Intrygują mnie twórcy, którzy mieszkają poza największymi ośrodkami artystycznymi i medialnymi w Polsce. Taką artystką jest krośnianka Justyna Łuczaj-Salej (ur. w 1975) – reżyserka filmowa, malarka, wykładowca w Instytucie Sztuk Pięknych Uniwersytetu Rzeszowskiego.
Spotkałyśmy się w Krośnie w połowie wakacji, aby porozmawiać o historii tego miasta widzianej oczyma osoby, która urodziła się w nim i spędziła tam większość swojego życia. Siedząc w kawiarni naprzeciwko byłej siedziby sztabu Wehrmachtu, miałam przyjemność wysłuchać opowieści Justyny o jej niezwykłej przyjaźni z przedwojennym tancerzem flamenco Sylvinem Rubinsteinem, który podczas okupacji ukrywał się właśnie w tym miejscu. Rozmawiałyśmy także o pracy nad jej filmem dokumentalnym Archiwum Istnień (2009) na temat nieznanych wcześniej badań rasowych przeprowadzanych przez nazistowskich antropologów na mieszkańcach Podkarpacia i Podhala. W tym między innymi o odkryciu po 70 latach tajemnicy zaginionej klasy, wywiezionej do III Rzeszy za sprawą Goralenvolk.
Zapraszam w podróż po Podkarpaciu według emocjonalnej mapy w głowie Justyny Łuczaj-Salej – artystki, matki i twórczyni kontrowersyjnego debiutu fabularnego Koński ogon, który 8 listopada wchodzi do polskich kin.
Mieszkasz w Krośnie, tutaj się urodziłaś. Jakie są Twoje korzenie? „Łuczaj” nie jest zbyt popularnym nazwiskiem w tych stronach.
Mój tata pochodzi z Podlasia i to nazwisko jest w tamtych terenach znane – nawet istnieje tam miejscowość Łuczaje. Tata na studiach poznał mamę i przyjechał do Krosna, gdzie mieszka właściwie już przez większość życia. Natomiast rodzina mojej mamy od strony babci pochodzi z Białobrzegów – dzielnicy Krosna, w której jest bardzo dużo niemieckich nazwisk (widoczne są wpływy kolonizacji niemieckiej). Z kolei od strony dziadka – ojca mamy – mam korzenie ukraińskie. Moja praprababcia była hrabianką. Pochodziła z rodziny Strzeleckich z Krecowa pod Sanokiem. Wdała się w romans z ukraińskim ogrodnikiem, przez co najprawdopodobniej została wydziedziczona. Wyjechała stamtąd i urodziła córkę, którą ochrzciła w cerkwi.
Nie wiadomo jak to się stało, że jej córka, a moja prababcia znalazła się w Krośnie. Wyszła tu za mąż za mężczyznę, z którym miała troje dzieci, jednak dość szybko go opuściła i wyjechała z dziećmi do Wielkopolski. Wkrótce po wyjeździe umarła pod Poznaniem, dlatego dziadek przez jakiś czas przebywał z siostrami w domu dziecka. Mój tata, który pasjonuje się genealogią, odnalazł te wszystkie rodzinne historie.
Twój ojciec jest autorem książki Zamieszańcy. Losy Rusinów na Pogórzu. Rozumiem, że napisał ją z zamiłowania do historii, mimo że nie jesteście potomkami przedstawicieli tej grupy etnograficznej?
To była czysta pasja. Książka została napisana wspólnie z Arturem Batą. Zaczęło się od tego, że mój brat [Łukasz Łuczaj – znany botanik – przyp. red.] kupił ziemię w Pietruszej Woli. Później tata kupił dom w Rzepniku, stojący na fundamentach starej plebanii, która znajdowała się przy cerkwi.
Z Rzepnikiem wiąże się ciekawa historia. Na przełomie XIX i XX wieku działał tam charyzmatyczny ksiądz greckokatolicki, który aktywnie walczył z alkoholizmem wśród wiernych. Do tego stopnia, że przyczynił się do zamknięcia wszystkich sześciu żydowskich karczm. Być może mieszkał na tej samej plebanii?
Tego nie wiem. W każdym razie odkąd tata kupił ten dom, zaczął interesować się Zamieszańcami. W ogóle tata ma wszechstronne zainteresowania. Jest z wykształcenia chemikiem, ale chciał studiować fizykę jądrową. Przez jakiś czas pracował jako szef produkcji bardzo dużego zakładu w Krośnie szyjącego piłki i obuwie sportowe. Potem z powodów politycznych został zdegradowany. W międzyczasie robił mnóstwo wynalazków. Zainteresował się nadrukami na butach i piłkach, więc założył własną drukarnię. W końcu zaczął wydawać książki. Robi też sporo reprintów, zwłaszcza starych książek o ziołolecznictwie – np. Zielnik Syreniusza. Zajmuje się tym już od ponad 30 lat. Jest zapaleńcem, który niestety więcej na tym traci niż zarabia.
Jakie miejsca w Krośnie kojarzą Ci się z dzieciństwem i wczesną młodością?
Większość dzieciństwa spędziłam na Białobrzegach, blisko Spornego. Moim królestwem były pola za domem, wówczas zupełnie zdziczałe, gdzie chodziłam na długie spacery z psami. Teraz znajduje się tam śmietnisko; to miejsce zupełnie utraciło swój pierwotny urok. Ale i tak zostało utrwalone w emocjonalnej mapie w mojej głowie. Uwieczniłam je też w video Śmietnisko i cmentarz.
Moje ulubione miejsca znajdują się teraz poza Krosnem. Kocham las, rzeki i potoki. Stąd uwielbiam Czarnorzeki, przez które mam szczęście przejeżdżać w drodze z pracy do pracy. W drodze powrotnej często się tam zatrzymuję. Lubię siedzieć w miejscu, w którym kręciłam mój ostatni film.
A czy kiedykolwiek w Twojej pracy twórczej interesowała Cię postać Roberta Wojciecha Portiusa – szkockiego kupca, jednego z najbogatszych mieszkańców Krosna w XVII wieku?
Kiedy byłam w Edynburgu, pomyślałam o tym, że warto byłoby spróbować nakręcić jakiś film dokumentalny o nim – poszukać jego korzeni, sprawdzić, skąd dokładnie z tej Szkocji pochodził i jak to się stało, że znalazł się w Krośnie. Jest to o tyle ciekawe, że Portius jest fundatorem Wieży Farnej – najbardziej emblematycznego symbolu tego miasta. Ta wieża pojawia się na niemal każdej krośnieńskiej widokówce. W ogóle kościół farny jest niesamowitą galerią sztuki i skarbnicą inspiracji.
Cały krośnieński rynek jest niesamowity. Za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżam, nie mogę nasycić się jego historią i atmosferą. Chociaż corocznie odbywają się tu Karpackie Klimaty i Świet(l)ne Miasto – wydarzenie nawiązujące do lokalnego przemysłu naftowego – na co dzień krośnieński rynek świeci pustkami. W dzieciństwie wydawał mi się nie tylko większy, ale też o wiele bardziej ruchliwy. Na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat ta przestrzeń całkowicie opustoszała.
Możliwe. Życie towarzyskie przeniosło się do galerii handlowej, która oferuje sklepy, kino i kawiarnie. W zimie jest ciepło, w lecie jest klimatyzacja. Młodzi ludzie wolą umawiać się tam, gdzie mają dużo więcej atrakcji.
Aktualnie siedzimy w kawiarni Siesta Cafe na krośnieńskim Podwalu. Naprzeciwko stoi budynek, w którym podczas okupacji mieścił się sztab Wehrmachtu. To tam ukrywał się Sylvin Rubinstein, którego miałaś okazję poznać osobiście.
Postać Sylvina Rubinsteina pojawiła się w moim życiu zupełnie przypadkowo. Studiowałam wówczas reżyserię w Łodzi i przyjechałam do Krosna na dwa dni złożyć prace na Biennale Sztuki Krośnieńskiej do Biura Wystaw Artystycznych. Po drodze zobaczyłam malutki plakat reklamujący pokaz jakiegoś filmu. Na tyle mnie to zafrapowało, że tam poszłam. To był pokaz filmu dokumentalnego o Sylvinie Rubinsteinie w reżyserii Mariana Czury, na podstawie scenariusza Kuno Krusego.
Okazało się, że Sylvin był znanym tancerzem flamenco pochodzenia żydowskiego, którego wojna zastała w Polsce, w Warszawie. Został aresztowany, ale udało mu się uciec. Ukrywał się na ulicach Warszawy, gdzie jakiś żołnierz niemiecki rozpoznał w nim słynnego tancerza. Polecił mu, żeby pojechał do Krosna i poszukał schronienia w tym mieście. Rzeczywiście, Sylvin przyjechał do Krosna, gdzie ukrywał się w sztabie Wehrmachtu majora Kurta Wernera, współpracującego z Brytyjczykami w ramach ruchu oporu.
Zadaniem Sylvina była likwidacja oficerów niemieckich. Wychodził na zewnątrz w przebraniu kobiety i wrzucał granaty ręczne do lokalnych placówek SS. Później został przeniesiony do Berlina, gdzie kontynuował te działania.
Po wielu trudach udało mi się sprowadzić Sylvina do Polski. Napisałam scenariusz, w którym osadziłam go w roli czarodzieja – T. Rickstera. Zagrał w moim filmie w wieku 95 lat. Zafascynowałam się jego historią do tego stopnia, że chciałam też nakręcić o nim film fabularny. Jednak prawa do ekranizacji jego biografii zostały sprzedane Amerykanom (książkę o losach Sylvina napisał Kuno Kruse, który notabene pomógł mi sprowadzić go do Polski). Później pracowałam także przy realizacji kolejnego filmu dokumentalnego o Sylvinie dla telewizji ARTE.
Dzięki tej współpracy zaprzyjaźniliśmy się. Sylvin przesyłał mi najróżniejsze cuda w paczkach – futra, biżuterię, zegarki, kieliszki. Niesamowite artefakty. Wysyłał mi również suknie, które sam sobie szył. Bo po wojnie przyjął osobowość swojej siostry bliźniaczki, z którą tańczył flamenco, a która zginęła w Treblince.
Jak określiłabyś jego osobowość?
Miał podwójną osobowość – czuł się zarówno kobietą, jak i mężczyzną. W moim filmie miał odgrywać męską postać tajemniczego czarodzieja. Występował w roli toreadora w stroju, który sam sobie uszył. Ale prosił mnie o to, żeby mógł wystąpić także w sukniach flamenco, aby dać wyraz swoim dwóm osobowościom. Dlatego nagrywałam go w sukniach, wiedząc, że nie użyję tego materiału w filmie. Nie miałam tego w scenariuszu. Zrobiłam to, aby lepiej się czuł.
W ten sposób radził sobie z traumą po śmierci ukochanej siostry, czy od zawsze tak się czuł?
Być może od zawsze. Może ta śmierć w jakimś sensie była dla niego pretekstem, żeby mógł robić to oficjalnie? Tego nie wiem, nie zadałam mu tych pytań.
Pamiętam szok, jaki przeżyli techniczni pracownicy szkoły filmowej w Łodzi, kiedy zobaczyli po raz pierwszy Sylvina – 95-letniego wysokiego mężczyznę w peruce, w pełnym makijażu, tańczącego w sukniach do flamenco, w butach na obcasach.
Rozmawiamy o jego kobiecej naturze. A jednak w trakcie wojny był agentem, likwidował SS-mannów. Nie każdy mężczyzna fantazjujący o byciu bohaterem wojennym by się na to odważył.
Tak, ale bardzo to przeżywał. Uważał, że w jakimś stopniu został zaszantażowany, przymuszony do tej roli. Zaproponowano mu możliwość ukrywania się, przeżycia właśnie na takich warunkach – że w zamian będzie agentem, będzie mordercą, będzie zabijał.
Czyli stał się bohaterem nie do końca z własnej woli.
On nawet nie kładł się spać, tylko spał w fotelu, bo uważał, że kiedy zasypia w łóżku, przychodzą do niego duchy zamordowanych osób. Zmuszenie artysty do stania się mordercą postrzegał jako swój straszny dramat życiowy. Uważał za wielką niesprawiedliwość, że do tego doszło i miał z tego powodu ogromne poczucie winy. Nawet jeśli zabijał tych, którzy byli wrogami. Czuł, że został wmanipulowany w to jako młody człowiek.
Pozostając w temacie okupacji Krosna: kilka dni temu, przechodząc obok antykwariatu pana Zbigniewa Oprządka, natknęłam się na tablicę informacyjną, że przy ul. Portiusa 4 mieściła się siedziba Gestapo, a następnie katownia Urzędu Bezpieczeństwa. Na lokalnym portalu przeczytałam też artykuł o piwnicach dawnego UB, gdzie na ścianach można odnaleźć napisy pozostawione przez torturowanych i skazanych na śmierć.
Kręciłam tam film dla ukraińskiej policji i telewizji o przeciwdziałaniu handlowi ludźmi. Jest tam specyficzna przestrzeń – bardzo wąskie pomieszczenie, gdzie niegdyś przetrzymywano więźniów. Wizualnie to miejsce było przerażające i nie wymagało żadnej innej scenografii.
W 2009 roku miała miejsce premiera Twojego filmu dokumentalnego Archiwum istnień o nieznanych dotąd badaniach rasowych przeprowadzanych m.in. na mieszkańcach Podkarpacia przez antropologów nazistowskich z Sekcji Ras i Ludoznawstwa Instytutu Für Deutsche Ostarbeit. Podczas II wojny światowej ten instytut znajdował się w budynku Uniwersytetu Jagiellońskiego przy ul. św. Anny w Krakowie. Jak trafiłaś na ten temat?
Ten temat sam do mnie przyszedł. Pracowałam wówczas w Telewizji Polskiej. Tworzyłam dla niej notacje dokumentalne – dostawałam kontakt do ludzi, z którymi miałam przeprowadzać wywiady lub sama wynajdywałam ciekawe osoby. Pewnego razu do telewizji trafił człowiek, który zaproponował taki temat. Pani redaktor widziała we mnie osobę, która mogłaby się tym zająć. I rzeczywiście, kiedy zagłębiłam się w to wszystko, bardzo mnie to zafascynowało. Do tego stopnia, że wsiąkłam w temat na kilka lat.
Pierwotne zamierzenia Telewizji Polskiej co do filmu były inne niż moje. Chciano, abym poruszyła temat współpracy polskich naukowców z IDO. Jednak okazało się, że drążenie tego wątku jest bardzo niemile widziane. Może to i dobrze, bo ten aspekt tak naprawdę mnie nie interesował. Albo interesował w niewielkim stopniu w porównaniu z tą gigantyczną kolekcją tysięcy zdjęć i tekstów…
Oczekiwano od Ciebie, że stworzysz kontrowersyjny materiał, a Ty podeszłaś do tego od strony artystycznej.
Chciałam zrobić coś emocjonalnego, impresyjnego. To stało się po zetknięciu z ludźmi, do których jeździliśmy z materiałami, a były na nich ich zdjęcia sprzed 70 lat zrobione przez nazistowskich antropologów. Oni wszyscy reagowali na te fotografie tak, jakby właśnie znaleźli jakiś przepiękny, wspaniały album rodzinny.
W filmie pokazałam zaledwie kilka osób, ale nagrałam ich łącznie aż kilkadziesiąt. Wiele historii się powtarzało, poza tym musiałam utkać z tego spójną, godzinną opowieść. Problematyczne było też to, że pudeł z materiałami, które przyleciały do nas ze Stanów Zjednoczonych specjalnym samolotem, było aż 88. Musiałam siedzieć na miejscu w archiwum UJ i w rękawiczkach przegrzebywać te pudełka. Znajdowały się w nich nawet włosy ludzi z getta… Dopiero później wszystkie materiały zostały zdigitalizowane.
Jak to się stało, że te materiały trafiły z USA do Krakowa? Kto je tam odnalazł?
Gretchen Schafft – naukowczyni amerykańska o niemieckich korzeniach, która zajmowała się badaniem antropologii nazistowskiej. Przez przypadek natrafiła na te materiały w archiwum Smithsonian Institution w Waszyngtonie. Były zakurzone, nie otwierano ich od czasów wojny. Później wszystkie zostały skatalogowane, a ona napisała o tym książkę Od rasizmu do ludobójstwa. Antropologia w Trzeciej Rzeszy. Przystępując do pracy nad filmem, oprócz jej świeżo wydanej książki nie miałam żadnych innych źródeł. To było coś zupełnie nowego.
Czyli Twój research wyglądał w ten sposób, że szukałaś w pudłach zdjęć, odnajdywałaś nazwy miejscowości, w których zostały zrobione fotografie, a następnie jechałaś w te miejsca znaleźć mieszkańców sportretowanych przez niemieckich „badaczy”.
Zajmowaliśmy się tym razem z pracownikiem archiwum UJ Bogusławem Sławińskim, który wcześniej robił dokumentację, i który przyszedł do TVP z tym tematem. Jest też współtwórcą filmu. Nad tą sprawą równolegle pracowali również etnolodzy z Krakowa. A ja sama nie będąc historykiem, nagle znalazłam się w przedziwnym morzu różnych rzeczy i informacji, na podstawie których musiałam wysnuć, czego ci niemieccy badacze właściwie chcieli, do czego miało to im służyć.
Jak się później okazało, w archiwum UJ było mnóstwo innych materiałów po niemiecku dotyczących IDO. Dopiero kiedy ta sprawa stała się głośna za sprawą pudeł, które przyleciały z Waszyngtonu, zaczęto przegrzebywać także te materiały. Część z nich uległa zniszczeniu podczas powodzi. Znałam niemiecki na tyle, żeby wyselekcjonować, które z tych informacji były szczególnie interesujące i mogłyby pomóc mi zbudować konstrukcję filmu. Tak jak wspomniałam, nie chciałam, żeby była ona stricte informacyjna, taka, w której wypowiadają się jacyś znawcy tematu. Chciałam na podstawie fotografii, listów i rozmów z ludźmi stworzyć obraz artystyczny, impresyjny, nietelewizyjny.
Czy kiedy nagrywałaś mieszkańców z podkarpackich wiosek i Podhala, oglądających swoje zdjęcia z dzieciństwa sprzed 70 lat, uchwyciłaś na filmie momenty, w których widzieli te fotografie po raz pierwszy od czasów II wojny światowej?
Część z nich widziała te zdjęcia wcześniej. Bogusław Sławiński, z którym współpracowałam, kontaktował się z nimi w celu weryfikacji, czy to na pewno oni. Ale wielu z nich rzeczywiście widziało je po raz pierwszy podczas nagrań. Na każdej z tych osób fotografie IDO zrobiły niesamowite wrażenie. Wszyscy przeżywali ponowne odkrycie swojej młodości. Na wielu zdjęciach sportretowano ich przodków, udokumentowano cały dom, łącznie z łyżkami w kuchni i ukochanym kotem. Przeżywali ogromne wzruszenie, bo w tamtych czasach mało kto miał zdjęcia przodków od fotografa, nie mówiąc już o uchwyceniu detali domu rodzinnego.
Oczywiście kiedy podawaliśmy im kontekst wojny, od razu ten kontekst łapali i o tym mówili.
Na tle bohaterów Twojego filmu bardzo wyróżnia się emocjonalna opowieść Żydówki z Tarnowa ocalałej z Holocaustu.
Niestety, jakiś czas temu urwał mi się z nią kontakt. Aż boję się do niej zadzwonić, bo nie wiem, czy jeszcze żyje. Gdyby nadal żyła, miałaby pewnie 100 lat. Po wojnie zamieszkała w Paryżu. A obóz koncentracyjny opuściła w wieku 18 lat. Pochodziła z mocno liberalnej, artystycznej rodziny. Wszyscy byli zasymilowani, mówili po polsku.
W trakcie okupacji straciła kontakt z całą rodziną oprócz najstarszego brata, z którym była prawie do samego końca wojny. W pewnym momencie oni również zostali rozdzieleni i trafili do innych obozów. Kiedy dowiedział się, że trafiła do Auschwitz, był przekonany, że zginęła. Z rozpaczy postanowił się zagłodzić. Odmawiał przyjmowania jedzenia. Jego przyjaciel odwodził go od tego pomysłu, ale on się uparł. Był zrozpaczony, bo obiecał ojcu, że będzie zajmował się Franią. On popełnił samobójstwo, podczas gdy ona przeżyła.
To ten brat, o którym wspominała w Twoim filmie, że był w bardzo złym stanie psychicznym?
Nie, wtedy mówiła o innym bracie. Który miał kompletne załamanie nerwowe i zginął w obozie. A ja mówię o jej najstarszym bracie, który czuł się winny, że nie spełnił obietnicy danej ojcu i nie uchronił jej od rozdzielenia. Strasznie to przeżywała, bo mogli nadal razem żyć, spotykać się. Ale on uwierzył w to, że ona nie żyje, więc popełnił samobójstwo.
Wstrząsająca była też opowieść polskich świadków zagłady Żydów tarnowskich. W Twoim filmie mówili o niemowlętach mordowanych na kamieniu. Zostały pochowane w masowym grobie, a potem na ich krwi wyrosły dorodne maliny, których nikt z mieszkańców Tarnowa nie jadł. Jak dotarłaś do naocznych świadków tej tragedii?
Dzięki Bogusławowi Sławińskiemu, który znalazł informację, że w Tarnowie powstał program dla dzieci. Szukały wspomnień wojennych w swoich rodzinach i sąsiedztwie. Na podstawie tych relacji wydano książkę. Znalazły się w niej nazwiska ludzi, którzy później wystąpili w Archiwum istnień.
W filmie wykorzystujesz także korespondencję między nazistowskimi badaczami: Dorą Kahlich z Wiednia, Elfriede Fliethman i Heinrichem Gottongiem, przeprowadzającymi badania rasowe na mieszkańcach Markowej, Hańczowej i Hohenbach (obecnie wsi Czermin).
Te listy znajdowały się w pudłach z Waszyngtonu. Co ciekawe, Gretchen Schafft, która porządkowała odkryte przez siebie dokumenty, kilkukrotnie się pomyliła. Skatalogowała część zdjęć jako „nieznaną wieś na Podhalu”. Przeglądając te fotografie, nagle zobaczyłam na nich cerkiew, którą natychmiast rozpoznałam. To była Hańczowa na Łemkowszczyźnie. Coraz więcej szczegółów zaczęło się zgadzać: odmienny krajobraz, charakterystyczne łemkowskie stroje. To nie mogło być Podhale.
A potem trafiłam na korespondencję między badaczkami, które opisywały, jak ci ludzie z Hańczowej zostali otoczeni po wyjściu z cerkwi po niedzielnej liturgii i zaciągnięci na badania. Opisy z tych listów dużo mówią o tym, jaki stosunek miały badaczki do lokalnej ludności. Traktowały mieszkańców na chłodno, jako ciekawy materiał, który umożliwi im awans.
W ich listach odnalazłam jeszcze kilka innych ciekawych motywów, których nie umieściłam w filmie. A mianowicie one bardzo cieszyły się, że faceci, ich koledzy, z którymi współpracowały, byli powoływani do wojska. Doktora Gottonga finalnie chyba też powołali. A one widziały w tym ogromną szansę dla siebie, możliwość wybicia się, zrobienia wielkiej kariery naukowej. Wielokrotnie o tym pisały.
Po obejrzeniu Twojego filmu zafascynowała mnie wieś Czermin na północy Podkarpacia, w powiecie mieleckim. Dopiero w 1783 roku pojawili się tam osadnicy niemieccy z Nadrenii. Zamieszkali w części wsi zwanej Hohenbach (obecnie przysiółek Kolonia). Podobno część z nich w trakcie okupacji tworzyła V kolumnę hitlerowską.
Nie mam informacji na ten temat. Natomiast zachowały się listy osadników niemieckich, którzy pod koniec wojny, kiedy jej dalsze losy stały się jasne, byli wysiedlani z Hohenbach przez samych Niemców. Bardzo przeżywali pozostawienie dobytku swojego życia Polakom. Mieli nadzieję, że wrócą na te ziemie, ale nigdy się to nie stało. Ich listy są na tyle przejmujące i piękne, że zastanawiałam się nad zrobieniem o nich osobnego filmu.
A propos fragmentu mojego filmu dotyczącego Hohenbach: pojawia się w nim przedwojenny wątek polskich dzieci bawiących się razem z dziećmi niemieckich kolonistów. Dlatego w tle chciałam wykorzystać jakąś niemiecką piosenkę. Zaczęłam szukać w archiwach. I pierwsza piosenka, jaką znalazłam, pochodziła z Hohenbach i była śpiewana przez dzieci. Autentyczne nagranie ze szkoły w tej kolonii!
Intrygująca jest zróżnicowana perspektywa postrzegania antropologów z III Rzeszy przez bohaterów Twojego filmu. Zwłaszcza opowieść mieszkanki wsi Markowa o przyjaźni z doktorem Gottongiem, który obiecał całej jej rodzinie, że po wojnie zabierze ich do Poczdamu i zostaną przyjaciółmi.
Mieszkańcy Markowej poddani badaniom byli dobrze traktowani, bo niemieccy antropolodzy uznawali ich za Niemców. A między tą rodziną a Gottongiem rzeczywiście wytworzyła się więź. Ci ludzie przez kilkadziesiąt lat przechowywali listy od niego, zatem musiały być dla nich ważne. Oczywiście teraz mają świadomość, że to dosyć dyskusyjne. Z drugiej strony jest to niezwykła pamiątka, posiadająca wartość archiwalną.
Gdyby Niemcy wygrali wojnę, być może ta rodzina mogłaby skorzystać z zaproszenia dra Gottonga. Który sprawiał wrażenie bardzo sympatycznego, inteligentnego, kulturalnego człowieka – mieszkał u nich, fascynował się nimi, pisał o nich pozytywnie jako o Niemcach. Nie zdawali sobie zapewne do końca sprawy, że tak naprawdę był nazistowskim badaczem przyczyniającym się do eksterminacji ludzi nieodpowiednich rasowo. Byli też oczywiście zmuszeni do udzielenia mu gościny. Nie mieli wyjścia.
Z kolei bohaterki Twojego filmu z Podhala wypowiadają się o nazistowskich badaczach jednoznacznie negatywnie.
W Markowej badano głównie dorosłych ludzi, podczas gdy na Podhalu przeprowadzano mnóstwo badań również na dzieciach. Stąd strach przed tym, że być może planowano wywiezienie tych dzieci do III Rzeszy.
Zresztą, odkryłam pewną rzecz, którą negowali naukowcy. W Zakopanem dotarłam do starszego pana, który opowiedział mi o tym, że Goralenvolk zorganizowali wyjazd dzieci do III Rzeszy – została tam wywieziona cała jego klasa. Umieściłam jego opowieść w filmie.
I wszyscy uczniowie tej klasy zginęli.
Tak, ale zanim odnalazłam tego człowieka, zaginięcie dzieci z jego klasy i ich dalsze losy to była wielka tajemnica. Okazało się, że rzeczywiście Goralenvolk zorganizowali wyjazd dzieci do szkoły do Niemiec. Wybrano najpiękniejszych i najzdolniejszych uczniów. Ich pożegnanie odbyło się z ogromną pompą, poprzedził je jakiś oficjalny występ.
Kiedy próbowałam wyjaśnić motyw zaginięcia klasy, bardzo rozczarowali mnie historycy i inni badacze naukowo zajmujący się Podhalem. Wszyscy mnie zbywali; twierdzili, że skoro nie ma tego w archiwach, to znaczy, że sprawa nie miała miejsca. A dowiedziałam się o niej od pana Wincentego Galicy – słynnego kuriera tatrzańskiego, bardzo ważnej postaci dla Podhala. Potwierdził, że była taka sprawa, ale górale niszczyli wszystkie dokumenty niekorzystne dla ich historii. Na własne oczy widział, jak archiwa były palone i wrzucane do potoku. Nawet wskazał mi dokładne miejsce. Powiedział, że może przysiąc, że te dzieci zostały wywiezione.
Ktoś inny powiedział mi, że w Zakopanem jest jakiś starszy człowiek, który bardzo dużo wie. I że warto byłoby go o to zapytać. Czekałam kilka miesięcy, aż ten temat ruszy od strony etnologów i historyków. Ale nic z tym nie robili, co bardzo przeszkadzało mi w montażu. Chciałam to jak najszybciej wyjaśnić, żeby wiedzieć, czy w ogóle umieszczać ten motyw w filmie. Z tego powodu sama pojechałam na dwa dni na Podhale. Miałam wtedy małe dziecko w domu. Pomyślałam: trudno, w dwa dni sama muszę dowiedzieć się wszystkiego.
I jak wyglądał Twój dwudniowy pobyt na Podhalu?
Zadzwoniłam do wspomnianego starszego pana z Zakopanego. Powiedział mi, że zna człowieka, który był w tej klasie. Wskazał mi kościół, gdzie ten człowiek chodzi w niedzielę na mszę o 9:00. Polecił mi, że mogę go tam spotkać. Problem polegał na tym, że w niedzielę musiałam już wrócić do domu. Dlatego opisał mi, gdzie on mniej więcej mieszka.
Poszłam w to miejsce, nie znając dokładnego adresu. Znalazłam starą willę i weszłam do niej, nie mając pojęcia, czy chodzi o ten dom. W środku były ogromne stosy listów, pokrywały je pajęczyny. Sceneria jak z jakiegoś filmu grozy. Pukałam, głośno nawoływałam. I wtedy z góry zszedł do mnie bezdomny. Powiedział, że jestem pierwszą osobą w życiu, której udało się go zbudzić. Okazało się, że mój świadek mieszka w następnym domu.
Tak trafiłam do właściwej osoby. Ten pan powiedział mi, że rzeczywiście chodził do tej szkoły, ale kiedy jego rodzice dowiedzieli się, że wraz z całą klasą ma zostać wywieziony do III Rzeszy, dzień wcześniej przyjechali pod szkołę furmanką. Ukradli go stamtąd i wywieźli pod osłoną nocy. Wobec tego nie trafił do Niemiec. Natomiast zna człowieka, który tam pojechał i stamtąd wrócił. Mieszka w Zakopanem, ale nie znał jego dokładnego adresu. Orientował się tylko, na jakim osiedlu może przebywać.
I w tym samym czasie do tego starszego pana przyjechał kurier z paczką. Usłyszał całą historię i mówi: „jedźmy tam! Zawiozę panią na to osiedle!”
To wszystko brzmi jak bardzo męczący sen. Czyli kurier ostatecznie znał adres?
Nie, nie znał go. Przyjechaliśmy na wskazane osiedle. Kurier podszedł do jakichś starszych pań i one natychmiast odgadły, o kogo chodzi.
Poszliśmy do niego. Odnalazłam tego człowieka i w ciągu półtora dnia wyjaśniłam całą historię. Okazało się, że wraz z całą klasą został wywieziony pięknie ubrany, w tradycyjne stroje, niby do jakiejś szkoły w III Rzeszy. A tak naprawdę trafili na roboty do fabryki marmolady. Fabryka została zbombardowana przez aliantów. Wszyscy z jego klasy zginęli w nalocie oprócz jednej osoby. Ten jeden człowiek, który przeżył bombardowanie, kompletnie oszalał. Tymczasem on wrócił stamtąd wcześniej – został zwolniony z pracy, bo zachorował na płuca. Ten pan miał w swoim domu wszystkie dokumenty, całe archiwum dotyczące wywiezienia.
Od tamtej pory kompletnie nie wierzę historykom i ich wąskiej perspektywie. Wszyscy mówili mi, że nic nie znajdę, że to niemożliwe, bo nie ma żadnych potwierdzeń w dokumentach. Tymczasem pojechałam do Zakopanego na półtora dnia, wykonałam jeden telefon i wyjaśniłam rzecz, nad którą badacze pracowali od miesięcy.
Czy podczas pracy nad filmem natrafiłaś na materiały dotyczące badań rasowych na mieszkańcach Komborni i Iskrzyni? Pytam o nich, bo oni także są potomkami osadników niemieckich. Wielu ludzi z tych miejscowości do dziś nosi niemiecko brzmiące nazwiska.
Tego niestety nie pamiętam. Natomiast badania na pewno przeprowadzano także we wsi Mymoń w powiecie sanockim i we Wróbliku Szlacheckim koło Rymanowa. Ale tych ludzi już tam nie było – wszyscy Łemkowie po wojnie zostali wysiedleni. Nie znalazłam ich, więc nie umieściłam wątków dotyczących tych miejscowości w filmie.
Urodziłaś dziecko, a jednocześnie byłaś w stanie realizować się zawodowo i artystycznie. W niecałe dwa dni rozwiązałaś sprawę, nad którą badacze pracowali od miesięcy. Czy macierzyństwo sprawia, że zyskuje się jakieś supermoce?
Tak, zdecydowanie zyskuje się supermoce. Kiedy kręciłam film z Sylvinem Rubinsteinem, mój mąż i mama przywozili mi na plan malutkie dziecko do karmienia. Tak samo tuż po porodzie córki – miałam premierę serialu Dziki obiad, a w międzyczasie pisałam scenariusz Końskiego ogona. Zrodziło się we mnie coś takiego, że chciałam udowodnić, że dziecko nie ograniczy mnie w dalszym tworzeniu. W pewnym sensie tego żałuję, może powinnam wtedy skupić się tylko na macierzyństwie? Ale taka już jestem – nie potrafię robić tylko jednej rzeczy. A macierzyństwo dawało mi bardzo dużo dodatkowej energii.
A może nie ma czego żałować? Podobno dzieci wychowuje się przez modelowanie. Może to lepiej, że widziały aktywną, inspirującą matkę niż taką, która rzuciła wszystko, czym dotychczas żyła, żeby całkowicie się im poświęcić?
Gdybym rzuciła to wszystko i żyła w jakimś poczuciu frustracji, to z pewnością byłoby to okropne. „Poświęciłam dla was moje życie, zamiast się realizować” – to chyba jedna z najgorszych rzeczy, jaką można usłyszeć od rodziców.
Oczywiście, że do łączenia wielu tych sfer potrzeba bardzo dużo siły i determinacji. Oczywiście, że nie byłam w tym sama – miałam wsparcie od mojego męża i mamy. Wiem, że gdybym go nie miała, byłoby o wiele trudniej.
Kilka lat temu w Biurze Wystaw Artystycznych w Krośnie powstał projekt Moja matka, moja córka. Ty także wzięłaś w nim udział.
Tak, prezentowałam tam swoje prace, udzieliłam także wywiadu. Później powstała z tego książka o tym samym tytule. Nagrano też wywiady z artystkami biorącymi udział w projekcie – są one dostępne na YouTube. Kuratorkami wystawy były Agnieszka Bartak-Lisikiewicz i Magdalena Ujma. Wystawiłam tam również prace malarskie mojej córki i mojej mamy.
Nie za bardzo lubiłam „bawić się” z moimi dziećmi, więc często spędzaliśmy czas, np. wspólnie malując. Czasem ustalaliśmy sobie konkretny temat, innym razem malowaliśmy zupełnie bez tematu. Zależało mi na tym, aby na wystawie zestawić moje prace z pracami córki, które tworzyłyśmy w tym samym czasie. Pokazać, co nas łączyło – jaka kompozycja, jakie kolory.
Z kolei moja mama studiowała na Uniwersytecie Ludowym Rzemiosła Artystycznego we Wzdowie, dzięki czemu wróciła do malowania. Od zawsze miała ogromne zdolności, nie tylko artystyczne, których nie wykorzystała. Moja mama jest przykładem kobiety, która poświęciła się dla macierzyństwa. Studiowała chemię i nie dokończyła tego kierunku. Miała o to duży żal do losu. To były inne czasy: brak internetu, zaocznych studiów, zupełnie inna komunikacja i brak możliwości pracy zdalnej. Przez co tak bardzo zdolna osoba na wiele lat utknęła z dziećmi w domu. Dlatego zależało mi na tym, żeby pokazać jej prace, kiedy ponownie zaczęła malować.
Czy idea feminizmu to temat, który Cię zajmuje?
Nie jestem intelektualistką – w ogóle nie czytam teorii, książek określanych jako „feministyczne”. Czytam tylko te rzeczy, które mogę wykorzystać w mojej twórczości.
Natomiast pracuję w Instytucie Sztuk Pięknych na Uniwersytecie Rzeszowskim. I bardzo podobało mi się to, że przez ostatnie kilka lat funkcje kierownicze były tam sprawowane głównie przez kobiety. Ostatnie lata były niesamowicie produktywne, bo te kobiety w jakimś sensie musiały udowodnić, że je na to stać. Robiły o wiele więcej niż mężczyźni, którzy wcześniej pracowali na tych stanowiskach. Nie dość, że miały w sobie niesamowitą energię, to podświadomie wykrzesywały z siebie jeszcze więcej, żeby przypadkiem nikt im niczego nie zarzucił. Mam wrażenie, że inaczej jest np. na ASP w Krakowie, gdzie kobiet nadal jest mało. Chociaż tam też są intensywnie działające artystki, które starają się to zmienić – np. Iwona Demko.
Kiedy zaczęłam pracować z operatorką Gosią Szyłak, zrezygnowałam z pracy innego operatora, bo poczułam, że dużo łatwiej będzie mi pracować z kobietą. Miałam też kobietę od dźwięku. To nie działało na zasadzie: „my wam teraz pokażemy siłę kobiet”. To był po prostu bardzo naturalny wybór. Lubię eksperymentalny styl pracy. Chcę mieć poczucie, że możemy się gubić, poszukiwać. Jednocześnie to wszystko nie musi perfekcyjnie wyglądać. Myślę, że aspekt płci ma tutaj znaczenie. Bo często zdarza się, że mężczyźni to operatorzy-fachowcy, doskonale znający się na technologii. Bardzo trudno jest przebić się przez ich stanowcze zdanie. Powiedzieć, że ja myślę i widzę coś inaczej. Tymczasem mam poczucie, że z Gośką jesteśmy na tej samej, partnerskiej pozycji poszukujących artystek.
W listopadzie do polskich kin wchodzi Koński ogon – Twój kontrowersyjny debiut fabularny, nad którym pracowałaś przez ostatnie 10 lat właśnie we współpracy z Małgorzatą Szyłak.
Cały proces rzeczywiście trwał 10 lat, ale to nie jest tak, że przez cały ten czas intensywnie zajmowałam się tylko tym filmem. Kiedy napisałam scenariusz, szukałam producenta. Później staraliśmy się o pieniądze. W 2014 roku film został przyjęty do produkcji przez Studio Filmowe Indeks. Cztery lata później dostaliśmy pieniądze od Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Dostaliśmy je w maju, a w lecie trzeba było kręcić zdjęcia, więc było już za późno na organizację planu filmowego. Finalnie film nakręciliśmy w 2019 roku. Długo go montowałam, potrzebowaliśmy też zrobić sporo dokrętek, co utrudniała nam pandemia.
Po drodze pojawiły się różne trudności. Nie jest łatwo zdobyć pieniądze na film, kiedy jesteś debiutantką i pojawiasz się znikąd.
Studiowałaś malarstwo na ASP w Krakowie i reżyserię filmową w Szkole Filmowej w Łodzi, gdzie obroniłaś doktorat. Przez kilka lat mieszkałaś też w Warszawie. A potem wróciłaś do rodzinnego Krosna. Jak Ci się żyje z dala od większych ośrodków artystycznych?
Kocham przyrodę – czuję silne podłączenie do natury, a zwłaszcza tutejszej ziemi. Kontakt z tymi rzekami i lasem są mi niezbędne do tworzenia. W Warszawie czułam się jak na zesłaniu. Warszawa była dla mnie pustynią. Kłębowiskiem ludzi, którzy nie wiadomo skąd mają brać tematy. Kompletnie nie czułam się twórczo. Kiedy musiałam cokolwiek zrobić, i tak przyjeżdżałam tutaj. Wszystko pisałam w domu rodzinnym.
Wróciłam na stałe do Krosna właściwie przez przypadek. Przyjechałam odwiedzić rodzinę na Wszystkich Świętych. Okazało się, że moja ciąża jest zagrożona i muszę położyć się do szpitala. Miałam tam dużo czasu na rozmyślanie. Postanowiłam zostać w Krośnie, bo tu jest tak spokojnie, wszędzie tyle twórczych inspiracji.
Później nakręciliśmy z moim bratem serial Dziki obiad Łukasza Łuczaja dla Canal+. Tuż po porodzie podpisałam następne umowy i zaczęliśmy produkować z mężem kolejny serial dla tej stacji. Nagle okazało się, że będąc w Krośnie, zatrudniamy do pracy ludzi z Warszawy: mimo że mieszkamy zupełnie na odludziu, przyjeżdżają do nas stamtąd operatorzy i dźwiękowcy, którym możemy zaproponować coś ciekawego.
Kiedy zlecenia zaczęły się kończyć, potraktowałam to jako znak, że w końcu powinnam zająć się sobą, czyli zacząć pisać scenariusz fabuły. A jako że lubię pisać pod konkretne miejsca, moje ulubione miejsca na Podkarpaciu były mi wręcz niezbędne do tworzenia. Tu są bogowie, do których się podłączam.
Stąd większość zdjęć Końskiego ogona nakręciliście na Podkarpaciu.
Bardzo dużo zdjęć kręciliśmy w Jaśle – w Starym Dworku i w wielu innych lokacjach w centrum miasta. Można powiedzieć, że Jasło jest filmowym miasteczkiem, ojczyzną Końskiego ogona. Kręciliśmy też w Rymanowie (dom Diany, scena śledzenia Diany na schodach), w Rudawce Rymanowskiej, w okolicach Odrzechowej, Myscowej, w Czarnorzekach, a nawet w Krośnie (wnętrza domu policjanta Maxa to był dom przy ul. Powstańców Warszawskich). Kręciliśmy też w niezwykłej willi w Krośnie, w której mieszkała malarka Wanda Federkiewicz (córka słynnego krośnieńskiego artysty Andrzeja Lenika) oraz w starej Szkole Lotników. Nagraliśmy także małą scenę w Sanoku.
Oprócz tego jeździliście nagrywać sceny na Słowację.
Słowacja bardzo mi się podoba przez swój uśpiony klimat. Kręciliśmy w Svidniku i Lubomirovej. Svidnik pasuje klimatem do Jasła. Okazało się nawet, że są miastami partnerskimi. Mam wrażenie, że w obu tych miejscach czas zatrzymał się 30 lat temu. Dla mnie to pozytywne. Nie lubię nachalnej rewitalizacji, która dotyka tak wiele miejsc w Polsce. Nie da się tam kręcić. W Jaśle i Svidniku jest wiele miejsc autentycznych, dotkniętych przez czas, przemijanie. Chciałyśmy z operatorką Gosią Szyłak stworzyć taki trochę rozpadający się świat, do którego wkracza przyroda, wysokie trawy, dzikie drzewka; płyty chodnikowe są niezbyt równe, beton pęka, tynk gdzieniegdzie się osypuje. Nie było jednego takiego idealnego miejsca, dlatego zdecydowałyśmy się zrobić kolaż z miejsc, które mają podobny klimat.
Wspominasz o swoim bracie Łukaszu Łuczaju – znanym botaniku, o którym nakręciłaś serial dla Canal+. Jak to się stało, że narratorem w Końskim ogonie został jego sąsiad?
Od początku myślałam o wprowadzeniu jakiejś formy „chóru greckiego” do struktury fabularnej. Pierwotnie miałam pomysł, aby zaangażować znanego projektanta ubrań i perfum Thierrego Muglera. Wszystko było na dobrej drodze. Ale nie zgrały się nam terminy (Thierry miał w czasie moich zdjęć do filmu retrospektywną wystawę w Montrealu). Mugler miał grać postać Gienka, właściciela stajni. Myślałam o tym, żeby mówił fragmenty dramatu Sofoklesa. Twarz Muglera (po operacji plastycznej) była dla mnie fascynująca. Używam formy „była”, bo niestety już nie żyje. Miałam z nim kontakt przez jego partnera – wspaniałego polskiego artystę Leona Dziemaszkiewicza, który też miał rolę w Końskim ogonie (scena została zrealizowana, ale ostatecznie nie znalazła się w filmie). W pewnym momencie zdecydowałam, że rezygnuję z tego pomysłu. Po zdjęciach, w fazie montażu, znów ta potrzeba zaczęła wracać. Opiekun mojego filmu prof. Mariusz Grzegorzek namawiał mnie, abym jednak spróbowała to zrobić. Wówczas pomyślałam, że potrzebuję innej postaci, że Thierry byłby za bardzo podobny w energii do Przemka Bluszcza, który grał Hansa.
Przypomniałam sobie o Tomku Mularskim, którego znam od wielu lat, sąsiedzie mojego brata (jeszcze z czasów kiedy mieszkał w Rzepniku, sąsiedniej wsi do Pietruszej Woli). Idealnie pasował on do roli tzw. „Jurodiwego” – wiejskiego szaleńca, który mówi komentarze w metaforyczny sposób, nie wprost. Podobał mi się donośny głos Tomka i melodia zdań – zawsze mówi tak, jakby mówił jakieś proroctwo, coś niezwykle ważnego. Fascynuje mnie osoba Tomka. Jest to człowiek z pewną niepełnosprawnością intelektualną, ale jednocześnie bardzo mądry, mający ogromną wiedzę, potrafiący sobie radzić. I przede wszystkim kochający przyrodę, żyjący z nią w symbiozie.
Mój filmowy narrator miał być takim baśniowym leśnym skrzatem. Teksty, które dla niego napisałam, są wulgarne, przaśne, czasem trudne do słuchania. Sama nie wiem, skąd one się pojawiły… Weszłam w jakiś rodzaj transu, i taka osoba zaczęła przeze mnie przemawiać. Sama drżałam i śmiałam się, kiedy je czytałam. Próbowałam też znaleźć jakieś inne teksty poetyckie. Próbowaliśmy np. Hölderlina. Ale ostatecznie zostały te moje, brutalne.
Tworzysz filmy, ale jesteś też malarką, co widać w Końskim ogonie. Ten film jest bardzo malarski. Czerpałaś inspirację od jakichś konkretnych artystów?
Początkowo chciałam, aby mój film miał zbliżony nastrój do mojego malarstwa. W scenach, które maluję, jest zawsze mocne, nierealistyczne światło. Na przykład zielone niebo – i to światło przenika wszystko inne. Ze względów produkcyjnych nie udało się tego osiągnąć. Dysponowałyśmy z operatorką dość ograniczonym sprzętem. W postprodukcji udało się jednak „zainfekować” światło takim cytrynowym, toksycznym odcieniem. Lubię ten zabieg, on pomaga odrealnić rzeczywistość. Bo mój film jest takim snem: trochę złym, ale pięknym snem. Dużo jest wstawek „transowych” z czerwonym światłem stroboskopu, czy podwodnych, zielonych.
Inspirowałyśmy się też z operatorką światem na obrazach takich malarzy jak Neo Rauch i Tilo Baumgärtel. Świat, który czerpie z rzeczywistości, ale wprowadza do niej jakiś bałagan, niepokój – coś przeinacza, wpuszcza właśnie jakieś nierealistyczne światło czy dziwne obiekty. Ostatecznie taką główną inspiracją była dla mnie lokacja koło Jasła: Stary Dworek, czyli sklep z używanymi przedmiotami. Ta lokacja bardzo zainspirowała mnie już na etapie pisania scenariusza. Stała się filmowym królestwem Hansa. W tym sklepie możemy znaleźć przedmioty sprzed pięciu lat, ale i sprzed czterdziestu. Razem funkcjonują i tworzą spójną całość. W podobny sposób zbudowałam świat i czas Końskiego ogona.
Bardzo lubię zdjęcia, pracę Gosi Szyłak. Miękkość, czułość kamery, powietrze, które potrafi zatrzymać w kadrze. Przygotowując film, mówiłyśmy sobie, że ma być on trochę „niedokadrowany”: kamera ruszająca się, ale delikatnie, za ruchem aktorów, ich emocji. Film miał mieć w sobie też coś archaicznego, jak z czasów Pasoliniego czy Bressona. Skupienie na twarzach, prostotę.
Zajmujesz się sztuką, czyli odsłaniasz przed ludźmi część swojej duszy. Pokazujesz im bardzo wrażliwą sferę, a oni mogą z tym zrobić wszystko. Jak radzisz sobie z negatywnym odbiorem swojej twórczości?
Trudno powiedzieć, czy sobie radzę czy nie. Jakoś dalej muszę funkcjonować. Może to wszystko się balansuje, bo odbiór jest zarówno pozytywny, jak i negatywny.
Prawie każdy artysta, który poszukiwał, był negowany, niedoceniany, umierał w biedzie, czasem chowano go w anonimowym grobie. Bycie nierozumianym to jest coś absolutnie wpisanego w życie artysty, bo ludzie często są w swojej dojrzałości daleko za nim. Pamiętam, że kiedy byłam na początku edukacji w liceum plastycznym i dopiero wchodziłam w świat sztuki, profesor pokazał mi prace Piotra Potworowskiego. Zachwycał się nimi, a ja w tym czasie myślałam, że zwariował. Przecież w tym nie ma nic pięknego, nic z tego nie rozumiem. I to jest dla mnie bardzo obrazowy przykład dojrzewania artystycznego. Teraz to dla mnie oczywiste, że Potworowski jest genialny. Za każdym razem dzieje się we mnie coś niesamowitego, kiedy patrzę na jego obrazy.
Często jest tak, że ludzie idą do kina, żeby się rozerwać, zapewnić sobie kulturalną rozrywkę; mają wykształcenie wyższe, ale kino nie jest ich głównym zainteresowaniem życiowym. Są bardziej lub mniej wrażliwi, bardziej lub mniej świadomi swojego artystycznego wyrobienia. Potem mają potrzebę w inteligentny sposób wypowiedzieć się na temat tego, co zobaczyli. To naturalna potrzeba. Natomiast dla mnie kino jest gospodarstwem, na którym pracuję. Poświęcam temu całe moje myślenie artystyczne. Kiedy ktoś myśli o czymś 24 godziny na dobę, a ktoś zajmuje się tym okazjonalnie, to jednak tych ludzi dzieli przepaść.
Żeby nie ograniczyć się do odbioru cudzej twórczości, lecz samemu coś stworzyć, trzeba mieć w sobie ogromną determinację. Nikt nie kupował obrazów van Gogha. A jednak dalej malował. Nie potrafił przestać, bo to było niezbędną częścią jego życia tak jak oddychanie. Nieraz zastanawiałam się nad tym: kurcze, dlaczego nie dałam sobie z tym spokoju. Po co robić kolejny totalnie niszowy film, który będzie kosztował mnie kilka lat życia, który będzie kosztował moje zdrowie fizyczne i psychiczne. A po co Kafka pisał? Po co Schulz pisał? Po co van Gogh malował? Bo musieli. Bo mieli ten wewnętrzny imperatyw. Który był ważniejszy niż to, jak to dzieło zostanie ocenione.
Coraz więcej ludzi tworzy filmy. Zgłaszając film na festiwale, widzi się te liczby: tu 5 tysięcy zgłoszeń, tam 7 tysięcy. Dlatego nie ma co się oszukiwać, że wybory jurorów są sprawiedliwe i rzetelne, i że jeśli będziesz dobry, to na pewno cię tam odkryją. Ten świat funkcjonuje teraz na zasadzie wyrabiania kontaktów i koneksji. Okazuje się, że już na etapie przystępowania do pisania scenariusza, posiadania zaledwie pomysłu, trzeba go promować, zapewnić script doctoring, żeby na tak wczesnym etapie projekt zaczynał być rozpoznawalny.
Tworząc film, nie można jednak kierować się tym, czy on zostanie gdzieś pokazany i odniesie tam sukces. To nie jest sens twórczości. Co nie zmienia faktu, że cieszę się, że byłam z filmem już w wielu przepięknych miejscach: m.in. na Mammoth Lakes Film Festival w Kalifornii, Torino Underground Cinefest w Turynie, na Festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu, czy na Młodzi i Film w Koszalinie. Niedługo wybieram się z Końskim ogonem do Rawenny na kultowy Ravenna Nightmare Film Festival. Wkrótce będzie też pokazywany w ramach New Jersey Film Festival i Asia Film Art w Hongkongu. Film zdobył już drugą nagrodę na Maia FF w Portugalii i nagrodę główną za debiut na Barcelona Indie Award.
Teraz najbardziej cieszę się z jednej nadchodzącej daty: 23 października o 18:30 odbędzie się przedpremierowy pokaz Końskiego ogona w kinie „Zorza” w Rzeszowie, a wcześniej, o 17:00 w Galerii R_Z przy tej samej rzeszowskiej ulicy 3 Maja będzie miał miejsce wernisaż mojej wystawy.
Natomiast od 8 listopada film trafi do kin za sprawą dystrybutora – Patryka Tomiczka i jego firmy „Reset”, która ostatnio wprowadziła na rynek polski takie filmy jak: Opętanie Żuławskiego, Na samym dnie Skolimowskiego i wersję reżyserską Czasu Apokalipsy Coppoli.