Od kilku miesięcy obserwuję wyludnianie się internetu. Z mediów społecznościowych nagminnie znikają moi znajomi: ograniczają spędzany tam czas lub robią sobie przerwę od Instagrama. Ci, którzy pozostali, coraz częściej przestają udzielać się i wypowiadać publicznie. Z kolei posty moich ulubionych twórców gubią się w gąszczu reklam i topią w zalewie ogłupiających rolek.
Czy jedynym powodem tego stanu rzeczy jest piękna pogoda i wakacyjny sezon ogórkowy?
Jakiś czas temu w internecie pojawiła się kolejna teoria spiskowa: „teoria martwego internetu” głosząca, że internet skończył się 5 lat temu, a kontrolę nad nim przejęły boty i sztuczna inteligencja. Jeden z użytkowników forum „agoraroad” pisze:
„Internet wydaje się pusty i pozbawiony ludzi. Pozbawiony treści. W porównaniu z rokiem, powiedzmy 2007, dzisiejszy internet jest całkowicie jałowy. Nie ma dokąd pójść i nie ma już nic do zrobienia, zobaczenia, przeczytania, ani doświadczenia. (…) Tak, internet może wydawać się gigantyczny, ale jest jak balon bez żadnej zawartości.”
(cyt. za: Adam Adamczyk, kwantowo.pl)
Nietrudno nie zgodzić mi się z tą wypowiedzią i o ile daleka jestem od stwierdzenia, że internet się skończył, to od jakiegoś czasu zauważam oznaki jego skończoności. Zapraszam na krótką analizę internetu, mediów, w tym mediów społecznościowych, z których najchętniej korzystają użytkownicy w wieku 25-40 lat.
CUM TACENT, CLAMANT?
Jeszcze dwa lata temu moi znajomi chętnie dzielili się swoimi opiniami w mediach społecznościowych. Publikowali posty na swoich profilach na Facebooku, komentowali rzeczywistość w relacjach na Instagramie. Obecnie najbardziej aktywne osoby udostępniają komentarze osób publicznych lub dzielą się memami. Udostępniane memy to główne źródło, na podstawie którego można odgadnąć ich światopogląd. Natomiast ewentualne własne wypowiedzi, z których bije autentyczność w prawdziwym tego słowa znaczeniu, czasem wrzucają w relacjach z oznaczeniem „dla bliskich znajomych”. W konsekwencji – opinie użytkowników Facebooka i Instagrama przestają być kształtowane pod wpływem opinii ich znajomych, na rzecz opinii wygłaszanych przez edukatorów, ekspertów, twórców, którzy są w stanie zarabiać na swojej internetowej twórczości oraz korporacji medialnych.
Dostrzegam kilka przyczyn tego stanu rzeczy. Po pierwsze każdy człowiek, który chce podzielić się swoją opinią w internecie, chce mieć jakąś widownię. Po co ma pisać wypowiedź, której większość jego znajomych nie wyświetli, ponieważ algorytm jej nie pokaże? A spośród tych, którzy tę wypowiedź wyświetlą, kilka osób które zamiast zwyczajnie nie zgodzić się z nią czy uznać ją za nieprawdziwą, przypisze jej najgorsze możliwe intencje. Dostrzegą one wysoką szkodliwość społeczną, zaczną uprawiać moralne szantaże, będą domagać się badań naukowych na potwierdzenie tej rzuconej z tramwaju opinii, w ich języku nazywanej „chochołem” bądź „fikołem”. Po co zwykły użytkownik, który nie dostaje z tytułu wypowiadania się w internecie żadnej gratyfikacji finansowej, miałby to sobie robić? Raczej nie w imię zaśmiecania mu skrzynki wiązankami „xD” i emoji klauna.
Ludzie stają się coraz bardziej milczący na swoich tablicach, jednocześnie robiąc się coraz bardziej nieznośni w wiadomościach prywatnych. W efekcie internetowy dyskurs przejmuje (często samozwańczy) sztab specjalistów, ekspertów i edukatorów. Utwierdzają oni w przekonaniu, że aby podzielić się jakąś myślą w internecie, koniecznie trzeba znaleźć na nią dowód w postaci wyników badań amerykańskich naukowców. Nawet komunikat „pij dużo wody” musi być obwarowany edukacyjnymi planszami na temat płynących z tego korzyści.
Użytkownicy, którzy mimo wszystko decydują się na wygłaszanie swoich opinii, są już na starcie do szpiku kości przesiąknięci wypowiedziami wspomnianych ekspertów i popularnych podcasterów którzy niczym mantry powtarzają opinie tych ekspertów (i których ochoczo zapraszają do odcinków w roli swoich gości).
Brak twórczego fermentu i powtarzalność opinii, w tym mielona w nieskończoność internetowa papka o świadomym życiu, szkodliwości alkoholu, greenwashingu, mansplainingu, jednostkowej odpowiedzialności za zmiany klimatyczne, patriarchalnym ucisku, holistycznym podejściu do życia, randze zdrowia psychicznego i depresji jako chorobie sprawia wrażenie plagi. Plagi powodującej to, że ludzie, którzy zapoznali się już z tymi tematami od każdej możliwej strony, „wylogowują się do życia” lub zwyczajnie odcinają się od opiniotwórczych kont – wolą oglądać ładne widoki i kwiatki. Sami nie narażają się na publikowanie odmiennych opinii – w trosce o swoje zdrowie psychiczne i w myśl biblijnej zasady nierzucania pereł przed wieprze. Natomiast wokół opiniotwórczych kont gromadzą się neofici, najwięksi radykałowie i najbardziej zagorzali uczniowie apostołów danej sprawy. Pogłębia to tym samym polaryzację.
A może w miałkości tych opinii i skończoności mediów społecznościowych, mieści się prawda o skończoności człowieka? Może starzy wyjadacze chleba wychowani na złotej erze Facebooka i Instagrama zamilkli, bo zwyczajnie uznali, że wypowiedzieli się na każdy możliwy temat, nie mają już nic nowego do dodania i do zaproponowania? Nie widzą już sensu ostentacyjnego jebania PiSu, patriarchatu, Muska, Matczaka i papieża Polaka. Co gorsza nie mają już też czego udostępniać, bo nawet poziom memów z „Tygodnika NIE” od jakiegoś czasu szura po dnie. Może to nie media społecznościowe są martwe, tylko nasze umysły?
KONTENT KREATORZY
Jestem zdania, że jednostka wybitna ma szansę zaistnieć w internecie bez względu na to, jak zmienia się obraz mediów społecznościowych i to, czy ktokolwiek z wielkich tego świata wyraża chęć ten talent odkopać i promować (w myśl słów Gombrowicza: „Talentów nie należy szukać przez mikroskop, talent sam powinien dać znać o sobie biciem we wszystkie dzwony”).
Nie da się jednak nie zauważyć, że zarówno na Facebooku, YouTubie jak i na Instagramie minęło już Eldorado dla początkujących twórców, małych kont i memiarzy z potencjałem. Coraz trudniej na tych platformach stworzyć coś, co będzie viralem i przebije się przez tysiące treści sponsorowanych. „YouTube zamienił się w TheyTube” – pisze użytkownik Wykopu. Co gorsza algorytmy wymuszają na twórcach działania schematyczne, nie sprzyjające byciu kreatywnym i świeżym. Jeszcze kilka lat temu jeden mem czy jeden tekst mógł przynieść twórcy popularność. Obecnie takie możliwości daje jedynie TikTok.
Twórcy, którzy teraz zdecydowali pokazać się w mediach społecznościowych, muszą włożyć o wiele więcej pracy i wysiłku w to, żeby ich treści dotarły do kogokolwiek nowego niż jeszcze 2-3 lata temu. Przy czym cały czas mówię tutaj o publicystach i artystach – nie o patostreamerach i osobistościach dostarczających widowni tych samych emocji, co niegdyś freak show. Ci ostatni przeżywają swoją złotą erę.
Wielu twórców, spośród tych którzy zyskali popularność kilka lat temu, uczyniło ze swojej obecności w internecie główne źródło dochodu. Radykalne obcięcie zasięgów takim osobom zmniejsza środki do życia części z nich. Ci, którzy chcą zachować dotychczasowy standard życia, są zmuszeni do większej pracy. Pracy, która i tak nie przynosi takich efektów jak kiedyś. Posty sponsorowane również nie mają takiej samej mocy rażenia.
Wskutek tego influencerzy ulegają tworzeniu treści pod algorytmy, a twórcy coraz bardziej zamieniają się w „kontent kreatorów”. Ciąży nad nimi też strach przed nowymi możliwościami AI. Niektórzy decydują się pozostać sobą, zachować dotychczasowy poziom i nie razić chłamem swoich czytelników. Oni właśnie widząc, że mimo starań coraz mniej osób wyświetla to co mają do powiedzenia, popadają we frustrację. Odbiorcy zaś wyczuwają frustrację na kilometr, a żebranie o reakcje jeszcze bardziej zniechęca ich do przebywania na danym profilu.
W latach 2020-2021 apogeum popularności w polskich mediach społecznościowych osiągnęli aktywiści i edukatorzy. W rezultacie obecny Instagram jest pełen osieroconych mistrzów gotowych „pomóc Ci jak” i „nauczyć Cię jak”, którzy z wielu powodów stracili dawny blask. Przytoczę tylko jeden z tych powodów na podstawie bitwy o feminatywy. Ten pompowany przez nich miesiącami (oczywiście w atmosferze szantaży moralnych) balon nareszcie zaczyna pękać – aktualnie coraz więcej influencerów uświadamia kobiety, że mają prawo używać wobec siebie takich form, jakie sobie życzą (wow!).
A kto świeci nowym blaskiem? Chociażby szarlatani o ekstremalnie ekscentrycznych poglądach. Lokujący się w targecie wyznawców teorii spiskowych oczekujących w trudnych czasach prostych rozwiązań (patrz: prelegenci Life Balance Congress). Ale także deinfluencerzy.
Deinfluencerzy to wiktorianie XXI wieku. Są to propagatorzy nowoczesnej wersji purytanizmu występujący w kontrze do dotychczasowych influencerów – słupów reklamowych. Ekologia, ograniczanie konsumpcji, proponowanie jednostkowych rozwiązań nie przynoszących żadnych efektów, a wszystko to w atmosferze wzbudzania poczucia winy i straszenia apokalipsą. Apokalipsą, na którą przeciętny zjadacz chleba nie ma żadnego wpływu. Jest to typ twórcy internetowego, dogłębnie zdegustowanego nadmiarem rzeczy, mówiącego wciąż jednak głównie o rzeczach (których nie będzie mieć i których musi się pozbyć, ale wciąż – jest to mówienie o rzeczach). I ten typ nadal przyciąga uwagę milenialsów aspirujących do klasy średniej i stanowi dla nich wzór cnót.
Największą nadzieją dla zmęczonych twórców i ich odbiorców są podcasty. Gwarantują bliższy, bardziej intymny kontakt ze słuchaczem, a ich produkcja nie wymaga wielkich nakładów czasowych. Odbiorcy mogą słuchać ich w międzyczasie – podczas sprzątania, robienia obiadu albo spaceru po lesie. Niektórzy ludzie nałogowo słuchają nawet najbardziej bzdurnych podcastów, bo dają one podobny efekt co lecący w tle program śniadaniowy w telewizji. Zagłuszają pustkę, niwelują poczucie wyobcowania i osamotnienia. Pod tym względem ci milenialsi niczym nie różnią się od swoich rodziców zapatrzonych w telewizor, których chcą uświadamiać w celu budowania lepszego świata.
Niewątpliwą zaletą podcastów jest też to, że na większości platform nie ma możliwości zamieszczania komentarzy. Dzięki temu słuchacz może sam wyrobić sobie o nich opinię, natomiast twórca nie ulega presji komentariatu. W tworzeniu podcastów bardzo cenię sobie to, że oszczędza mi to widoku komentarzy blogerek typu hiena, uwielbiających korzystać z cudzej pracy na cudzym profilu i publicznie wyrażających swoją dezaprobatę tam, gdzie wiedzą, że dostarczy im to nowych followersów.
ZMIERZCH GÓWNODZIENNIKARSTWA
„Wygoogluj sobie” to zdanie, z którym chyba każdy użytkownik internetu spotkał się przynajmniej raz w życiu. Problem polega na tym, że coraz trudniej wygooglować sobie wartościowe informacje. Pierwsze strony w wyszukiwarce od dawna zajmują strony sponsorowane i nic nie warte teksty pisane przez specjalistów ds. SEO. Co więcej, wkrótce sporą część tych copywriterów zastąpią boty i sztuczna inteligencja. Internet staje się komercyjną atrapą zalaną przez puste treści pisane pod SEO i coraz częściej, zamiast dostarczać nam informacje, zbiera je o nas.
Konieczność pisania treści zawierających frazy kluczowe to jeden z wielu powodów rozkwitu plagi „gównodziennikarstwa”. Nawet treści wyświetlane online w takich tytułach jak „Vogue Polska”, „Newsweek” czy „Wysokie Obcasy”, ochoczo udostępniane na ich profilach na Facebooku, spadły już do poziomu najtańszych brukowców i stron typu Polki.pl. Oto na łamy polskich portali dotarła spóźniona o 50 lat rewolucja seksualna w postaci zalewu tekstów o poliamorii, cipkach, 10 nietypowych pozycjach seksualnych, egzotycznych wakacjach na Bali w towarzystwie Mokebe, seksworkingu i uzasadnionych zdradach małżeńskich (ale tylko w przypadku kobiet).
Mechanizm robienia wyświetleń na kontrowersjach, wzbudzaniu szoku i oburzenia również przestaje być tak skuteczny jak jeszcze do niedawna. Ludzie mają zdolności adaptacyjne i przyzwyczajają się do niektórych treści i emocji, czego dobitnym przykładem jest zmniejszenie zainteresowania newsami o wojnie na Ukrainie. Zalew fake newsów, podawanie przez czołowe media sprzecznych czy niesprawdzonych informacji to niektóre z przyczyn jeszcze większej utraty zaufania do mediów. Przeciętny odbiorca potrafi już rozpoznać, kiedy jest robiony w chuja. Owszem, wyrazi oburzenie i rozczarowanie w komentarzu na Facebooku, ale nie kliknie w link tak jak jeszcze kilka lat temu, „żeby nie nabijać wyświetleń”. Zresztą, wie, że z pisanego na 500 słów tekstu z frazami kluczowymi, raczej nie wyłuska ani jednego sensownego zdania, za to zbombardują go reklamy. Ludzie nienawidzą, kiedy jawnie robi się z nich idiotów. Żeby robić kogoś w chuja, trzeba robić to tak, żeby się nie zorientował. Media poszły w tej grze o krok za daleko. Może to dawać nadzieję na odrodzenie czasopism w wersji papierowej.
PORNOGRAFIZACJA ŚMIERCI
Śmierć to jedyna część ludzkiego życia, która w naszej kulturze jest tabu i której nie udało się oswoić (mimo że w miejscach w sieci dla „świadomych ludzi” można trafić na treści „jak oswoić śmierć?”). Nic tak nie przyciąga jak tabu, a tabu można spornografizować. Pornografizacja śmierci w internecie w ostatnich miesiącach osiągnęła niebotyczne rozmiary. Śmierć Kamilka, śmierć Anastazji, śmierć załogi Titana – to wszystko przestało być tylko nośnym tematem wzbudzającym szok opinii publicznej. Media społecznościowe uczyniły z tych śmierci element rozrywki. Stalkowanie profilu chłopaka zamordowanej kobiety, udostępnianie grafik z „Titanem vs uchodźcy”, stawanie po jednej czy drugiej stronie opinii wobec cudzej śmierci – to wszystko zyskało element rozrywkowy. Obrazy znane z gier komputerowych zastąpiły nagrania prawdziwych śmierci żołnierzy kilkaset kilometrów od nas, powieści grozy z wymyślonymi bohaterami zaczęły być niewystarczające i coraz częściej zastępują je krwawe opowieści o katach z Auschwitz i KL Płaszów. Pole po sensacyjnych blogach o zjawiskach paranormalnych i seryjnych zabójcach przejęły podcasty true crime. Mimo że cudza śmierć stała się czymś w rodzaju serialu, a słuchanie o niej elementem urozmaicającym gotowanie obiadu, bynajmniej nie przyczyniło się to do otwarcia ludzi na rozmawianie o śmierci bliskich i o przeżywaniu żałoby. Wręcz przeciwnie, takie osoby boją się, że jeśli wyrażą publicznie swój ból, to także zostanie zamienione we wciągający serial. A jeśli odważą się to zrobić, usłyszą troskliwe „zrób sobie przerwę od internetu”.
MARTWY INTERNET
Powszechne znużenie powtarzalnością internetowej papki (której przykładem są konta feministyczne nieustannie mielące tezy o popfeminizmie przedyskutowane już dwa lata temu), zmęczenie wszechobecnym straszeniem bardziej i mniej realnymi apokalipsami („proszę zachować panikę!”), niesprawdzone prognozy ekspertów ogłaszane w trakcie pandemii i wojny, plaga gównodziennikarstwa, pornografizacja śmierci przy jednoczesnym wypieraniu skończoności i pozbawionego sensu przemijania, eliminowanie z internetowego dyskursu wyważonych opinii: to wszystko sprawia, że ludzie bez zacięcia neofity i mniej podatni na teorie spiskowe zaczynają wylogowywać się do życia. Nawet rzeczywistość, do tej pory uchodząca za smutniejszą i nudniejszą niż media społecznościowe, nagle okazuje się być bardziej optymistyczna i absorbująca.
Facebook i Instagram szczególnie w trakcie pandemii służyły za narzędzie kontaktu z drugim człowiekiem i realizowały potrzeby stadne. Obecnie w tych samych mediach z każdym miesiącem coraz trudniej dowiedzieć się, co słychać u znajomych i liderów opinii, których cenimy, gdyż zamiast ich postów, wyświetlają się reklamy i rolki z psami. Być może chęć kontaktu z drugim człowiekiem także motywuje ludzi do częstszego niż zwykle szukania go poza internetem?
Nie mam wątpliwości, że internet znany pokoleniu 25-40 się wyludnia – z innych powodów niż wakacyjny sezon ogórkowy.