20 listopada, 2022

Życie codzienne i kulturalne w przedwojennej Warszawie. Wspomnienia pani Danuty Rybaczewskiej

Bohaterką niniejszego tekstu jest pani Danuta Rybaczewska z domu Maliszewska (ur. 3 stycznia 1927 r.) – rodowita warszawianka, przedwojenna aktorka teatralna i filmowa, gimnastyczka „Sokoła”. 31 października w swoim domu na Ursynowie opowiedziała mi o dzieciństwie spędzonym na Powiślu, które przypadło na lata 30. XX wieku, o edukacji w międzywojniu, o występach w Teatrze Wielkim i teatrze Ateneum, o pracy na planie filmu „Przez łzy do szczęścia” latem 1939 roku. A to wszystko okraszone fragmentami przedwojennych piosenek i wierszy. Odtworzyła również niesamowity klimat spotkania z marszałkiem Józefem Piłsudskim na dworku w Sulejówku, a także przywołała wspomnienia jej ojca piłsudczyka z czasów wojny polsko-bolszewickiej, który był naocznym świadkiem narady naczelnych polskich polityków tego okresu. Rozmawiałyśmy także o codzienności podczas okupacji, o pierwszym dniu powstania warszawskiego, o obozie pracy w III Rzeszy, nalocie bombowym aliantów na niemieckie miasteczko kolejowe, który pani Danuta cudem przeżyła. Nie zabrakło także wspomnień z okresu komunizmu.

Tekst ma charakter wspomnień, bo nagranie było raczej trzygodzinną opowieścią niż wywiadem. Do wpisu dołączyłam zdjęcia osób i miejsc, o których wspomina pani Danusia. W trakcie spotkania nie zrobiłam żadnego zdjęcia, bo nie chciałam nadużywać gościnności bohaterki mojego tekstu, która przyjęła mnie w zwykłym stroju, a ceni sobie elegancję. Jak powiedziała pani Danusia, jestem pierwszą i ostatnią osobą, której tak szczegółowo opowiedziała o swoim życiu. Tym bardziej zachęcam do lektury!

ŚWIETLICE ALEKSANDRY PIŁSUDSKIEJ

Przed wojną, (II wojną światową - przyp. red.) pani marszałkowa Aleksandra Piłsudska zorganizowała świetlice opiekuńcze dla dzieci z rodzin wielodzietnych. Bo w tych rodzinach wielodzietnych działo się źle i było ciężko. Nie każdy miał pracę biurową, gdzie miał regularną pensję. Najwięcej było rzemiosła. A rzemieślnicy zarabiają tylko wtedy, kiedy jest robota. Dlatego pani marszałkowa Piłsudska zorganizowała takie świetlice pod nazwą „Opieka”. W całej Warszawie, ale ja będę mówiła tylko o Powiślu.

Na Powiślu były trzy albo cztery szkoły powszechne: przy ul. Drewnianej, Karowej, Dobrej i przy Leszczyńskiej. I przy tych szkołach funkcjonowały takie ośrodki, gdzie dzieci z rodzin wielodzietnych dostawały bardzo dobre obiady. Ciekawe były te świetlice, bo pracowali w nich też nauczyciele. Na przykład starsi chłopcy mogli uczyć się tam zawodu. Miałam pięciu starszych braci, a każdy z nich uczył się tam czegoś innego, co kto lubił. Najstarszego brata interesowało hotelarstwo, młodszego mechanika, jeszcze młodszy brat interesował się przyrodą i turystyką. Następny brat, Lolek, był uzdolniony aktorsko i artystycznie. Bardzo lubił bale, lubił dekoracje. A najmłodszy był taki jak ja: spryciarz. Tak jak ja uczęszczał na gimnastykę do „Sokoła”, chodził pięknie na rękach. Te świetlice funkcjonowały do 1939 roku, a potem klapka.

Pan marszałek Piłsudski powierzył też swojej żonie, żeby zajmowała się takimi rodzinami, w których ojcowie byli jego żołnierzami. A mój ojciec był piłsudczykiem. Kiedyś Piłsudski powiedział mu nawet: „Oleś, jak będziesz miał sześciu chłopaków, to ja tego szóstego podam do chrztu” (zostanę jego ojcem chrzestnym - przyp. red.). W tym czasie, kiedy rozmawiali, mój ojciec miał już trzech synów. Potem urodziły się jeszcze dwa chłopaki, ojciec był wniebowzięty. A szóste dziecko - dziewczynka [śmiech]. W związku z tym sprawa przepadła. Wracając jednak do żołnierzy Piłsudskiego: takie rodziny, w których było więcej dzieci to wiadomo, było im ciężko. Bo żołnierze służyli w wojsku, nie mieli takiego doświadczenia zawodowego jak robotnicy czy fachowcy. Dlatego te świetlice otaczały opieką również dzieci wojskowych.

SPOTKANIE W SULEJÓWKU, ZIMA 1934/1935

To działo się tuż po świętach Bożego Narodzenia 1934 roku. Być może w styczniu 1935? Pan Piłsudski zażądał od swojej żony, żeby reprezentacje dzieci z jej świetlic przyjechały z Warszawy do Sulejówka. I żeby dziecko z każdej grupy opowiedziało, czego nauczyło się w swojej świetlicy przez te parę lat. Do dworku przyjechały dzieci z Woli, Mokotowa, Czerniakowa. Z różnych dzielnic Warszawy. Z mojej świetlicy, z najmłodszej grupy, zostałam wybrana tylko ja.

W Sulejówku był taki duży hol, potem drzwi, szeroko otwarte, i salon. I w tym salonie znajdował się podest, na którym siedział pan marszałek Piłsudski. Za nim była jego świta. Była tam też jego żona i dwie córki: Wandzia i Jadzia. Najbliżej podestu siedziały dzieci najstarsze. A najmniejsze dzieci siedziały na dywanach, pod takim schodkiem. Było nas kilka, z pierwszej klasy szkoły podstawowej. Miałam 7 lat, ale już chodziłam i do szkoły, i do świetlicy na obiady. Siedziałam na samym końcu tej grupy.

Pamiętam jak dzisiaj: pan Piłsudski wchodził z psem, ale nie od strony salonowej. Jego pies przyszedł do nas do tego kącika, obwąchał wszystkich po kolei, stanął przy mnie, też powąchał. I klap na mnie! Wielki pies, łapy położył na mnie, na tych kolankach. A siedziałam po turecku. I mówię do niego: „takie masz ciężkie łapy, zdejmij te łapy!” Marszałek Piłsudski spojrzał na mnie i coś powiedział do psa, a pies elegancko ściągnął ze mnie łapy. Za to łeb położył na moich kolanach! Kochana, to było takie miłe, takie piękne! Jak się zmęczyłam słuchaniem tego co tam gadali, to też moją głową położyłam się na tym psie. I już nic nie słyszałam co mówiły różne dzieci, nawet moi bracia, którzy też tam byli. To było nieważne.

Jak wszyscy powiedzieli, co mieli powiedzieć, marszałek zwrócił się do mnie:

- No a ty maleńka? A co ty byś powiedziała?

- Ja nazywam się Danusia Maliszewska i mam pięciu braci. Urodziłam się szósta jako

dziewczynka, dlatego pan marszałek niestety nie został moim chrzestnym tatusiem.

A on mówi:

- A czy ty umiesz powiedzieć jakiś wierszyk? Albo piosenkę zaśpiewać?

- Umiem!

- No to chodź!

Wstałam, pies podniósł się też, i razem ze mną szedł krok w krok. Na ten schodek marszałka musiałam wejść, bo tak jak mówiłam, on siedział na podeście, na takim fotelu. A kiedy jeszcze siedziałam z tyłu tak nisko, zauważyłam, że marszałek Piłsudski ma spodnie piżamowe. I mówię do niego:

- A pan marszałek to chyba chory?

- No, ja jestem chory.

- A, no bo widziałam spodnie od piżamy.

A ludzie wszyscy w śmiech. Wie pani, dziecko… no jak to dziecko. Ale pamiętam to wszystko tak dobrze, bo ludzie bardzo się śmiali. Tak jak pani teraz. A on mówi:

- Tak. Ale specjalnie wstałem, żeby posłuchać was i dowiedzieć się czegoś od was. Dlatego bardzo cieszę się, że przyjechaliście, bo dzięki temu wiem, jak ludzie tutaj żyją. No to jeżeli umiesz coś zaśpiewać albo powiedzieć…

- O, w tej chwili to ja mogę powiedzieć taki wierszyk:

„Raz w ogrodzie na gruszce

Oświadczał się komar muszce:

Moja ty muszko kochana

Moja ty muszko jedyna

Ja cię kocham szalenie

Ja się z tobą ożenię

Co? Ja, taka piękna muszka?

Mam wyjść za takiego żółtobrzuszka?

Nie, nigdy na to nie pozwolę!

Starą panną zostać wolę!”

Jak kończyłam ten wierszyk, to przy ostatniej zwrotce tupnęłam nóżką. Jak to teraz mówię, to sama się z siebie śmieję: byłam przecież takim małym brzdącem. Ale to się tak bardzo podobało, że największe brawa dostałam. I największą paczkę słodyczy. Każde dziecko dostało w nagrodę jakąś paczkę ze słodyczami, ale ja dostałam największą. Dostałam jeszcze jakąś zabawkę, ale już nie pamiętam, czy to był miś, czy to była laleczka. W każdym razie dostałam tyle prezentów, że wszyscy moi bracia musieli pomóc mi je zjeść. Przez długi czas w domu było tyle tych czekoladek. Najadłam się wtedy za całe życie. Towarzystwo „Opieka” było organizacją dobroczynną. Bogaci warszawiacy do “Opieki” podrzucali owoce, słodycze, np. Wedel. Firma Wedel bardzo udzielała się charytatywnie w czasach, kiedy fabryka jeszcze należała do braci Wedlów.

Wracając do Piłsudskiego: on był dla mnie tak serdeczny. Mało! On mnie potem wziął na ręce, uścisnął, ucałował, bo jemu się mój występ tak strasznie podobał. A kiedy czynił wobec mnie takie gesty, to ludzie jeszcze większe brawa bili. Być może dlatego tak dokładnie pamiętam ten fakt mojego życia.

WOJNA POLSKO-BOLSZEWICKA 1920

Jak bolszewicy szli na Warszawę w 1920 roku, to Dmowski, Piłsudski, Witos, Paderewski i ten z Poznania… Nie pamiętam nazwiska. Wszyscy dowódcy poszczególnych rejonów Polski zebrali się na naradę. A mój ojciec był tam do pomocy, wie pani, podać, wydać, przynieść coś. Dlatego podsłuchiwał. Oni wszyscy się kłócili, bili pięściami w stół. Musi być tak, musi być tak! Tak jak to Polacy. I mój ojciec słyszał, jak Piłsudski mówi:

- Jak chcecie. Ale ja uważam, że musimy wszyscy razem pod jedną komendę się dostać. Jedna linia działania, jeden rozkaz dla wszystkich po kolei. I dopiero wtedy możemy wykurzyć z Polski Ruskich.

A ktoś inny mówi:

- No tak, ale Witos ma najwięcej chłopstwa.

A ktoś inny:

- Ale ten z Poznania ma najwięcej inteligencji.

A ten to, a ten tamto.

- Nie ma różnicy. Wszyscy jesteśmy Polakami. - tak mówił Piłsudski. - Ja też nie jestem Polakiem od urodzenia w Warszawie, jestem Polakiem urodzonym w Wilnie. Wilno należało do nas, a teraz sami nie wiemy. To jest tak skomplikowana sprawa. Nie wiemy, czy dojdziemy do tego Wilna czy nie. Będziemy starać się je odbić.

A potem Paderewski zabrał głos i mówi:

- Proszę panów. Ja stawiam na pana Piłsudskiego, ponieważ on ma najlepszy kontakt z żołnierzami. I to jest najważniejsze. Bo jego ludzie słuchają. Wszyscy.

Dlatego decyzje zostały podjęte zgodnie z planem marszałka Piłsudskiego. Ale należy pamiętać, że marszałek miał bardzo dobrych podwładnych. Generałów, z którymi umiał rozmawiać, a oni go rozumieli. Kiedy to całe barachło przechodziło przez Warszawę, po kolei dyrygował tym wszystkim właśnie Piłsudski. Duża w tym też zasługa innych polityków, że wszyscy zgodzili się na jedno. Nawet Dmowski, który był konkurentem Piłsudskiego. Niektórzy na tej naradzie byli ludźmi wykształconymi szkolnie/naukowo. Inni nie. Mój ojciec wymieniał po kolei ich nazwiska. Ale wszyscy mieli tego ducha. I to było najważniejsze!

Tereny walk były duże, dlatego nasza linia wojska w niektórych miejscach się urywała. Było nas za mało. A co działo się w samej Warszawie? Piłsudski powiedział:

- Każdy mężczyzna, który kiedykolwiek miał do czynienia z bronią w ręku, niech się zgłosi, bo musimy stworzyć zryw warszawiaków.

I dlatego mój ojciec poszedł walczyć w tej wojnie, mimo, że był już starszy. Został ranny w nogę. Ta noga została właściwie tylko zaleczona. Zawsze chodził równo, ale z laską.

Piłsudski miał najlepszy kontakt z żołnierzami. To było najważniejsze: że go słuchali. Ci, co krytykują Piłsudskiego… Wie pani, zawsze tacy będą. Ale ja zostałam wychowana w atmosferze sympatii do niego. Pani Aleksandra Piłsudska była naprawdę wspaniała, nawet mam o niej książkę. A Dmowski między innymi dlatego nie lubił się z Piłsudskim, bo Maria, pierwsza żona Piłsudskiego, bardzo się mu podobała. Po tym jak umarła, Piłsudski ożenił się z Aleksandrą. Ale w czasach kiedy Piłsudski i Dmowski byli młodzi, a już wtedy się znali, byli konkurentami o rękę Marii. Potem Dmowski uznał Piłsudskiego i współpracowali bardzo solidarnie. Tak mówił mój ojciec przy stole, kiedy byłam dzieckiem. Bo najwięcej takich plotek znam od ojca. Poza tym nigdzie o tym nie czytałam, nawet niespecjalnie mnie to interesowało.

PRZEDWOJENNE TEATR I KINO

Przed wojną do szkół powszechnych przychodziły takie panie, które wybierały sobie dzieci według jakichś poszczególnych zainteresowań. Między innymi mnie i mojego brata jedna z tych pań wybrała do teatru dziecięcego. Był taki artysta Teatru Wielkiego, pan Henryk Małkowski, który zorganizował teatr dziecięcy „Dzieci dla dzieci”. Piękne teksty, piękne melodie, piękne tańce. Po szkole, po różnych zajęciach, chodziliśmy na próby na ul. Trębacką, w pobliżu Teatru Wielkiego. To tam dzieci tego wszystkiego się uczyły. A ja osobiście bardzo byłam eksploatowana, więc bardzo szybko chudłam. Nawet na wakacje zimowe mnie wysyłano - na taki urlop, kolonię. Dla takich słabeuszy jak ja, żeby ich odżywić.

W latach 1937-1938 rok grałam w teatrze Ateneum, u Stefana Jaracza. Grałam tam między innymi w „Świętoszku” Moliera. Pani Stanisława Perzanowska była reżyserem, Jaracz był Świętoszkiem, a ja grałam służkę. Miałam wtedy 10 lat. Zarabiałam 20 złotych za jedno weekendowe przedstawienie, a występowałam w soboty i w niedziele. Dla porównania, za 1 zł 50 gr można było kupić wtedy trzydaniowy obiad w porządnej restauracji.

Zanim rozpoczął się spektakl „Świętoszka”, orkiestra grała na przywitanie gości, w trakcie gdy ludzie zajmowali miejsca. A jak orkiestra grała, to scena była wolna. Wszędzie kotary, nikt mnie nie widział. I ja chodziłam tam i sobie tańczyłam w rytm muzyki. Pan Jaracz mnie podpatrzył i na początku 1939 roku napisał pismo do Teatru Wielkiego, że ma tu taką a taką dziewczynkę. Tamci odpisali: „to prosimy bardzo, żeby przyszła na egzamin”. W maju, albo w czerwcu, pan Jaracz przyjechał samochodem pod nasz dom, na Powiśle. Taki człowiek, który mieszkał w luksusach, poszedł do naszego domu, na czwarte piętro. Po schodach musiał tam przejść [śmiech]. Przyszedł z uszanowaniem do mojej mamy, pocałował ją w rękę, i powiedział: „Proszę pani, pani pewnie nawet nie wie, że ma pani takie utalentowane dziecko. Oto jest pismo ode mnie, proszę się stawić tego i tego dnia, w Teatrze Wielkim, wejście od ul. Trębackiej. I tam pani córkę przeegzaminują”.

Dostałam termin egzaminu i moja mama mnie tam zaprowadziła. Wakacje, 1939 rok. Egzamin był tak zorganizowany, że te dzieci, które tam przyszły, nie miały kontaktu z innymi dziećmi. Nie wiedziałam, co dzieci przede mną pokazywały, żeby się nie porównywać. Wzywali nazwisko: Danusia Maliszewska, pani Władysława Maliszewska. I dopiero wtedy, razem z moją mamą, przeszłyśmy do innego pomieszczenia. A tam taka sala, siedzi na niej dwóch panów. Dwóch braci Sobiszewskich - jeden jest od Teatru Wielkiego, a drugi jest od baletu Teatru Wielkiego.

- Co ty umiesz?

A ja na to:

- A ja nie wiem, wszystko umiem!

- A lubisz tańczyć?

- Bardzo!

- A co ty potrafisz?

- Polka może być, mazurek, może być walczyk. - tak pamiętam, jak mówiłam.

- No to pokaż nam coś, co potrafisz.

A ja mówię:

- No jak? - no bo byłam w takiej sukieneczce, tak jak mama mnie zaprowadziła.

- No to my ci zagramy.

Chcieli się zorientować, czy mam dobry słuch i wyczucie rytmu.

- Co chciałabyś zatańczyć?

A ja mówię:

- Oglądałam taki film z Shirley Temple i ona tańczyła z marynarzami. Tańczyła taki taniec w rytmie polki, odtwarzała w nim jak wiatr wieje, jak deszcz pada.

- No to pokaż nam to.

Tamten facet, co grał na fortepianie, zorientował się szybko, o co chodzi i zagrał mi taki fajny rytm, który mi pasował. Zaczęłam krokiem polkowym. Trwało to wszystko dosyć długo. Musiałam pokazać, jak wschodzi słońce, jak się opalamy, jak deszcz pada, jak się biegnie i przed nim ucieka, a potem że jest burza! Takie różne figury robiłam, a do tego wszystkiego wykorzystywałam swoje umiejętności akrobatyczne: koziołki, fikołki w lewo, w prawo, mostki, gwiazdy. A potem, jak tak długo mi grano, to wreszcie usiadłam i powiedziałam:

- Ja już nie chcę. Ja mam dość. Koniec.

A tych dwóch panów podeszło do mojej mamy, i powiedzieli:

- Proszę pani, jakie pani ma utalentowane dziecko!

Przyjęto mnie od razu do piątej klasy szkoły baletowej! Zapytali mnie jeszcze:

- Czy ty lubisz tańczyć na paluszkach?

A ja od razu powiedziałam, że nie.

- A dlaczego?

- Bo już próbowałam i mam wszystkie palce połamane.

I rzeczywiście tak było. A dlaczego tak było: bo jak byłam wcześniej na kolonii letniej (a jeździliśmy na dwa miesiące: do innego miasta, czy to w góry, czy nad morze, a szczególnie nad Bug), to razem z dziewczynkami tańczyłyśmy i popisywałyśmy się na werandzie przed Gustawem Morcinkiem, autorem „Łyska z pokładu Idy”. I kiedy tańczyłam, chciałam zrobić piruet, to proszę pani: palce mi weszły w szpary między deskami, padłam, złamałam wszystkie palce. Leczenie było długie. Dlatego powiedziałam tym panom, że w żadnym wypadku na palcach, nawet w baletkach. Jeden z nich odpowiedział:

- To ty będziesz naszą polską… - już nie pamiętam nazwiska. Ale chodziło o taką baletnicę-aktorkę, która nie tańczyła w baletkach, tylko wykonywała tańce ludowe, oberki, polki, inne proste układy, nie baletowe.

Wróciłam do domu z mamą pełna chwały. Trzeba było pochwalić się przed koleżankami, że zdałam, od razu do piątej klasy! W tej szkole baletowej bym mieszkała, oprócz zajęć tanecznych kontynuowałabym tam normalną naukę rozpoczętą w szkole powszechnej. Zakwaterowanie, wyżywienie - wszystko na koszt państwa. Dla mamy to było coś. A oprócz tego zarabiałam, dalej występowałam w spektaklach. Do września 1939 roku. Już zaczęły się próby sztuki „Żeglarz” Szaniawskiego, miałam być córeczką Jaracza grającego głównego bohatera. Ale niestety: 1 września, i wszystko przepadło.

Co do Teatru Wielkiego: rzeczywiście był wielki. Ale było jedno takie miejsce na scenie, które ktoś mi pokazał. Takie, że jak staniesz w tym miejscu, i będziesz mówiła, to wszyscy będą cię słyszeli, nawet ci na czwartym piętrze, na balkonach. Nasz dyrektor pan Małkowski sprawdzał, które dziecko jak się wypowiadało. W tym miejscu stawały wszystkie dzieci. I wiadomo, jak to dzieci: niektóre trochę seplenią. I niestety, ale ja byłam ta najlepsza. Nie wiem dlaczego, od urodzenia miałam dobrą dykcję.

W międzyczasie, latem 1939 roku były nagrania do filmu „Przez łzy do szczęścia”. To był film o dzieciach z sierocińca. Grała tam pani Irena Malkiewicz-Domańska, pan Franciszek Brodniewicz, Józef Orwid. Wielu innych. A dzieci w filmie grało bardzo dużo. Najwięcej z naszej świetlicy - najwięcej dzieci, w tym mnie, zebrano stamtąd. Jeśli aktorzy mieli swoje dzieci, to również tam grały.

Kiedy już miałam 92 lata, 1 sierpnia, w rocznicę powstania warszawskiego, zaproszono mnie nieopodal mojego domu, na kawę czy herbatę. Dostałam też biało-czerwone kwiaty. I dopiero wtedy po raz pierwszy ujawniłam się jako przedwojenna aktorka dziecięca. Wcześniej nikt nie wiedział o mnie absolutnie nic! To co pani opowiadam o domu rodzinnym, tego też nikomu wcześniej nie opowiadałam. Tam nie było na to tyle czasu.

Kadr z filmu „Przez łzy do szczęścia" (1939). Pani Danusia pierwsza od prawej. Film można obejrzeć m.in. na YouTubie.

ŻYCIE RODZINNE W LATACH 30.

Mój ojciec to była solidna firma. Pracował jako rzemieślnik, był kamasznikiem. Był dobrym człowiekiem, ale jak to rzemieślnicy. Ludzie, którzy pracowali w rzemiośle, w każdą sobotę dostawali wypłatę. I w trakcie tego ci robotnicy, czy ci inteligenci, zasiadali przy stole. Dostawali podziękowania od właścicieli firmy. Dla tego nagroda, dla tego kara, takie różne rozliczenia. A w trakcie nich na stole pojawiała się wódka i jakaś przegryzka. Jak myślę o moim ojcu, to widzę go wracającego do domu, taki rozweselony. I jak mówi do mojej mamy:

- Władziu, tam na ciebie fotograf czeka. Przebierz się szybko i prędko tam idź.

I moja mama prędko zmieniła sukienkę. A włosy miała takie jak zawsze, bardzo ładne. Poszła zrobić zdjęcie, choć była zmartwiona tym, że ojciec wrócił w takim stanie. No ale poszła. I te dwa portrety, na które pani patrzy, do dziś tu u mnie wiszą.

Z mojego rodzinnego domu po wojnie nie zostało nic. Dopiero jak wróciłam z obozu z Niemiec, jak widziałam u rodziny zdjęcie mamy czy taty, to prosiłam moje ciotki, żeby mi je dały. Bo ja nie miałam żadnego. Ale niestety nie mieli moich zdjęć z tego okresu. A było ich dużo. Bo jak ci fotografowie zobaczyli taką dziewczyneczkę, ładnie ubraną, w kapeluszu, w płaszczyku, od razu chcieli robić mi zdjęcia. Ale wie pani, jak oni to robili: pstryk, jedno zdjęcie. I tylko jedno. Dlatego album ze mną, w tych różnych pięknych sukieneczkach, przepadł.

Moja mama pracowała w firmie Hersego. Najmodniejszy dom mody. Ale pracowała tam zanim urodziła dzieci i wyszła za mąż (najpewniej chodzi o pierwszą dekadę XX wieku - przyp. red.). Później już nie pracowała, ale nadal szyła i ubierała mnie jak laleczkę. Te wszystkie falbaneczki… Nawet majteczki w falbaneczki! Sama nie wiem, kim ja byłam, no po prostu jakąś laleczką! Ale nie chodziłam tak do szkoły. W szkołach były fartuszki i kołnierzyki.

Moja rodzina była duża, powodziło nam się różnie. Ale za każdym razem, czy było u nas dobrze czy źle, na święta przychodzili do nas siostra mojej mamy i brat mojej mamy. Po moim głosie już pani wie, kogo lubiłam, a kogo nie lubiłam. Nie lubiłam tej ciotki. Ona była dziobata, a do tego strasznie pyskata. I miała taki zjadliwy głos.

- Danusia! A dlaczego to tak zostawiłaś! Sprzątnij to zaraz! - [śmiech].

PRZEDWOJENNE POWIŚLE

Przed wojną na powiślańskich ulicach było mnóstwo dzieci. Bo przecież samochodów nie było, tramwajów nie było. Tramwaje jeździły tylko Krakowskim Przedmieściem, przez Nowy Świat, Aleje Ujazdowskie, Bagatelę. A Marszałkowską wracały. Były też konne bryczki, tramwaje konne. I taksówki.

Więc.

Powiśle

„Kto będąc miał nad Wisłą skwer

Królewskich powiślańskich sfer”

A ten skwer szedł od Mostu Kierbedzia, tylko w kilku miejscach były jego przerywniki. Ul. Zajęcza miała taki przerywnik, Browarna… Proszę pani, nad Wisłą to był raj dla dzieci! Piaskarze wydobywali tam piasek. Na nabrzeżu było bardzo dużo takich gór piaskowych. A tam na dole dzieciarnia miała suchy piaseczek. Świetnie się tam bawiliśmy. Z kolei mamy siadały poziom wyżej, na takim podwyższeniu, gdzie były ławki. Siedziały, patrzyły na Wisłę, na nas, na to jak pracują robotnicy.

A jak przepływał statek „Bajka”, jak tam grali… Pamiętam jak widziałam wycieczkę płynącą statkiem „Bajka” wieczorem. Warszawa oświetlona, rzucała światło na Wisłę. Od mostu również biły światła na Wisłę. Statek płynął sobie też podświetlony. Ludzie tam tańczyli, orkiestra grała. Statek pływał od mostu do mostu, aż w okolice Starego Miasta. Tam też czekało na niego dużo ludzi. A ja chodziłam na spacery wieczorne Wybrzeżem Kościuszkowskim i to oglądałam. Jak już odrobiłam lekcje. Albo w każdą sobotę, niedzielę. To był raj na ziemi.

Mieszkałam przy ul. Browarnej 10. Potem ta ulica ks. Siemca się nazywała. Potem Wiślana. Potem znów jeszcze inaczej. W okolicy mojego domu po jednej stronie były siostry urszulanki. Od ul. ks. Siemca miały swoje domy, gdzie miały dzieci pod swoją opieką, sierotki. Po drugiej stronie był duży Zakład Salezjański, gdzie znowu byli sami chłopcy, w różnym wieku. Biedne dzieci, sieroty. Ale to nie był poprawczak. I to były moje zaprzyjaźnione tereny.

I to przechodzenie ul. Lipową, aby nad Wisłę, aby nad Wisłę! A jak to było ślicznie zorganizowane! Ta ulica była bardzo szeroka, a po środku zieleniec. Jak samochód chciał tamtędy przejechać, to mógł. Ale głównie jeździły tam dzieci na rowerach. Hulajnogi, wrotki, rowerki: małe, dziecinne, większe, duże. Ja nie miałam swojego roweru, ale moi starsi bracia mieli. Podkładałam nogę pod ramę i kręciłam, byle jechać. Ale o czym to świadczy? O tym jaka byłam jako dziecko wygimnastykowana, wysportowana, skoro się nie bałam, prawda? W życiu przydała mi się każda nauka, którą podjęłam od dziecka: czy to był „Sokół”, czy ten teatr dziecięcy. Do dziś pamiętam wiele piosenek z tych czasów. Załóżmy o huśtawkach:

„Huśtawka to prawdziwy szał

Jakbyś u ramion skrzydła miał

Aeroplanu przedsmak jest

Tak lecieć w górę, w górę fest!

TOWARZYSTWO GIMNASTYCZNE „SOKÓŁ”

Przed wojną należałam do „Sokoła”. „Sokół” miał różne gniazda. Na Dynasach było gniazdo nr 4. Na Saskiej Kępie nr 3. W parku przy ul. Zielenieckiej też było jakieś gniazdo, bo tam też się spotykaliśmy.

Jeździliśmy na popisy na Zamojszczyznę. Tam był zlot wszystkich gwiazd „Sokoła”: z Gdańska, z Bydgoszczy, z Łodzi. No i oczywiście reprezentanci z Warszawy. Jeździłam tam jako najmłodsza z grupy. A dlaczego tam byłam? Bo robiliśmy piramidy, a ja byłam taka malutka, chudziutka. Stałam zawsze na szczycie takiej piramidy. Dodatkowo umiałam robić różne ruchy taneczne, szpagaty. Mało! Jednych rąk się trzymałam, zrobiłam mostek, a koleżanki z drugiej piramidy łapały mnie za stopy. Byłam taka wygięta. Potem te jedne mnie puściły, tamte nadal trzymały, i ja wtedy zrobiłam jakiś taki szus i zleciałam. A te, które były na niższych piętrach piramidy, wyciągały ręce i hamowały ten impet ode mnie. Zeskoczyłam ładnie, zrobiłam dyg. Umiałam robić bardzo ładny dyg. Od dziecka zawsze tą nóżką się kłaniałam. I to mi zostało do dziś.

EDUKACJA PRZEDWOJENNA

Pani wie jak to było, kiedy był Dzień Nauczyciela? Jaki inny styl winszowań dla nauczycieli! W Dzień Nauczyciela każda klasa podchodziła z kwiatkami do swojej pani nauczycielki. A moja mama nauczyła mnie takiego wierszyka:

„Pani umysł nasz rozwija

Do nauki chęć w nas budzi

I z niewykształconych istot

Wykształconych zrobi ludzi

Korzystając z dnia imienin

Pracę pani mając w cenie

Kiedy starsi jej winszują

I my ślemy swe życzenia

Niechaj smutek lub niezgoda

W życiu duszy twej nie rani

Niech wesołą, niech szczęśliwą

Zawsze w życiu będzie pani”

Czy teraz dzieci mówią taki wierszyk? Jak bardzo zmienia się poziom życia, bycia, uszanowania. Jestem przerażona, jak młodzież teraz mówi. Jak w telewizji słyszę takie: sip, sip, dzibdzib. Mnie po prostu ta dykcja przeraża. Zawsze dbałam o staranne wysławianie się, mimo że od dzieciństwa często chorowałam na gardło. Miałam polipa w nosie i byłam operowana. Jeszcze przed wojną usunięto mi migdałki.

- No to kto tam pójdzie do pani dyrektor? Kto tam coś powie?

- Danusia! Danusia!

Tylko ta Danusia zawsze była. Nieraz byłam wściekła. To zrozumiałe, bo dlaczego zawsze ja. Mnie to nie imponowało. Ale jeżeli widziałam radość i uśmiech tej osoby, której składałam życzenia, i ktoś mnie na rączki wziął, ucałował, zostałam uhonorowana, dostałam jakąś czekoladę. Pani by się nie cieszyła? Też by się pani cieszyła.

Mój wujek, stary kawaler, nie miał prawej dłoni. Miał tylko lewą. Ale jak pisał! Piękna kaligrafia. Wszystko ślicznie. Starsze pokolenie to byli naprawdę wykształceni ludzie, mimo że kończyli siedem klas szkoły powszechnej. Moi rodzice, każde z nich, skończyło tylko siedem klas. Ale to byli ludzie inteligentni, o literaturze tak dużo wiedzieli! W czasie okupacji jak były naloty i musieliśmy leżeć w domu po ciemku (bo nie wolno było, żeby światło się paliło), te wszystkie wierszyki, piosenki, ważne rzeczy z literatury. Tego nauczyłam się w domu od moich rodziców. Mimo że w trakcie okupacji nie było już tego w podręcznikach, to najwięcej nauczyłam się właśnie wtedy, w trakcie nalotów.

Za moich czasów w szkole nie było tak jak teraz, że wszyscy chodzą ubrani jak chcą. Były fartuszki, kołnierzyki i każda klasa miała swój kolor. Moja klasa miała niebieski, dlatego wszystkie musiałyśmy nosić we włosach niebieskie wstążki. Szkoła była duża, korytarze bardzo szerokie, więc nauczycielki nie wiedziały, które dziecko jest z której klasy. Zwłaszcza te małe dzieci. Dlatego krzyczały: „Niebieskie!”, „Czerwone do mnie!”. Każda nauczycielka w ten sposób wołała dzieci do swojej klasy.

Nie było ubierania się w żadne kolorowe sukieneczki, nie wolno było. Jak cię nie było stać na fartuszek, to szkoła ci go dała. To było sprawiedliwe. Na te wszystkie budki przy Bazarze Różyckiego, na Kercelaku czy na Mariensztacie: tam chodził ten, kto miał pieniądze. Była zbyt duża różnica materialna między handlarzami a innymi ludźmi. Dlatego, żeby nie było tych dysonansów, to wszystkie dzieci chodziły do szkoły ubrane tak samo. Podobnie w przedszkolu. Wszystkie dziewczynki miały biały fartuszek, a pod nim sukieneczkę biało-niebieską. W taką drobną krateczkę.

Za czasów moich braci kałamarz stał na ławce i często się rozlewał. Kiedy ja chodziłam do szkoły, to w ławce był już otwór, tam był pojemnik z atramentem, a wszystko przykryte klapką. Kiedy dziecko siadało do ławki, to najpierw odsuwało klapkę. Potem brało stalówkę i pisało. Mam tu w szufladzie taką, mogę pokazać. Pisałam nią zaraz po wojnie, jak nie było innych. W późniejszych czasach pisałam już na maszynie. To były duże maszyny, Underwoody. Kochana, każdą literę trzeba było siłą naciskać! Mam małe palce, dlatego jak miałam napisać jakieś pismo, to była dla mnie męka. Całe ramię mnie bolało, w dodatku nawet nie można było szybko na niej pisać. Jeśli musiałam napisać jakieś rachunki po angielsku, odnosiłam je do działu maszyn. Choćby nie wiem jak mało było czasu, wolałam, żeby te baby, które miały siłę w rękach, je napisały. Później pojawiły się malutkie maszyny do pisania, paluszki chodziły jak na pianinie.

Już dawno temu moja wnuczka chciała nauczyć mnie obsługi komputera, pisania na tych nowoczesnych maszynach. Ale nadal nie umiem, powinnam się wstydzić. Widzi pani, opowiedziałam całą historię pisania. Ja po prostu jestem historią.

NAUKA W TRAKCIE OKUPACJI

We wrześniu 1939 roku „Sokół” został zamknięty, więc już nie ćwiczyłam. Świetlicę pani marszałkowej Piłsudskiej też zamknięto. Jak Niemcy weszli do Warszawy, to przestały działać gimnazja, licea, uniwersytety. Zostały tylko szkoły podstawowe, powszechne. W dodatku zabrano nam wszystkie książki od polskiego i od historii. Zostawiono nam tylko geografię, przyrodę. A zamiast języka polskiego były takie pisemka jak „Płomyczek” czy „Płomyk” - drukowane, przesyłane do poszczególnych klas. I myśmy się miały tylko z tego uczyć, a nie tego co było w naszych polskich książkach.

W czasie okupacji, jak skończyłam szkołę powszechną w 1941 roku, zaraz potem poszłam do takiej szkoły dokształcającej przy ul. Bagateli 15. To była szkoła zawodowa dla pracujących. I dlatego popołudniowa. Żeby móc tam uczęszczać, trzeba było mieć legitymację pracy, „Deutsche Ausweis”. Dlatego poszłam do pracy w drukarni państwowej PW przy ul. Sanguszki, gdzie pracowała moja przybrana ciocia. Mój brat Lolek również dostał tam pracę. Lolek miał duży talent, dostał się do stemplarni. Było ich tam dwóch: kierownik i mój brat. Robili pieczęcie, podpisy, faksymile: General-Gubernator, Ericha Kocha, wszystkie te inne znane nazwiska. Z kolei ja dostałam się na czwarte piętro do introligatorni, gdzie wykonywałam roboty pomocnicze. Byłam jeszcze dzieckiem, dziewczynką chudą, malutką, czternastoletnią. W tej chwili czternastolatki wyglądają jak panny, a wtedy wyglądałyśmy bardziej jak dziewczynki. Oczywiście, że chciałam już wyglądać jak dorosła: nosiłam buciki na koturnach, bo taka była moda. Zaplatałyśmy też warkocze.

W szkole na Bagateli uczyłyśmy się rysować różne cenniczki. Bo u nas w Warszawie jeszcze przed wojną na każdej wystawie musiał być cenniczek. Jak przechodziłam przez ulicę, mogłam od razu przeczytać, co ile kosztuje. Wchodziłam do sklepu i płaciłam dokładnie tyle. Wycenione było wszystko, nawet cukiereczki wedlowskie. Nie było targowania się jak u Żydów. W tej szkole na Bagateli miałyśmy lekcję reklamy. Pamiętam, jak rysowałam różne ładne obrazeczki adekwatne do tego towaru.

ŻYCIE W OKUPOWANEJ WARSZAWIE

Życie przedwojenne, a potem okupacyjne.…

To okupacyjne było najtragiczniejsze. Dlatego, że co rusz były łapanki, co rusz ktoś bliski, ktoś znajomy, został wywieziony. Młodych ludzi łapali na przymusowe roboty do Niemiec, a starszych, którzy nie mogli pomagać np. na roli, dawali do jakiegoś karniaka. Na terenie Niemiec było 26 obozów. A my słyszymy tylko o Dachau, Ravensbrück. Łapanki były już w pierwszym czy drugim roku wojny.

Mój najstarszy brat dostał się do niewoli. Walczył w wojnie obronnej w 1939 roku i Niemcy ich przechwycili. Został jeńcem. Następny brat został złapany w łapance i wywieziony do Niemiec. Kiedy przyszedł list od niego, okazało się, że pracuje w firmie niemieckiej, w swoim zawodzie. Po jakimś czasie został wyzwolony, zaczęli płacić mu pieniądze. I te pieniądze za swoją pracę przesyłał do domu dla mamy. Z kolei następny brat złapany w łapance, dostał się na niemieckie gospodarstwo rolne do jakiegoś chłopa. A utalentowany brat Lolek, cały czas był w Warszawie, pracował w introligatorni i w Teatrze Ul - to był taki kabaret.

1/2 SIERPNIA 1944

Jak syrena zawyła na powstanie, tramwaje na Marszałkowskiej stanęły. Wszyscy musieli wysiadać i biec, każdy w swoją stronę. Przebiegłam ul. Królewską, potem przez plac Piłsudskiego, Krakowskie Przedmieście, do ul. Karowej. A tam był Hotel Bristol. I ten Hotel Bristol miał od ul. Karowej bramę dostawczą. Dojeżdżały tam samochody, które przywoziły towary do hotelu. I z tej bramy wyszli Niemcy. Zatrzymali wszystkich uciekających, mnie też. Kiedy nas tam przetrzymywali, kucharze z hotelu ugotowali jakieś kluski, nawet z okrasą. I myśmy to w nocy jedli.

W nocy podeszłam do wartownika, Niemca. I mówię do niego po niemiecku, że ja tutaj blisko mieszkam, tuż-tuż. Żeby mnie puścił teraz nocą, to ja sobie pobiegnę. Przecież nie jestem bandytą. A on do mnie:

- Nein, kleine Mädchen. Warten Sie bitte. Ein moment. Warten.

No więc czekałam. Piąta rano, zaczyna świtać. I on podchodzi do mnie:

- Kleine Mädchen, komm hier.

Wstaję, idę. Oprócz mnie przy tej bramie stał jakiś człowiek o kulach, bez jednej nogi. I jeszcze jakaś staruszka. Łącznie ze mną trzy osoby. Niemiec uchylił drzwi z tej bramy i musieliśmy przez nią przejść na kuckach, żeby inni nie widzieli. Już świtało. A wieczorem, 1 sierpnia, padał deszcz, więc było mokro. Wyprowadził nas, musieliśmy jeszcze zejść po takich schodkach. A na koniec powiedział, że ci Niemcy, którzy tutaj dookoła są, a to była ul. Karowa 18, to oni o nas wiedzą. I nawet mnie widzieli, bo im tam pomachałam. Ale ci, którzy są przy uniwersytecie, to z nimi nie ma kontaktu. A tam jest otwarta przestrzeń. Różnie może być. Tak że musisz szybko przebiec. Tak mniej więcej mi powiedział: „schnell”.

Najpierw przeszłam pod osłoną ślimaka. Ostrożnie, uważnie. Dookoła absolutna cisza. A potem, zanim puściłam się pędem przez otwartą ulicę, myślałam: „Boże, aby tylko za ten dom na Browarnej dolecieć”. To było kilka ładnych metrów, taki kawał do przelecenia. Mimo że szybko biegałam. W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego. Puściłam się pędem, błyskawicznie. Kiedy zaczęłam biec, u góry była cisza. A potem słyszę straszliwy huk. Nagle zaczęłam czuć ciężar mojej sukienki, coś mnie szarpnęło w rękę, coś zabolało, oparzyło. Było mi gorąco. Czułam coś na głowie. A miałam wtedy warkocze, bo myśmy się wtedy czesały w taką koronę z warkoczy. Schyliłam głowę, i co ja słyszę:

- W płomieniach! - coś takiego. Jakieś takie krzyki.

I tak się zastanawiałam: „w płomieniach? Kto? Ja?” Spojrzałam w prawo, zobaczyłam cień. To ten dom! A potem już nic więcej nie widziałam. Padłam.

Obudziłam się. Leżę w jakimś polowym łóżku, w jakimś obcym mieszkaniu. „Gdzie ja jestem?” A obudziłam się dopiero po południu następnego dnia. I okazało się, że w tym mieszkaniu na ul. Browarnej mieszkała też pani Antosiowa, garderobiana Teatru Ateneum. Ona mnie rozpoznała, i jak skończyli strzelać, to ludzie wyszli z domów i pytali, kto zna tę dziewczynę, bo jest nieprzytomna. W dodatku wezwali lekarza. Lekarz opatrzył mi rany. Ścięli mi włosy, bo były popalone. Miałam poparzone ramię i nogę od pocisków. Lekarz powiedział im, że żyję, jestem w śpiączce. I powiedział, jak długo będę spała.

Pani Antosiowa wzięła mnie do siebie, miała taki duży przedpokój. Wystawili tam łóżko, żeby nie przeszkadzać rodzinie. Bo wiadomo, ja byłam obca. Ubrali mnie w jakąś spódnicę i bluzkę. I taka się ocknęłam. Patrzę: w co ja jestem ubrana. Wreszcie słyszę, drzwi skrzypnęły od pokoju. Wychodzi pani Antosiowa.

Danusia, uratowali ciebie ludzie. Ty byłaś cała w płomieniach.

A wie pani, skąd ja się potem dowiedziałam, że ludzie krzyczeli dokładnie „kobieta w płomieniach!”? To był co najmniej 2011, 2012 rok. W kościele nieopodal mnie było zebranie różnych chórów. Ja już tylko byłam członkiem chóru, ale nie śpiewałam, bo mój mąż był wtedy bardzo chory. I te wszystkie panie i siostry zakonne wybiegły do mnie i mówią:

- Danusia, jak tutaj jesteś, opowiedz nam, co się z tobą działo w czasie powstania warszawskiego. Bo my nic o tym nie wiemy.

Opowiedziałam im dokładnie to co pani teraz. A inna pani mówi do mnie:

- Pani Danusiu. Moja babcia opowiadała mi, jak byłam jeszcze małą dziewczynką, o początku powstania. Opowiadała, jak widziała, że taka pani biegła przez ul. Karową i krzyczała. A ludzie krzyczeli „kobieta w płomieniach!”.

Krzyczała!

A ja nie wiem, czy krzyczałam [śmiech].

WRZESIEŃ 1944 - OBÓZ PRACY W III RZESZY

Rozwiązanie powstania było dopiero w październiku, ale pamiętam jak już 4 września Niemcy wyrzucali nas z domu. Wyrzucali nas dom po domu, zdzierali z nas wszystko. Rzucali nasze rzeczy, podpalali. Miałam plecak-chlebak. Miałam na sobie taką bluzę wojskową, harcerską. Lekko ocieplaną. Palił się cały dom. Szli wzdłuż ulicy, dom po domu, dom po domu. Wszystkich wyrzucali, wszystko podpalali. Po powrocie z obozu w 1946 roku widziałam już tylko same gruzy. Tylko sterty cegieł.

Rozdzielili naszą rodzinę w Ursusie. Potem wrzucono nas stamtąd do wagonów towarowych. I jechaliśmy, dniami i nocami. Było chłodno. Ale nie było tak bardzo zimno, bo to był wrzesień. Proszę pani, czy pani wie, co to jest głód? To jest dopiero tragedia, jak człowiek czeka na kawałek chleba i na trochę wody, czeka, aż stanie pociąg, rozsuną się drzwi od tych wagonów towarowych. Wagonów zwierzęcych, bez okien. Widzieliśmy tylko małe smużki światła dziennego. Dzięki temu wiedzieliśmy, czy jest dzień, czy noc. Często jechaliśmy w kucki. Dopiero jak ubywało trochę ludzi, to można było nogi wyciągnąć. A na koniec nawet się położyć.

7 września 1944 roku dojechaliśmy do Breslau, czyli do Wrocławia. A może to było 10 września? Już nie pamiętam. Kiedy byłam zapisywana i dostałam numer, w dokumentach ujęli nam lat. Mnie i mojej koleżance z podwórka, mieszkającej piętro niżej. Kobiety napisały, że mamy 14 lat. A ja mówiłam: „Mam już 17.” A dlaczego tak zrobiły? Powiedziały po niemiecku:

- Kleine Mädchen, jak wpiszemy, że masz 14 lat, to dostaniesz lżejszą pracę. Bo wszyscy będziecie mieli ciężką robotę u nas.

Uczyłam się niemieckiego od mojego uczonego wujka, dlatego byłam odważniejsza niż inni i rozmawiałam z nimi.

Wozili nas, sto Polek, po całych Niemczech. Tam gdzie potrzebowali trochę niewolników, otwierali wagony i wyrzucali. Bremen, Düsseldorf, Einundzwanzig Lager… Obozów było 26, więc może to sobie pani wyobrazić. Ostatnie 20 kobiet, w tym mnie, mamę i moją koleżankę, zostawili w Brunszwiku, w fabryce Vereinigte Eisenbahn-Signalwerke. Mnie i koleżankę zabrano na czwarte piętro tej fabryki. Każda miała swoje biurko. Piłowanie, borowanie… Małe paluszki, cieniutkie pilniczki, wszystko musiało być dokładnie. Robiłyśmy to, co zwykle robią mężczyźni o delikatnych rękach. To była robota precyzyjna. A kobiety na niższych piętrach miały ciężkie roboty. Wykonywały je pozostałe osiemnaście kobiet.

Mówili na mnie „kleine Mädchen”. Kleine Mädchen, czyli miła dziewczynka. Wcześniej, zanim dojechałam do tej fabryki, wybito mi zęby. Przeszłam dużo różnych złych rzeczy. Ale nie groziło mi żadne nachalne zachowanie, bo moja mama zawsze mnie chroniła, zakrywała mnie sobą, biła się o mnie. Natomiast w tej fabryce doszłam do porozumienia z kierownikiem, Niemcem. Przyniósł mi książkę do nauki języka niemieckiego, taki niemiecki podręcznik szkolny. I tam było dużo słów i obrazków. Dzięki temu douczałam się niemieckiego. A że gramatykę znałam dobrze od mojego uczonego wujka, to wypowiadałam się ładnie. W dodatku mówię wyraźnie, mam dobrą dykcję. Dlatego byłam dla nich taką „kleine Mädchen gut”.

W tym obozie nie byli tylko Polacy. To było całe miasteczko kolejowe. Pracowali tam ludzie różnych narodowości: Ukraińcy, Rosjanie. Byli tam również Niemcy, którzy byli przeciwni Hitlerowi. Np. ci Niemcy, z którymi pracowałam na 4. piętrze. Proszę pani, to byli inni ludzie. Te Niemki przyniosły mi palto, rajtuzy.

Pytali mnie też o powstanie. Kiedy w pobliżu nie było hitlerowców, prosili mnie: „kleine Mädchen, komm hier.” I dopiero gdy jeden z nich stał na czatach i patrzył, czy przypadkiem nie idzie kierownik główny, to ja na tyle, na ile umiałam niemiecki, opowiadałam im, jak wyglądało powstanie, okupacja. Jak było naprawdę. Zrobiłam im taki wykład. I oni mi wtedy wierzyli.

NALOT BOMBOWY ALIANTÓW

Kiedy trafiłyśmy do Brunszwiku, dla nas, tych 20 kobiet, wybudowano specjalny barak. Na początku mieszkałyśmy 6 kilometrów od fabryki. Zależało im na niewolnikach, na rękach do roboty, więc nasz barak postawili w ciągu miesiąca, może nawet krócej. W środku było brudno. Był zapluskwiony. Myszy, szczury, nawet strach było tam wejść.

Pewnego razu był nalot angielski. A angielski nalot polegał na tym, że sypali dywanami mniejsze bomby wzdłuż torów, żeby zniszczyć wagony. Baraki, które leżały tuż przy torach, też dostawały. Kiedy był ten nalot, miałam zastrzał palców. Bolało mnie tak bardzo, że naprawdę było mi już wszystko jedno. I kiedy moja mama, koleżanka i nasze dwie sąsiadki, bo trzymałyśmy się w pięć, musiały uciekać, ja zostałam w baraku, na tym piętrowym łóżku. Tylko ja jedna. Bomba uderzyła w barak. I co się stało: słupy z dachu oparły się nawzajem na siebie, tuż nad moją głową. Kiedy nastała cisza, poruszyłam się. Okazało się, że mogę ruszać głową, oddycham. Ale nic nie widzę, ciemno.

Ludzie, którzy uciekli, polecieli na dworzec kolejowy. Ale potem stamtąd przybiegli, zobaczyć co się stało. Pamiętam samych mężczyzn, którzy mówili do siebie:

- Nie, nic nie ruszajcie. Najpierw zobaczymy, czy ona żyje.

Wiedzieli, w którym miejscu miałam łóżko. To byli tamtejsi robotnicy, nie mówili po polsku. W końcu ktoś powiedział po polsku:

- Żyjesz?

- Jestem tu! Jestem tu! - krzyczałam.

- No to uważaj, bo my ci idziemy na pomoc. A możesz ruszać rękami?

- Nie mogę.

A głową?

- Mogę.

Nade mną były te belki, jedna stała na drugiej. Podchodzili delikatnie, z boku, i uważali, żeby ta jedna belka pod ciężarem drugiej nie upadła na mnie. W każdym razie, odetchnęłam. Byłam najszczęśliwszym człowiekiem na świecie w tamtej chwili. Co to znaczy życie! Czy to nie cud Boski?

Wojna skończyła się w maju 1945 roku i fabryka została zamknięta. Mój brat, który był w obozie Oflagu, przyjechał na rowerach z kolegami i zabrał nas tam, gdzie wcześniej był on. Bo tam sporządzali listę Polaków, którzy chcieli wrócić do kraju. I myśmy się tam z mamą zapisały. Wracałyśmy, znowu jadąc z obozu do obozu, z obozu do obozu. Znów z innymi ludźmi.

PROPAGANDA KOMUNISTYCZNA

Gdy skończyła się wojna, wróciłam z obozu z Niemiec, absolutnie nikomu nie opowiadałam o swoich przeżyciach przedwojennych ani okupacyjnych. Raz jeden powiedziałam tylko do takiego politruka…

Po wojnie dostałam się od razu do trzeciej klasy gimnazjum. Zaliczono mi te wszystkie lata nauki w międzyczasie. Na lekcję historii przyszedł taki politruk i zaczął mówić do nas wszystkich, jak to wojsko radzieckie przyszło, jak ratowali warszawiaków. A ja mówię do niego:

- Proszę pana, ale pan kłamie! Jak pan może tak mówić! Przecież ja jestem z Powiśla. Przecież to polskie wojsko chciało wkroczyć do Warszawy, a nie mogło wkroczyć dlatego, że naszego generała Stalin odwołał! Myśmy czekali na pomoc, żeby nam ktoś pomógł walczyć z Niemcami. Mieliśmy sygnały, że już polskie wojsko idzie. Myśmy nawet słyszeli ten tumot, rytm ich marszu. A pan mówi, że to wojsko rosyjskie? Więc jak pan może mówić, że wyście przyszli. Dopiero wtedy kiedy powstanie upadło zupełnie, kiedy już nas wyłapano i mnie wywieziono z Warszawy. Proszę pana, ja panu mówię prawdę. Dlatego, że ja przeżyłam to wszystko.

A on mówi:

- Tak, tak! Wyście tak czekali, ale co mogli Polacy? Tam nie było polskich żołnierzy.

I takie rzeczy do mnie mówił, więc usiadłam. Byłam wściekła. Takie rzeczy w szkole, na lekcji historii. A on się potem mojej koleżanki pyta:

- Jak nazywa się ta dziewczynka?

- Danusia Maliszewska.

- Od tej pory pani Danuta Maliszewska nie ma prawa zdawać na żadne studia i nigdzie nie będzie przyjęta.

Od razu mi tak powiedziano.

- Danusia, coś ty uczyniła? - mówi do mnie pani dyrektor.

A ja mówię:

- Ja tylko raz powiedziałam prawdę.

Ten smród ciągnął się za mną aż do pracy w handlu zagranicznym, do roku 1980 albo 1981. A proszę pani, znałam angielski, znałam niemiecki. Dwa języki. Kiedyś w pracy podeszła do mnie taka młoda osoba jak pani. Pani mecenas, pani magister. Ona skończyła handel zagraniczny i chciałaby tutaj ze mną popracować. Zadałam jej kilka pytań, a okazało się, że ona nie wie co to jest. Mówię do niej:

- Jak to. Ile trwały pani studia? 4 lata? Proszę pani, pani takich podstawowych rzeczy nie wie. To co pani właściwie umie?

- No ja wszystko umiem

- A co to jest? - pokazuję jej papier po angielsku napisany. - To jest kontrakt mój. Co pani tutaj z tego rozumie?

- No nic.

W czasie gdy miałam 55 lat (1982 r. - przyp. red), zostało ogłoszone, że kobiety, które skończyły te 55 lat mogą iść na emeryturę. To było takie czytelne: wszystkie, które brały udział w powstaniu, wszystkie osoby z tamtych czasów, lepiej niech idą sobie na emeryturę, dlatego, że one za dużo mówią.

RELIGIA W CZASACH KOMUNIZMU

Wracamy do roku 1950. Był rozkaz zdejmowania wszystkich krzyży z urzędów i ze szkół. Początek maja, tuż przed moją maturą. Do klasy weszło czterech bandziorów, wielkich chłopów z dużą drabiną.

- My tu z urzędu przyszliśmy zdejmować krzyż.

A ja i moje koleżanki należałyśmy do Solidacji Mariańskiej. Cały rząd to były dziewczęta z tej grupy. I ja mówię:

- Dziewczyny, nie będziemy, nie pozwolimy!

I ja skoczyłam, a że byłam taka zręczna, prędko po tej drabinie weszłam na sam szczyt i krzyczę:

- Nie dam! Możecie mnie zabić, ale nie pozwolę!

I inne dziewczyny trzymały tę drabinę, bo oni chcieli mnie z niej zrzucić.

- Nie pozwolimy! Nie damy się! - krzyczały.

Taki był ruch w klasie, że aż pani dyrektor Warchałowa przyszła. I mówi:

- Co tu się dzieje?

- My tu przyszliśmy z urzędu zdejmować krzyże.

- A kto wam pozwolił tu przyjść? Jak żeście śmieli. Ja tu jestem dyrektorem. Ja decyduję o tym, co dzieje się w tej szkole. Proszę mi się stąd w tej chwili wynosić!

I oni musieli mi pomóc, zdjąć mnie z góry tej drabiny. A jeden z tych drani powiedział do mnie na ucho:

- Dumny jestem z was.

To był taki człowiek, który pracował dla nich, ale jednocześnie miał jeszcze trochę jakiejś polskości w sobie. Drugi tylko na niego spojrzał.

Demokracja ma to do siebie, że mamy się szanować wszyscy, ale to trzeba się szanować z kulturą. Pewnie, że może pani nie wierzyć w Boga. Nie mam pretensji do tego. Ale bądźmy ludźmi. Ja panią szanuję. Ja pani wierzę, ja pani ufam.

UPAMIĘTNIENIE

Jak był okres Wielkiego Postu, to każdy kościół miał ambicję zrobić najpiękniejszy grób Pana Jezusa. Ale musiał on mieć jakiś polski akcent: powstania warszawskiego, czasów okupacji, czy bitwy o Warszawę. Takie symboliczne szlaki. W tym czasie w każdym kościele były wielkie kolejki do Grobu Pańskiego. Zaczynały się już w czwartek w nocy, w trakcie gdy te groby były budowane. I tak chodziło się przez Krakowskie Przedmieście: od kościoła św. Krzyża, aż do św. Anny. Potem dalej Stare Miasto. Żeby jak najwięcej tych grobów zaliczyć. A potem prowadziliśmy dyskusje, który grób był najbardziej atrakcyjny, najciekawszy.

Jeszcze w czasach przedwojennych, na Wszystkich Świętych, młodzież miała puszki i zbieraliśmy przed cmentarzem składkę na rzecz utrzymania grobów orląt lwowskich. Z kolei w latach 70. moja córka pracowała w Polinexie, w handlu zagranicznym. Ja zajmowałam się krajami kapitalistycznymi, ona była w dziale krajów socjalistycznych. Kiedy organizowali wycieczki z zakładu, miała okazję pojechać do Lwowa. I wtedy zobaczyła te nasze polskie groby, tak strasznie zaniedbane. Wówczas cały Polinex wystąpił do władz państwowych z pretensją, że to byli Polacy, nasi bohaterowie walczący za Polskę, dlatego należy im się upamiętnienie. Dopiero za czasów Gierka, kiedy nawet można było kupić sobie wędlinę paczkowaną w Warszawie, byle tylko mieć pieniądze. Można było zająć się sprawą orląt lwowskich. Wszystko podsumowano, łącznie z naszymi starymi przedwojennymi organizacjami i składkami, ile udało nam się wtedy zebrać pieniędzy.

Lata 80. Pamiętam, że kupowałam dużo kwiatów. Chodziłam po cmentarzu w Warszawie na groby naszych wielkich poprzedników z „Sokoła”, którzy zdobywali główne nagrody. Było tam parę takich nazwisk. I to były ładne pomniki, jeszcze przedwojenne. Składałam tam kwiaty, w otoczeniu ludzi. Dawałam im wykład przed każdym z tych pomników. Opowiadałam kto to był, co robił, jakie zdobył miejsce. Taki miałam obowiązek.

Nigdy nikomu nie powiedziałam tyle co pani. Otwieram się dopiero ostatnio. Mam 95 lat. W styczniu skończę 96, jak Pan Bóg pozwoli. Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba. Tego zdania jestem. Tak długo jak mam apetyt, jak mi się chce robić, jak mi się chce trochę rano poćwiczyć. A wie pani, jak ja ćwiczę? Słucham Radia Maryja i modlę się z nimi. Oni tak ładnie się modlą, każdą dziesiątkę pięknie omawiają. I jak jest dziesiątka, to ja leżę. Nogi przerzucam raz w jedną, raz w drugą stronę. Zginam, wyprostowuję. Potem nogi w górę. Trzymam paciorki, modlę się. A nogi pracują.

Paryżewo

Czytaj oraz wspieraj dziennikarstwo i publicystykę na wysokim poziomie.
Zobacz, kto mnie rekomenduje:
Więcej
paryzewo.pl 2023 - wszystkie prawa zastrzeżone