się w atmosferze wielkiej tajemnicy, mówiło się, że ona przyjechała do Polski nielegalnie. 

Doskonale wiem, kim jest pani Hulanicki, ale moja niepewność co do spotkania z nią może wynikać z tego, że lata 60. w ogóle były dla mnie jednym wielkim okresem niewiedzy. Bo wtedy jeszcze nie wiedziałem, czy ja się przy tej modzie utrzymam. Wszystkie moje koleżanki z pracy były po liceach plastycznych, skończyły Akademię Krakowską lub Akademię Warszawską. A w każdej z tych szkół był jakiś rodzaj działalności związany z krawiectwem, z krojeniem, szyciem, tkaninami, draperiami. Ja tego na moich studiach nie miałem – siedziałem w ceramice, zresztą bardzo niechętnie. Poza tym zawsze ciągnęło mnie w stronę teatru, kostiumu. Ale też nie chciało mi się studiować kolejnego kierunku. Moje koleżanki nieraz marudziły, że kolekcje, które prowadziłem, zaczynały się jakimś żywym obrazem. Kiedyś nawet poprzebierałem wszystkich za postaci z filmu „Amadeusz” o Mozarcie, a kolekcji tej przyświecało hasło „Teatr czy moda? Moda czy teatr?”. Publiczności się to podobało. 

Aż przypomniało mi się „Święto wiosny” Igora Strawińskiego i jego relacje z Coco Chanel. Chanel zaprojektowała też kostiumy do „Niebieskiego pociągu” Diagilewa. Ma pan swoją ulubioną operę lub balet?

Mam, i jestem w tym wyborze odosobniony. Za każdym razem, gdy o tym mówię, pukają się w czoło. Wydaje mi się, że to dlatego, że wielu z nas nie docenia swoich pierwszych dzieł. 

Uwielbiam „Cyganerię” Pucciniego. Co prawda przedtem coś jeszcze napisał, ale ta „Cyganeria” ma taką dramaturgię… Są w niej zarówno momenty na wesoło, jak i moment umierania Mimi. I rozpustna Musseta, i bardzo prawdziwa postać malarza. Wszystko tam jest, całe bogactwo tej opery… Naprawdę piękne. 

Chciałabym porozmawiać jeszcze o brytyjskich projektantach. Czy podobał się panu Aleksander McQueen? 

Tak. W ogóle ten desant Anglików do Francji to nie było dzieło przypadku. Mówi że, że Vivienne Westwood chciała być sama. Że irytowali ją młodzi. A Paryż, z całą tą swoją próżnością, uwielbiał ściągać do siebie Anglików. Co mu się opłaciło zarówno w przypadku McQueena, jak i tego szalonego, którego usunięto z Diora, bo strasznie naurągał komuś od Żydów… [chodzi o Johna Galliano – przyp. aut.].  

A Hiszpan Balenciaga?

Z Balenciagą wiąże się ciekawa historia. Pani Jadwiga Grabowska zabrała kiedyś do Paryża naszą najlepszą krojczynię, panią Janę Wysocką. Jana Wysocka specjalizowała się w ciężkich nożycach – garnitury, płaszcze, lisy, futra. A Balenciaga był otwarty na nowych ludzi. Wszyscy wtedy u niego startowali, nawet Givenchy był tam od przynieś, wynieś, pozamiataj. I Balenciaga zobaczył też tę naszą kobitę ze Wschodu, z Polski. 

Posadzili ją do maszyny, kto wie, może i nawet złośliwie, żeby sprawdzić, czy ona w ogóle szyć potrafi. I tak się nią zachwycili, że natychmiast postanowili, że musi u nich zostać. A Grabolka mówi, że teraz nie może zostać, ale może do nich przyjechać. Wróciły do Polski, Grabolka obwieściła sukces. Jana była skromną kobietą, o silnym, męskim charakterze. Ale na pewno się ucieszyła, że pojedzie tam jeszcze raz. 

Po sekretarzach partii natychmiast się to rozeszło. Jana? Do Paryża? Przez samego Balenciagę? W głowie się poprzewracało (nieważne, że ci sekretarze i pani kadrowe najpewniej nie miały zielonego pojęcia, kto to jest Balenciaga). Ale zaraz, zaraz, jak oni ją chcą, to my też ją docenimy! Damy jej wyższe stanowisko! 

Janę Wysocką, pierwsze nożyce Rzeczypospolitej tak udekorowano, że zrobili z niej kierowniczkę punktu usługowego. Vis-à-vis kina „Atlantic”. Przenieśli Janę? Przenieśli. 

Minęło pół roku, biegałem po mieście z załatwieniami. I myślę sobie, kurczę, muszę wstąpić do Jany, zobaczyć co u niej. Już wtedy docierały do mnie głosy, że Jana jest niezadowolona. Ale nie spodziewałem się, że aż tak bardzo cierpi. 

Poszedłem tam do niej. Miała swój osobny pokój, biurko. I nic więcej. Żadnych katalogów, niczego. Wszyscy tam wszystko za nią robili, a ona w nagrodę siedziała w pustym pokoju. Mówię do niej:

  • Ja myślałem, że tu będzie pełno wykrojów, żurnali, manekinów. Jana, Ty siedzisz tu taka sama. Nic ci tu nie urządzają?

A ona mówi:

  • Nie, urządzam się sama.
  • No ale jakoś nie widać tego urządzania się. 
  • To chodź, pokażę ci. 

Otwiera biurko, wyciąga szufladę. Połówka leży? Leży. Szklaneczka jest? Jest. 

Tak skończyła nasza największa nadzieja. Później coś gdzieś tam jeszcze pokątnie kroiła. Ale już nigdy nie odzyskała swojej formy. Jak mówił Wałęsa, praca w PRL-u miała swoje plusy dodatnie i plusy ujemne. 

Pamięta pan zabójstwo Gucciego?

Jakoś zupełnie się tym nie interesowałem. 

Pytam o to, bo cały czas w rozmowie wracamy do Paryża. W innych wywiadach także najczęściej mówi pan o Paryżu. Bliżej panu do Paryża niż do mody włoskiej?

Tak. Co by się nie mówiło o Nowych Jorkach i Mediolanach – Paryż to jest Paryż. Tak jak Notre-Dame de Paris to jest Notre-Dame de Paris – tak paryska knajpa w Wolsztynie bez czerwonego wina, nie jest prawdziwą paryską knajpą. Włosi i włoski temperament to coś skrajnie różnego od Paryża. Francja jest dumna jak paw. Francja się puszy. A Włosi się kłócą. Najlepszy pokaz mody, z najprawdziwszym dreszczykiem emocji, był zawsze u YSL. Gromadził dzikie tłumy. 

Na koniec chciałabym jeszcze zapytać o Barbarę Hoff. Czy ona i jej działalność stanowiły dla Mody Polskiej jakąkolwiek konkurencję?

Nie, to były dwie zupełnie różne rzeczy. Baśka miała swoją młodzieżową publiczność. Ten jej Hoffland był strzałem w dziesiątkę, w żadnym PRL-u czegoś takiego nie było. Chociaż złośliwi się znajdą, jak zawsze. Wszystkim nam równo dupska obrabiano. 

Baśka publicznie mogła sprawiać wrażenie nieustannie stękającej, mówiącej, że ona wszystko sama, że jej nie chcą dać nawet pół metra czegoś, że ona sama w nocy do koronczarek jechała, że ona wszystko za własne pieniądze. Nie dziwię się jej wcale, bo prawdopodobnie tak było. W PRL-u mieli w nosie nasze indywidualne ciągoty. Przykładowo: jakbym ja zaczął grymasić, żeby mi dali więcej fioletu, bo zbliża się adwent, to by mi odpowiedzieli: „zapłaci pan, to panu ufarbują”. 

Z Baśką żeśmy się doskonale znali, jeździliśmy razem na targi prêt-à-porter. Mieliśmy akredytacje dziennikarskie. Baśka rzeczywiście była wtedy przebojowa. Ale Baśka wiedziała też, że jeśli chciała uszyć sobie bryczesy, to mogła to zrobić tylko w Modzie Polskiej. Bo tylko my mieliśmy tak znakomitych krawców. 

A potem tak się z Basią porobiło, że jak już zostaliśmy tymi najważniejszymi, taką starszyzną do jurorowania w konkursach, to ona wychodziła z założenia, że nie wolno się udzielać, nie wolno nic mówić. Że to jest nasza wiedza, nie będziemy się nią dzielić i mówić, dlaczego my uważamy, że xyz, że niech się sami nauczą. Z kolei ja, stary gaduła, uwielbiałem rozmawiać.

Miał pan jeszcze jakąś ulubioną modelkę, poza Małgorzatą Niemen?

Wie pani, teraz idą jak gęsi. Jest jeden styl, jeden miarowy chód. I idą, idą, idą. A wtedy myśmy w nich wyostrzali indywidualne cechy, każda była inna. Jedna była drapieżna, inna zamaszysta, jeszcze inna wściekle nowoczesna. Elka Grabacz to była taka modelka, która jeszcze załapała się na ostatnie tygodnie u Grabowskiej, końcówka lat 60. I ona tak po wybiegu chodziła, jakby jechała na motocyklu. Nawet ją tak narysowałem, ten rysunek leży u mnie już ze 2-3 lata. Muszę jej to do Paryża wysłać. Teraz mieszka w Paryżu. Elka wprowadziła do Mody Polskiej nowy styl. Elkę uwielbiałem. 

W ubiegłą sobotę zrobiłem imprezę imieninową, na którą zaprosiłem kilka tych moich starych modelek, np. Fabiani. One mają teraz pomiędzy 50 a 60 lat, Małgośka Niemen to już pod siedemdziesiątkę ciągnie. Zaprosiłem też kilku moich znajomych z Pruszkowa i Komorowa.

Mam na pierwsze imię Zbigniew. Nie lubię tego Zbigniewa i nie używam Zbigniewa – tylko wtedy gdy muszę, np. w służbie zdrowia. W internecie także jako Jerzy występuję. Zaprosiłem wszystkich z okazji imienin Zbigniewa i mówię do nich:

  • Od dzisiaj proszę do mnie mówić panie Zbyszku.

No to oni  mnie pytają:

  • Jaki jest powód? 

Ja mówię:

  • Powód jest następujący: zbliża się mój pochówek. 

A oni:

  • Co pan mówi?

A ja mówię:

  • Spokojnie, macie mnie wysłuchać. Czy wam się to podoba, czy nie, ten pochówek kiedyś będzie. Nie chciałbym, żeby w kondukcie szły modelki po lewej stronie, a prawa strona mówiłaby tak: „A co to za modelki? Jakieś stare baby tu są, a nie modelki. Takie modelki miał?”. A modelki, widząc tych po prawej stronie orszaku, mówiłyby: „Z kim on się zadawał w tym Komorowie? Wyglądają, jakby dopiero kufel od piwa odstawili”. Dlatego was zaprosiłem, i muszę was ze sobą zapoznać. To jest dopiero wstęp, a potem zrobimy jeszcze próbę generalną. 

Ja w ogóle od jakiegoś czasu mam pewien romans z damą z kosą. Widzi pani, jak się ożywiłem? Miałem ostatnio taki sen, niech pani posłucha. Rzecz dotyczyła Krakowa. W Krakowie miałem wystawę w kamienicy Hipolitów, organizowaną przez Muzeum Miasta Krakowa. Kilka pięter, salony, saloniki. Trochę dulszczyzna, ale piękna. Ubrania były na tych piętrach, natomiast obrazy w podziemiach. Tam odbył się wernisaż wystawy, na który przyjechałem.

 Śniło mi się, że siedzę na tym wernisażu w Krakowie i przychodzi do mnie postać. I mówi:

  • Przysłano mnie tutaj, bo śmierć po pana przyszła.

A ja mówię:

  • Nie po mnie, tylko do mnie. To proszę iść, zobaczyć, czy chociaż się przyzwoicie ubrała. 

I tyle było tego snu. 

Jak to opowiadałem, to wszyscy się śmiali, że jedyne, co mi przychodzi do głowy jak jestem umierający, to to, czy śmierć jest ładnie ubrana. Ale kilka osób powiedziało mi też:

  • Antek, zrób coś z tym, bo to jest dobry scenariusz.

Dlatego zacząłem pisać różne historyjki i anegdoty o damie z kosą. Bardzo ją w tych historiach rozzuchwaliłem. Np. że ona wiedząc, że przychodzi po mnie i znając moje kontakty z modą wysoką, sama sobie zażyczyła, żebym jej dostarczał stroje od Diora, od Ricci i YSL. I żebym wreszcie wymienił jej tę kosę na ładną broszkę w kształcie kosy.

Niektórzy stwierdzili, że Antek zwariował. A ja to wszystko dalej spisywałem, rysowałem sobie tę śmierć. Wszystkie moje teksty spisuję na maszynie do pisania. Nawet próbowałem robić rysunki śmierci za pomocą maszyny. Jest to dość pracowite, ale efektowne.

Dlatego z taką swobodą mówię o umieraniu. Oczywiście nie dokuczając ciężko chorym ludziom, którzy umierają i umrzeć nie mogą. Nie ma mowy, żeby to było wymierzone w ludzi cierpiących. Natomiast moje modelki i ci miejscowi z Komorowa powiedzieli mi, że na tak wesołej imprezie jak ta próba generalna mojego pochówku jeszcze nie byli. 

Muszę się pani z czegoś zwierzyć. W przyszłym roku skończę 90 lat. Cały czas daje o sobie nieznośnie znać mój pesel. Notorycznie czegoś zapominam i zasypiam w trakcie takich wywiadów. Krótko, ale mnie to wytrąca. Jakby ktoś chciał mi złośliwie przypieprzyć, to mógłby powiedzieć: „Chłopie, ty się trzymaj krawędzi fotela, łóżka i domu. I nie kręć się tu nam pod nogami, bo my tu robimy prawdziwą modę. A ty co miałeś zrobić, to zrobiłeś. Lepiej, gorzej, średnio czy nijako”. Nawet czasem mnie kusi, żeby takim młodym gniewnym podpowiedzieć, żeby mnie tak trochę sponiewierali, bo ja bym się jeszcze próbował odszczeknąć. 

Pan uwielbia towarzystwo młodych ludzi.

Na Boga, starości to ja mam w życiu dostatecznie dużo.

Paryżewo

Czytaj oraz wspieraj dziennikarstwo i publicystykę na wysokim poziomie.
Zobacz, kto mnie rekomenduje:
Więcej
paryzewo.pl 2023 - wszystkie prawa zastrzeżone