15 października, 2022

Tatarzy i kultura tatarska w Polsce – wywiad z Dżennetą Bogdanowicz

Na początku października, w niedzielę o piątej nad ranem wraz z moją czytelniczką, którą poznałam na Instagramie, wyruszyłyśmy z Warszawy w głąb Podlasia. Naszym celem były Kruszyniany, wioska położona kilka kilometrów od granicy polsko-białoruskiej, świadectwo osadnictwa Tatarów – mniejszości narodowej, której obecność na ziemiach polskich przypomina o złotych czasach Rzeczypospolitej. Ich wyjątkowa kultura przetrwała tam do dziś. Ogromna w tym zasługa mojej rozmówczyni, pani Dżennety Bogdanowicz (ur. w 1956 r.) – Tatarki, strażniczki rodzimej tradycji, prowadzącej w Kruszynianach restaurację Tatarska Jurta. Poświęciła nam godzinę przed rozpoczęciem pracy, opowiedziała o historii, o swojej religii i tożsamości, a także o kulturze tatarskiej, której wisienką na torcie jest wspaniała kuchnia. Zapraszam do przeczytania rozmowy.

W trakcie przygotowań do tego wywiadu dowiedziałam się, że nie pochodzi Pani z Kruszynian.

Nazywam się Dżenneta Bogdanowicz, z domu Jakubowska. Bogdanowicz to nazwisko mojego męża i on pochodzi stąd, z Kruszynian. Może nie on konkretnie, ale jego najbliższa rodzina.

On również jest Tatarem?

Jak najbardziej jest Tatarem. Kruszyniany to wioska tatarska nadana jeszcze przez króla Jana III Sobieskiego żołnierzom tatarskim. To było osadnictwo wojskowe. To osadnictwo w 1679 roku nie było pierwszym w historii, ponieważ ponad 600 lat temu wielki książę litewski Witold osadził Tatarów wzdłuż granic Rzeczypospolitej, żeby ją chronili. Można powiedzieć, że Tatarzy to pierwsza straż graniczna Rzeczypospolitej, zawsze byli po jej stronie i za nią walczyli. Nigdy jej nie zdradzili. Tatarzy byli posłańcami, zaufanymi poszczególnych władców.

Ja pochodzę z rodu Jakubowskich i moi przodkowie ze strony taty zamieszkiwali dzisiejszą Białoruś, z kolei moja mama pochodziła z Wileńszczyzny i oni po II wojnie światowej zamieszkali na ziemiach odzyskanych. Trzcianka, gdzie się urodziłam, była miejscowością niemiecką. Wysiedlono Niemców, zasiedlono ją Kresowiakami.

Rozumiem, że stąd Tatarzy znaleźli się w Gorzowie Wielkopolskim – to byli wysiedleńcy ze wschodnich terenów?

To nie byli wysiedleńcy. Oni sami nie chcieli mieszkać na terenie Związku Radzieckiego. Tatarzy zawsze uważali się za Polaków. Kiedy po II wojnie światowej była repatriacja, Polska podpisała umowę dotyczącą Polaków i Żydów, zapomniano o Tatarach. Tatarzy nie chcieli zostać na terenie ZSRR. Żeby uniknąć problemów, zmieniali imiona z tatarskich na polskie (nazwiska od zawsze były polskie, zakończone na -ski, -icz, -acz). Mimo wszystko sami przenieśli się na tereny ziem odzyskanych, w tym rodzina mojej mamy i taty. Urodziłam się na zachodzie Polski, a stąd, z Kruszynian, pochodzi rodzina mojego męża.

Kiedy przyjechała Pani do Kruszynian?

Na teren Podlasia przyjechałam ponad 40 lat temu, najpierw do Supraśla. Tam z mężem mieszkaliśmy, tam chodziłam do pracy, tam urodziły się nasze dzieci. Pracowałam przez kilkanaście lat jako przewodnik po Puszczy Knyszyńskiej. Zajmowałam się turystyką i historią. Do Kruszynian przyjeżdżałam z grupami.

Tutaj w Kruszynianach, ta działka przez płot… Tak jak wspominałam, to było osadnictwo wojskowe. Jeden z tych wojskowych to był Bogdanowicz, przodek mojego męża, który otrzymał nadanie od Sobieskiego. Ta ziemia nadal należy do Bogdanowiczów. Więc to nie jest tak, jak niektórzy uważają, że kupiłam sobie tutaj ziemię i robię biznes. To jest historia, to jest tradycja. Na tej działce stał stary domek. Kiedy przyjeżdżaliśmy do Kruszynian na nabożeństwa muzułmańskie, wioska była tylko historycznie tatarska, ponieważ Tatarzy w większości powyjeżdżali. Ta wioska w ogóle jest wioską starych ludzi. Dużo się zmieniło przez dwadzieścia lat naszego pobytu tutaj.

Jak Kruszyniany wyglądały dwadzieścia lat temu?

Kruszyniany od dawna są i jeszcze przed wojną były wioską wieloreligijną. Najwięcej mieszka tutaj prawosławnych Białorusinów, mniej Polaków katolików, a najmniej nas, polskich Tatarów, muzułmanów. Dwadzieścia lat temu były tu tylko dwie rodziny tatarskie – rodzina Haleckich i rodzina Popławskich. Pozostali przyjeżdżali tylko latem. Podobnie zimową porą – tylko w niektórych domach paliło się światło. Ta tendencja zmieniła się od czasu, gdy dwadzieścia lat temu rozpoczęliśmy remont naszego działkowego domu. Nie remontowaliśmy domu pod kątem prowadzenia agroturystyki. Mąż nawet nie podniósł domu do góry, tylko na dole wyremontował kuchnię i z dwóch pokoi stworzył taką dużą salę, żeby można było gościć tam ludzi. Potem okazało się, że dla gości to było za mało. Odwiedzający nas chcieli także mieć możliwość przenocowania, spacerowania po Kruszynianach.

Jeszcze dwadzieścia lat temu Kruszyniany omijano, wszyscy jechali do drugiej miejscowości tatarskiej - Bohonik, z tego względu, że były lepiej skomunikowane i leżały poza strefą przygraniczną. Od czasu stanu wojennego, kiedy nie było tu wstępu, ludzie przyzwyczaili się i raczej to miejsce omijali. To ja zaczęłam zapraszać gości, których było naprawdę malutko, do stojącego w sadzie drewnianego stołu z dwoma ławkami. Od tego się zaczęło.

Do tej historii jeszcze wrócimy. A jak poznała się Pani z mężem?

Na balu tatarskim. U nas organizowane są tak zwane bale tatarskie i tam po raz pierwszy go zobaczyłam.

Tatarzy polscy to bardzo mała społeczność. Jak to się dzieje, że podtrzymujecie istnienie tej narodowości? Czy zdarza się nadal, że małżeństwa są aranżowane?

Bardzo wiele zmieniło się od czasów II wojny światowej. Kiedyś Podlasie było przez nas zamieszkiwane tak samo jak Grodzieńszczyzna, Wileńszczyzna, Nowogródczyzna. Na tych terenach Tatarów mieszkało sporo, w wielu miejscowościach, zamieszkiwali w skupiskach. W trakcie świąt spotykali się nie tylko na nabożeństwach, ale również po domach. Nie mieli żadnych ośrodków kultury, po prostu widywali się w domach. Bawili się razem, tańczyli. No i te tatarskie bale. Był taki bal, jeden lub dwa razy do roku… Tatarzy zjeżdżali do jednego miejsca i tam bawiły się trzy pokolenia – dziadkowie, rodzice i młodzież. Współcześnie ludzie ze starszego pokolenia wspominają, że to było dla nich bardzo krępujące, kiedy jakiś młodzieniec zatańczył z dziewczyną, a jej dziadkowie od razu zapraszali go do siebie do stolika i pytali: „Z jakiego ty rodu pochodzisz?”. Po ich jednym wspólnym tańcu byli zainteresowani tym, jak skoligacić te dwa rody [śmiech]. No i rzeczywiście w tamtych czasach małżeństwa były aranżowane.

Mówimy o przedwojennych czasach. A teraz?

Tak, tak. Po wojnie dużo się zmieniło. Zmiana granic, Tatarzy się rozproszyli po całej Polsce. Tatarzy wyjechali stąd do pracy, do szkół, na studia, zostało ich niewielu. Imam, który mieszkał w Kruszynianach, też już nie miał pracy. Nasz imam, czyli przewodnik duchowy taki jak katolicki ksiądz, żyje z tego, co otrzyma od wiernych za obrzędy. Oprócz tego musi pracować, więc tutaj też uprawiał ziemię. Tatarzy powyjeżdżali, nie miał z czego żyć, więc też wyjechał. Wioska opustoszała i od tamtej pory tylko się wyludniała. Domy waliły się i zarastały dzikim bzem. Spotykaliśmy się na nabożeństwie, szliśmy na mizar [cmentarz muzułmański – przyp. red.], składaliśmy sobie życzenia i każdy wsiadał w samochód, wyjeżdżał. Tuż po wojnie, kiedy ludzie przyjeżdżali tutaj autobusami, to jeszcze mogli się poznawać, integrować – organizowali tu jakieś pikniki. Potem przyszły takie czasy, że każdy miał samochód, przyjeżdżał na własną rękę, a po wizycie w meczecie rozjeżdżaliśmy się do swoich domów. Zostały nam tylko bale tatarskie, raz do roku.

Kiedy one się odbywają, jest jakaś stała pora?

Nie. Nasze święta są bardzo ruchome, krążą przez cały rok. Bale organizuje się w któreś z tych świąt, Ramadan Bajram czy Kudamm Bajram. Odbywają się one w restauracji w Białymstoku i również spotykają się na nich wielopokoleniowe rodziny.

Rozumiem, że teraz ingerencja dziadków w związki młodych jest niewielka?

Młodzież w większości przychodzi na bale parami. Pojedynczo oczywiście też, dzięki temu zapoznają się, zrodziły się z tego również małżeństwa. Ale rodzice ani dziadkowie nie ingerują w to. Młodzi sami znajdują sobie drugą połówkę, niekoniecznie ze środowiska tatarskiego.

Dżenneta – co oznacza Pani imię? Jakie są najpopularniejsze tatarskie imiona nadawane w Polsce?

W naszym wyznaniu nadawane są imiona wszystkich trzech religii monoteistycznych. Najczęściej Ewa, Adam, Hawa (z judaizmu). Moje imię jest imieniem muzułmańskim. Dżennet z arabskiego oznacza raj. Moja najstarsza córka nazywa się Dżemila, czyli piękna. Mój mąż to Mirosław, ale odpowiednikiem u nas w dokumentach jest Emir. Najmłodsza córka nazywa się Tamira, to również muzułmańskie imię (nie mylić z Tamarą). Mam jeszcze piękną córkę Elwirę, która na drugie imię ma Fatima. Imię to jest w świecie muzułmańskim nadawane na cześć ukochanej córki proroka Mahometa. Często istnieją polskie odpowiedniki tatarskich imion. Mirosław to Emir, Stefan – Mustafa, Bronisław – Ibrahim, Elżbieta – Ajsza. Przed wojną nadawaliśmy dzieciom nasze tradycyjne tatarskie imiona, ale po wojnie, w czasach komunistycznych, rodzice bardzo się martwili, co czeka je w przyszłości. Powojenne imiona w większości są polskie, żeby nie było problemów. Kiedy w 1983 roku poszłam do urzędu stanu cywilnego, żeby zapisać córkę, miałam kłopot, bo pan urzędnik powiedział, że nie istnieje takie imię jak Dżemila. Rzucił mi księgę imion i kazał mi coś z tego wybrać. Ale ja się uparłam, powiedziałam, że chcę, żeby córka miała imię zgodne z moją religią. Urzędnik poszedł do kierownika. Kierownik finalnie się zgodził. To nasze prawo. Rzeczywiście, w następnych takich sytuacjach Tatarzy już nie mieli trudności.

A Wasze popularne nazwiska?

Chazbijewicz, Aleksandrewicz, Kozakiewicz, Jakubowski, Bajraszewski. Tatarzy, wszyscy muzułmanie, to były rody szlacheckie, książęce. Stąd takie nazwiska. Nazwisk kiedyś w ogóle nie było. Nazwiska pojawiły się dopiero w XVI i XVII wieku. Wtedy były nadawane nazwiska odimienne lub odmiejscowe, dodawano tylko odpowiednie końcówki. Nazwisko Jakubowski pochodzi od nadanej ziemi – Jakubowszczyzny. Nazwisko mojej mamy to Bajraszewska – od protoplasty rodu Bajrasza. Najpopularniejsze imiona i nazwiska można najprędzej zobaczyć na mizarze, cmentarzu muzułmańskim.

Bardziej czuje się Pani Polką czy Tatarką?

My się Polakami nie tyle czujemy, ile nimi jesteśmy. Po pierwsze, mieszkamy na terenie Rzeczypospolitej od ponad 600 lat. Po drugie, nie mieliśmy innej ojczyzny. Pierwszą naszą przybraną ojczyzną była Rzeczypospolita, na stepach ten rodzaj przywiązania się nie wykształcił. Wielki książę litewski Witold chciał nas tutaj mieć, ponieważ nasi przodkowie byli bardzo wojowniczym narodem. Zależało mu, aby byli oni po jego stronie i żeby bronili Rzeczypospolitej. Nadał im wszelkie prawa, z wolnością religijną włącznie. Więc Tatarzy, muzułmanie, byli pierwszymi muzułmanami w Rzeczpospolitej. I nigdy Rzeczpospolita nie miała z nami problemów. Jesteśmy pełnoprawnymi obywatelami Polski. Takimi się czujemy, takimi jesteśmy. Natomiast jeżeli zapytałaby Pani mojego nieżyjącego już tatę Ali Jakubowskiego, kim jest, najpierw powiedziałby, że jest Tatarem. Potem Polakiem, muzułmaninem. Ja powiem, że jestem Polką, Tatarką, muzułmanką. W takiej kolejności.

I Polak, i Tatar – to jest dla nas tak samo ważne. Nasze dzieci uczymy tego, że są Tatarami, ale dopóki są małe, to tego nie rozumieją. Jeśli ktoś będzie na nich wołał „Tatar”, będą zdziwione, dlaczego tak jest. Z wiekiem zaczynają to rozumieć. I właśnie po to powstało to miejsce, tutaj w Kruszynianach. Chciałam, żeby odrodziła się nasza tatarskość. I żeby jeszcze przetrwała.

Ile w tej chwili Was jest?

W tej chwili niecałe 2 tysiące. A jeszcze niedawno 5 tysięcy. Dlatego już dwadzieścia lat temu bardzo zależało mi na tym, żeby zachować naszą tożsamość, dla moich dzieci, wnuków, a przy okazji dla naszych Tatarów. I to zadziałało, przez te 20 lat Kruszyniany bardzo się zmieniły. Zresztą Kruszyniany są magicznym miejscem. Mają wyjątkową aurę, bardzo pozytywną. Ludzie dobrze się tutaj czują. Przyjeżdżają, wracają – nawet ci, którzy mówią, że nie jeżdżą w te same miejsca drugi raz. Przywożą innych. Niektórzy ludzie nawet się tutaj wybudowali.

Czego ci ludzie spoza społeczności tatarskiej tutaj szukają? O co najczęściej pyta Panią turysta, który przyjeżdża pierwszy raz? Co tych ludzi najbardziej przyciąga?

Dż: Orient, przyciąga ich orient. Oni sami nie wiedzą, co to jest. Ale obserwują. Przyjeżdżają i obserwują. Potem siadamy, rozmawiamy, przebywają wśród nas. Dziwią się naszej otwartości i gościnności, to ich przyciąga. A myśmy nigdy nie pomyśleli, że tak będzie. Zaczęło się właśnie od tego, że zapraszaliśmy ich do stołu w sadzie. Rozmawialiśmy, oni jechali dalej. Po drodze zachęcali innych, żeby tutaj przyjechali. Myśmy nie mieli żadnych pieniędzy, żeby…

Budować jakąś reklamę tego miejsca?

Żeby w ogóle budować dom, agroturystykę! Od tego trzeba zacząć. A o reklamie myśmy w ogóle nie myśleli. Myśleliśmy o wyremontowaniu starego domu. Przy okazji zapraszaliśmy ludzi, którzy akurat byli w Kruszynianach. Bo może zechcieliby do nas przyjść na kawę, żeby porozmawiać, żeby było nam wszystkim miło.

Książę Karol zechciał. Odwiedził Was tutaj.

Tak, ale to późniejsza historia, z 2010 roku. A ja mówię tutaj o 2002 roku. Naszych gości przybywało. Przyciągało ich to, że przyjadą do wioski tatarskiej, zobaczą Tatarów. Ponad dwadzieścia lat temu, kiedy przyjeżdżałam tutaj jako przewodnik z grupami, miałam swój klucz do meczetu. Wpuszczałam grupę do wnętrza, opowiadałam im o nim, ale czas gonił. A ja musiałam zamknąć meczet. W międzyczasie pojawiali się inni goście, którzy też chcieli wejść, no i wchodzili na chwilkę ze mną. Ale nie mogłam zostać tam dla nich dłużej, nie miałam czasu. To było dla mnie bardzo przykre. Sporo gości przyjeżdżało pod meczet i okazywało się, że był zamknięty. Nie miał kto ich oprowadzić. A tutaj trzeba… Mizar obok był otwarty, ale na mizarze oglądali wersety z Koranu, które nic im nie mówiły. I wyjeżdżali z Kruszynian z lekkim niedosytem.

Bo przyjeżdżali tutaj specjalnie, a niczego się nie dowiedzieli.

Tak. Stwierdziłam, że potrzebne jest takie miejsce jak nasza Tatarska Jurta. Goście w wiosce tatarskiej Tatarów nie widzieli, bo ich tutaj już nie było, tylko, tak jak wspomniałam, głównie prawosławni Białorusini.

A Pani to nie przeszkadzało, być takim obiektem turystycznym? Że ktoś tutaj przyjeżdża specjalnie po to, żeby zobaczyć Panią, prawdziwą Tatarkę?

Nie. Kiedy zaczynałam swoją działalność, nikt nie wiedział o tym, że tutaj jestem. To ja zaczęłam zapraszać gości, którzy przyjeżdżali do nas, do naszego tatarskiego domu. Do Tatarów. Większość z nich myślała, że Tatarzy to historia, że nas już nie ma. To ja chciałam im pokazać, że jesteśmy. Chciałam im pokazać, jak wyglądamy. Że jesteśmy takimi samymi ludźmi jak wy. Bo czym my się różnimy? Tak samo chodzimy ubrani, tak samo postrzegamy świat. Różnimy się tylko wiarą.

Kiedy przyjmowaliśmy gości w naszym domu już jakiś czas, może dwa lata, jedna pani weszła na taras, a ja zadowolona, uśmiechnięta, wybiegłam do niej, żeby się z nią przywitać. A ona do mnie, że ja jestem podrabiana, że to, że tamto. Bardzo przykro mi się zrobiło. Potem to analizowałam. Być może przez stereotypy, jakie funkcjonowały na nasz temat (namioty, skóry), miała wizję Tatarów, do której ja kompletnie nie pasowałam. Wcale nie musiała tego wiedzieć, no bo skąd.

Pani jest strażniczką tatarskich tradycji, mistrzynią kuchni, opiekunką tego miejsca. A kto był Pani mistrzem? Kto nauczył Panią gotować, kto przekazał Pani tę wiedzę?

Jest u nas takie piękne słowo „kismet” – przeznaczenie… To wszystko nie było zaplanowane. Nie nauczyłam się tego wszystkiego po to, żeby wykorzystywać to w trakcie mojej działalności biznesowej. Jestem Tatarką wychowaną w tradycyjnym domu tatarskim. Uczyła mnie tego wszystkiego moja mama po to, żebym po prostu umiała. Kiedy wyszłam za mąż i przyjechałam z Wielkopolski tutaj na Podlasie, zabrałam ze sobą swój notesik z ulubionymi potrawami, które gotowałyśmy w domu rodzinnym razem z mamą. Tatarskimi oczywiście. Przejęłam to, gotowałam je w moim nowym domu, dla mojej rodziny. Nasze dzieci je znały, bardzo je lubiły.

Jak to się stało, że zaczęła je Pani gotować dla obcych ludzi?

Kiedy siedzieliśmy przy stole w sadzie z pierwszymi gośćmi, piliśmy kawę, czas się ciągnął. Nastała pora obiadowa. Więc ta nasza gościnność spowodowała, że podaliśmy im także obiad… Nigdy nie myślałam o tym, że chciałabym mieć restaurację, że ja w ogóle będę karmić gości naszymi potrawami. Mój mąż zresztą mówił: „komu one będą smakować? One tylko nam smakują”. Ich nigdzie nie było. Nie było ich w restauracjach, nie było ich w sklepach. One były tylko w naszych tatarskich domach. Kołduny podaje się w restauracjach, ale nie mają one nic wspólnego z naszymi tatarskimi. Nasze potrawy były kompletnie nieznane. I wtedy na obiad zrobiłam akurat nasze kołduny tatarskie.

To są te pierogi, które podaje się z rosołem?

Tak. Na polsko-litewskie dwory szlacheckie kołduny sprowadzili Tatarzy. Litwini sobie je przyswoili. Dodali majeranek, czosnek, podają je w rosole. My podajemy je w sposób archaiczny. Trzeba ugotować je na rosole, potem podać „na sucho”, jak to się mówi. A rosołek osobno, do popicia. Trzeba je tak umiejętnie jeść, żeby zachować rosołek, który jest w środku. To nie jest zwykły pierożek. To jest nasza potrawa narodowa. Pierwsi goście, którzy do nas przyjechali, właśnie ich posmakowali. I pierekaczewnika.

Pierekaczewnik zamówił książę Karol i ja również mam zamiar go zamówić [śmiech].

To jest potrawa bajramowa (świąteczna – przyp. red.]. Ja się na tej potrawie wychowałam. To jest potrawa, którą robili Tatarzy nowogródzcy. Podlascy Tatarzy jej nie robili.

Przyjęliśmy pierwszych gości tymi dwoma potrawami. Później przyjechali następni z polecenia tych, którzy byli u nas wcześniej. Też chcieli tego próbować. To oni prosili mnie o te dania. Nie myślałam o tym, że będę na tym zarabiać, o nie. Pierwsze, co tutaj było – to tożsamość. To było najważniejsze. Zachować tożsamość w tej wiosce. Żeby Tatarzy wiedzieli, że gdziekolwiek by nie byli na świecie i kiedykolwiek przyjadą, jest takie miejsce jak Kruszyniany. Że mogą przyjechać do mnie nauczyć się potraw tatarskich, bo już w większości, poza kołdunami, były w zaniku. Był taki czas, że ludzie zaczęli zajadać się fast foodami, nie mieli czasu na potrawy domowe. A potrawy tradycyjne, regionalne – potrzebują czasu na przygotowanie.

Przygotowanie potraw tatarskich jest czasochłonne?

Bardzo czasochłonne i drogie. Wymagają najlepszych jakościowo składników.

Pani ulubiona potrawa?

Oczywiście pierekaczewnik i kołduny. Dlatego wtedy, kiedy pierwsi goście do nas przyjechali, a była to sobota lub niedziela, akurat mieliśmy je w domu. Bo w te dni był czas, mogłam je zrobić.

Tatar wołowy, sos tatarski – czy one mają cokolwiek wspólnego z Tatarami?

Tatar jak najbardziej, jest tatarski. Kiedyś mieszkaliśmy na stepach, kuchnia stepowa różni się od naszej dzisiejszej. Ta na stepach to przede wszystkim mięso surowe, suszone na wietrze, wołowina pastewna. Tatar był skrobany wzdłuż włókien, nasi przodkowie doprawiali go, jak chcieli. Natomiast sos tatarski nie ma z nami nic wspólnego, choć my tutaj w Tatarskiej Jurcie podajemy sos tatarski na bazie jogurtu i czosnku.

Chciałam zapytać o święto, które odbywa się u Was 6 sierpnia – Sabantuj.

To nie jest tak, że szóstego. Terminy są różne. Odbywa się w sobotę pod koniec lipca albo na początku sierpnia.

Na czym ono polega, co świętujecie? Czytałam, że jest Pani w to mocno zaangażowana.

Nie tyle jestem w to święto zaangażowana, ile ja je zainicjowałam. Jestem jego organizatorem. To dzięki mnie Sabantuj w Polsce w ogóle się odbywa. Marzyłam o tym. W tym roku miał odbyć się już 15. raz. Kiedy naszych gości stale przybywało, uznałam, że muszę zrobić coś dodatkowego, więc zorganizowałam festiwal kultury tatarskiej w sierpniu i Sabantuj w maju. Okazało się, że zainteresowanie jest ogromne. A myśmy to robili jako rodzina, nie mieliśmy żadnych dodatkowych funduszy. Musiałam zrezygnować z jednej imprezy, więc zrezygnowałam z festiwalu i zostałam przy Sabantuj.

Na Sabantuj przyjeżdżają ludzie z całej Polski i zza granicy. Już teraz rezerwują pokoje, żeby przyjechać w przyszłym roku. To impreza tatarska, która odbywa się wszędzie tam, gdzie mieszkają Tatarzy – w Tatarstanie, na Krymie, na Litwie, na Białorusi, w tej chwili także we Francji i w Niemczech. Sabantuj w dosłownym tłumaczeniu oznacza święto pługa. Po zasianiu pól Tatarzy bawią się, integrują ze sobą. Są występy, gry, wspólne gotowanie. Sabantuj to święto rodzinne. Organizując je, przyjęłam założenie, że oprócz zabawy chciałabym edukować ludzi, którzy tutaj przyjadą. Marzyłam o tym jeszcze wtedy, gdy Kruszyniany były opustoszałą wioską. Chciałam, żeby przez Kruszyniany przeszła parada Tatarów, a wraz z nimi parada gości. Parada przechodzi od meczetu na scenę. Jak wpiszecie sobie „Sabantuj” na YouTubie, to zobaczycie film z zeszłego roku. Ogromna impreza.

W paradzie idą Tatarzy również z Tatarstanu, z Białorusi, Litwy, nasze tatarskie dzieciaki, młodzież z zespołu taneczno-wokalnego Buńczuk, turyści, rekonstruktorzy historyczni. Sobieski idzie, Marysieńka idzie. Jest pięknie.

Skąd wzięliście Sobieskiego?

Kiedyś zjawił się u nas Maciej Jasiński, który robi wystawy o Sobieskim, prelekcje. Opowiedział nam o tym, że występuje też w stroju. Ja mówię do niego: „brakuje mi tutaj Sobieskiego”. A on na to: „nie ma problemu, przyjadę”. Dużo w tych naszych działaniach spontaniczności.

W trakcie Sabantuj robimy taką scenkę, odgrywamy ją co roku: kiedy ludzie kończą paradę, na scenie pojawia się Sobieski i Marysieńka i wtedy następuje akt nadania tutejszych ziem Tatarom. Po prostu sama scenka – bez żadnych spotkań i dodatkowych prelekcji. W ten sposób pokazujemy, kim jesteśmy, że ta ziemia jest nasza, nadana nam. Choć uważam, że ostatnie nasze osadnictwo nastąpiło po II wojnie światowej, kiedy Tatarzy osiedlili się na ziemiach odzyskanych – w Gorzowie Wielkopolskim, Trzciance, Krośnie Odrzańskim, Zielonej Górze, we Wrocławiu, Oleśnicy, Gdańsku, Szczecinie, Szczecinku.

Wracając do tematów migracyjnych – w trakcie I wojny światowej na Podlasiu miały miejsce wielkie bitwy, tutejsza ludność uciekała z tego powodu w głąb Rosji. Czy bieżeństwo dotknęło również Tatarów i Pani rodzinę?

To dotknęło wszystkie nacje. Najbardziej prawosławnych Białorusinów, ale innych tutejszych mieszkańców – Polaków katolików i Tatarów – również. Bieżeństwo dotknęło także rodzinę mojego męża. Ludzie sami stąd uciekali, pod wpływem bardzo silnej propagandy. Mówiono, że przyjdą tutaj Niemcy, będą gwałcić, zabijać, obcinać piersi kobietom. Ludzie sami zostawiali swoje domy i wyjeżdżali na poniewierkę.

Po tym wszystkim wracali do Kruszynian? Część Podlasian wracała, ale w miejscu domu zastawali zgliszcza, a w polach i lasach obce mogiły żołnierskie.

Bardzo dużo ludzi zmarło w trakcie tułaczki. Inni nie mieli za co wracać i do czego wracać. Kiedy wyjeżdżali, ich domostwa rzeczywiście były palone. Dziadek mojego męża wrócił tutaj, podczas gdy jego żona z dziećmi została. Chciał najpierw zobaczyć, co ich czeka na miejscu, więc wrócił. Miał wtedy 20 lat. Odbudował dom i dopiero potem przyjechała reszta rodziny.

Najważniejsze święto religijne dla was to Ramadan. A jak wygląda w Tatarskiej Jurcie Boże Narodzenie i Wielkanoc? Co robicie w trakcie świąt katolickich?

Nasze największe święta to Kurban Bajram, tj. Święto Ofiarowania. I Ramadan Bajram – święto po poście, miesięczne. Przyjmowaliśmy gości w trakcie świąt Bożego Narodzenia. Robiliśmy też sylwestry tatarskie, dość głośne, ponieważ TVN do nas przyjeżdżał. Kilka lat temu ludzie rzadko wyjeżdżali z domów na Boże Narodzenie, dopiero teraz wyjeżdżają. Na Wielkanoc częściej przyjeżdżali do nas goście, więc robiliśmy Wielkanoc w Tatarskiej Jurcie. Bywało, że do stołu świątecznego zasiadało 40 osób. Wszystkie potrawy były wielkanocne. W końcu jesteśmy Polakami. W naszych domach nie obchodziliśmy tych świąt, ale przecież mamy przyjaciół w Supraślu, do których chodziliśmy na święta wielkanocne. A oni do nas na święta muzułmańskie. Naprzeciwko nas mieszkała rodzina prawosławna. Tuż obok katolicka. No i my, muzułmanie.

Czyli taka wymiana międzykulturowa.

Tak, nasze dzieci wychowywały się razem. Nasze dzieci na sąsiadów mówiły „ciocia” i „wujek” i tak jest do dziś. Moja córka i syn koleżanki są w tym samym wieku – Elwira i Łukasz. Jednego dnia dzieci jadły u mnie, karmiłam je jak te dwa ptaszki. A następnego dnia u sąsiadki. Do dzisiaj inaczej na siebie nie powiedzą jak „siostra” i „brat”, mimo że nie jesteśmy rodziną. To pokazuje, jak tutaj ludzie żyją. Ten tygiel wielokulturowy, ten szacunek do drugiego. Faktycznie tak jest i zawsze tak tutaj było. Dlatego nigdy nie było tu żadnych wojen ani niesnasek na tle narodowościowo-religijnym.

Skoro już rozmawiamy o inności, chciałam nawiązać do sytuacji kryzysu migracyjnego na granicy polsko-białoruskiej sprzed roku. Migranci wyznania muzułmańskiego zostali pochowani także na mizarze w Kruszynianach?

Wszystko odbyło się w Bohonikach. U nas teren był zamknięty. Chciano ich tutaj pochować, ale u nas po prostu nie można było tego zrobić.

A jak Pani wspomina ten czas?

Bardzo to przeżyliśmy. Są dwie strony tego wszystkiego. Po pierwsze zamknięto do nas dojazd – w szczycie sezonu, gdy zarabiamy. Kiedy zaczynaliśmy swoją działalność, pracowaliśmy z mężem, a to był dodatek. Potem wyszło tak, że z tego, co lubimy robić, a lubimy ludzi, wyszedł biznes – biznes rodzinny. To wszystko kształtowało się latami. Nasz biznes utrzymuje trzy rodziny. Obecnie zarabiamy tylko latem, na jedzeniu. A tutaj nas zamknęli. Depresja, stany lękowe… A druga sprawa to nielegalne przekroczenia granicy. Rodziny całe, dzieci, kobiety, babcie… Oprócz tych mężczyzn, o których się mówiło. To była dla nas nowość. Tragiczna nowość.

Spotykaliście ich?

Zupełnie nikogo nie spotykaliśmy! Przekroczeń granicy tutaj, tj. w samych Kruszynianach, nie było, choć po bokach tak. Te 200 kilometrów muru, który teraz wybudowano, byłoby wystarczające. Mamy przyjaciół i znajomych, którzy pomagali migrantom, i wiem, jak to wszystko zaważyło na ich psychice. Takich rzeczy się nie robi. To jest człowieczeństwo. Nie powinno dojść do czegoś takiego. Oczywiście to nie jest nasza wina. Granic trzeba chronić, nie ma dwóch zdań. To sąsiedzi przyczynili się do tego. Ale to nie znaczy, że mają ginąć ludzie, że mogą być tak traktowani. Na to nie ma mojego przyzwolenia.

Trzeba było ich sprawdzać, ale można było to przeprowadzić inaczej. Można było zweryfikować ich tożsamość i zawrócić ich samolotami. A nie traktować w taki sposób kobiety i dzieci. Dużo osób zmarło. Przekroczenia były, są i będą – ze względu na ocieplenie klimatu. Władza białoruska tylko to przyspieszyła. To nadal się dzieje, choć teraz trochę się zmieniło. Nie ma rodzin, nie ma kobiet. Są tylko mężczyźni. I w tym przypadku trzeba chronić naszą granicę.

W internecie trafiłam na list z 2014 roku dotyczący sytuacji Tatarów krymskich, pod którym Pani się podpisała. To był list – protest przeciwko zajęciu Krymu przez Federację Rosyjską. Aktualnie w związku z ogłoszeniem powszechnej mobilizacji jest tam bardzo napięta sytuacja. Tatarzy są wcielani na siłę do armii rosyjskiej. Czy ma Pani jakieś informacje na ten temat, utrzymuje Pani kontakt z Tatarami stamtąd?

Mam znajomego Nedima, Tatara krymskiego, mieszka w Warszawie. Ma tam rodzinę i od wielu lat działa, bardzo pomaga swoim pobratymcom. Nedim jest na bieżąco ze wszystkim, jest także aktywny na Facebooku, stąd mam o nich trochę informacji. Po aneksji w 2014 roku wszyscy myśleli, że w Polsce pojawi się nie wiadomo ilu uchodźców narodowości tatarskiej. Ale Tatarzy nie wrócili na Krym po to, żeby znowu z niego uciekać. Owszem, ci bardziej ortodoksyjni, którzy wiedzieli, że będą prześladowani, musieli uciec. Artyści, politycy – oni wszyscy uciekali na Ukrainę, a nie do Polski.

Sama wywodzę się z Tatarów krymskich. To jest świadomość mojego rodu, gdyż nie każdy z Tatarów wie, skąd pochodzi. Mamy jedną nazwę: Tatarzy. Ale pochodzimy z różnych plemion: Tatarzy krymscy, abchascy, Czerkiesi, Mongołowie. Mój stryj, brat taty Amurat Jakubowski w 1940 roku uciekł do Turcji przed zesłaniem na Syberię. Nasze nazwisko w Turcji brzmi Jakupoglu. I on działał tam w stowarzyszeniu Tatarów krymskich Emel – „nadzieja”. Kiedy pierwszy raz przyjechał do Polski w latach 80., przy okazji pojechał również na Krym, gdzie wziął udział w demonstracjach. Bardzo dużo Tatarów mieszka właśnie w Turcji. Za czasów stryja Tatarzy krymscy zaczęli wracać na Krym z Uzbekistanu i innych krajów ościennych, gdzie zostali wywiezieni. Kiedy stryj był już w podeszłym wieku, zamieszkał z nami w Supraślu. Cieszę się, że nie doczekał współczesnych czasów i nie musi patrzeć na to, co znowu spotyka Tatarów krymskich. Bardzo tragiczny los. Wspieramy ich, jak możemy, ale cóż my możemy, będąc tu…

Zmieńmy temat na bardziej optymistyczny. Bajki tatarskie. Widziałam, że ostatnio zostały wydane przez Muzułmański Związek Religijny w RP. Czy macie jakieś najbardziej popularne baśnie, legendy, podania, charakterystycznych bohaterów i powtarzające się motywy?

Mało. W tej chwili przy organizacji Sabantuj pomagają nam panie, które prowadzą muzeum znajdujące się obok. Pomagają nam kontynuować to, co tutaj zaczęliśmy. To właśnie one wydają te bajki. Ale to są współczesne bajki tłumaczone z języka rosyjskiego, od Tatarów mieszkających na terenie Federacji Rosyjskiej. U nas w Polsce bajki nie przetrwały, może ze dwie legendy.

W jakich sytuacjach posługujecie się językiem arabskim?

Język arabski jest naszym językiem liturgicznym, posługujemy się nim tylko, gdy chodzimy na nabożeństwa. To jest język wszystkich muzułmanów, gdziekolwiek by nie mieszkali. W meczecie modlimy się tylko w języku arabskim, bo w tym języku został zesłany Koran.

Dzieci uczą się arabskiego od rodziców czy w szkole na lekcjach religii?

Języka nie uczymy się w ogóle, uczymy się sur i wersetów z Koranu w języku arabskim. Język w Koranie jest zupełnie inny niż potoczny język arabski, który w dodatku w krajach muzułmańskich ma wiele dialektów. Natomiast nasz język tatarski zanikł w XVI wieku ze względu na to, że Tatarzy, tak jak wspomniałam, nie byli jednolici. Były to różne plemiona, które mówiły różnymi dialektami języka kipczackiego. Kiedy nadano im ziemię na terenie Rzeczypospolitej, Tatarzy mieli prawo żenić się z tutejszymi kobietami. To były Słowianki – Polki czy Białorusinki. Podczas gdy oni przebywali na wojnie, w domu przebywała ich żona. Uczyła dzieci tego języka, który sama umiała. Dlatego język tatarski tak szybko zanikł. Tatarzy przynależeli do inteligencji, to byli ludzie wykształceni. Mówili w języku polskim, bo polski był językiem inteligencji.

Wspomina Pani o żonach. W kulturze tatarskiej panny młode były wykupywane ze swojego domu rodzinnego za pomocą słodyczy. Czy ta tradycja zachowała się do dziś?

Słodycze to u nas jest sadoga. Kiedy idziemy na nabożeństwo do meczetu, każdy z nas niesie ze sobą słodycze. Kiedyś halvę, nasz tradycyjny smakołyk z mąki, masła i miodu. W moim domu robił ją tylko mój tato. Był specjalnie do tego przeznaczony jeden garnek, w którym tata smażył tę masę około trzech godzin na małym ogniu, a następnie wylewał ją gorącą na pergamin. Wałkował, a gdy zastygła, kroił ją w romby. I właśnie z tym idziemy do meczetu na azan dziecka (odpowiednik katolickiego chrztu), na ślub, na pogrzeb. Była już taka sytuacja, że halva była w zaniku. Mało kto już umiał ją robić. Ja umiałam, bo mnie tatuś nauczył. Zaczęłam uczyć nasze Tatarki, moje kuzynki, które do nas przyjeżdżały, właśnie po to, żeby przetrwała. Po to, żeby iść do meczetu z halvą. Oczywiście ona jest bardzo pracochłonna, więc nie każdy ma możliwość, żeby ją zrobić. Dlatego większość ludzi kupuje cukierki czekoladowe i te cukierki przynosi ze sobą do meczetu, przemodlone, poświęcone w jakiejś intencji. I potem, kiedy kończy się nabożeństwo, wychodząc, składamy sobie życzenia i częstujemy się nawzajem słodyczami. Słodycze są obecne również w trakcie ślubu. W naszej religii rzeczywiście jest taki obyczaj, że kupuje się żony i podaje jakieś tam sumy. Ale ten obrządek jest tylko symbolem, niczym więcej.

Czy w obrębie kultury tatarskiej istnieje magia ludowa? Prawosławni Podlasianie mieli swojego lokalnego szamana Eliasza. Czy w kulturze tatarskiej, muzułmańskiej, funkcjonują jakieś zabobony?

Kiedyś były. Przed wojną i tuż po wojnie był tutaj taki starszy wujek, który oprowadzał po meczecie. W naszej religii zabobony są zakazane, ale zdarzało się wróżenie z Koranu. Ten wujek Popławski zajmował się także leczeniem. W Kruszynianach na naszym mizarze zdarzyła się też taka sytuacja, że na drzewach wokół mieszkało pełno gawronów, zatrzęsienie ich. Bardzo brudziły pomniki. Nie mogąc ich wygonić, wezwano jakiegoś imama, przeszedł z modlitwą przez cały mizar zgodnie ze wskazówkami zegara. Pomodlił się i ptaki zniknęły [śmiech]. To miało miejsce już w czasach powojennych, mówiono, że to prawda. Więc coś w tym jest.

Paryżewo

Czytaj oraz wspieraj dziennikarstwo i publicystykę na wysokim poziomie.
Zobacz, kto mnie rekomenduje:
Więcej
paryzewo.pl 2023 - wszystkie prawa zastrzeżone