20 kwietnia, 2022

Kobiecość a Tradycja katolicka – wywiad z Ewą Niewczasową

W marcowe popołudnie zaprosiłam do swojego domu tradwife [ZOBACZ JAK]. Przez ponad dwie godziny rozmawiałyśmy o kobiecości, feminizmie, siostrzeństwie, patriarchacie i jego strażniczkach, tradycyjnym katolicyzmie, literaturze, krytyce, z jaką spotyka się nasza działalność, oraz o wszystkim tym, co nas łączy i co dzieli. Powstał z tego najdłuższy tekst w historii Paryżewa, do którego przeczytania serdecznie zapraszam!

Moją rozmówczynią jest Ewa Niewczasowa (ur. w 1990 roku), prowadząca na Instagramie profil @ewa.niewczasowa, na którym pisze o samowychowaniu, kobiecości, macierzyństwie, literaturze i Tradycji katolickiej. Od 2016 roku żona, mama dwójki dzieci (4,5 roku i 3 lata) i pani domu.

Od kiedy jesteś związana ze środowiskiem tradikatolickim?

Tradycję poznałam 11 lat temu dzięki mojemu ówczesnemu chłopakowi, a obecnemu mężowi. Wcześniej interesowałam się różnymi wspólnotami w Kościele, choć do żadnej z nich nie należałam. Miałam koleżanki w oazie czy neokatechumenacie i rozmawiałam z nimi na tematy dotyczące wiary. Czułam, że chcę się rozwijać duchowo, ale potrzebowałam w tym przewodnika, więc szukałam jakiegoś duszpasterstwa, czytałam o różnych grupach. Pewnego razu poszłam z jedną koleżanką ma mszę o uzdrowienie, ale wyszłam z niej zażenowana. Dla mnie było to emocjonalne show, a nie Najświętsza Ofiara. Później zaczęłam zadawać sobie pytania, czy to może ze mną jest coś nie tak? Wielu osobom to odpowiada, a ja wiecznie mam jakiś problem. Kazania wydawały mi się bardzo infantylne, a byłam wtedy studentką i chodziłam na msze święte organizowane dla studentów, więc liczyłam na jakieś konkrety, ważne tematy dotyczące życia, powołania, duchowości, pracy nad sobą. A tu pojawiały się żarty z ambony, traktowanie nas, studentek (mieszkałam przez rok w żeńskim akademiku, gdzie była codzienna msza święta), trochę niepoważnie, niedojrzale. Trochę na takiej zasadzie, że „fajne z was dziewczyny, jesteście takie miłe, dobre i takimi pozostańcie”. Brakowało mi po prostu czegoś poważniejszego.

Czyli czułaś niedosyt intelektualny?

Tak, trochę taki niedosyt intelektualny, ale przede wszystkim brak wartościowej strawy duchowej. Przyznam, że były też kwestie związane z estetyką – z coraz dziwniejszymi krzyżami i obrazami w kościołach. Widziałam niedbałość księży – msze były odprawiane tak szybko, że nawet w trakcie tak ważnego momentu jak przeistoczenie, niektórzy z nich, zamiast klękać, kucali. Nie mogłam tego zaakceptować, ale trwałam w tym, bo myślałam, że nie ma nic innego. 

A potem trafiłam na tzw. mszę trydencką. I kiedy z niej wyszłam (akurat trwały rekolekcje wielkopostne), poczułam się, jakbym wypiła szklankę czystej wody po męczącym biegu. Msza święta była dość długa, było w jej trakcie dużo ciszy, ale też piękny śpiew, bardzo wymagające kazanie. Cała oprawa była bogata, estetyczna. Zrozumiałam, że ktoś traktuje mnie poważnie. I co najważniejsze – że ktoś Pana Jezusa traktuje poważnie i stara się dać Mu wszystko, co najlepsze. Tradycyjnym katolikom często zarzuca się przywiązanie do gestów, symboli, łaciny… A jednak to te symbole są językiem niewidzialnego świata. Kiedy przestajemy o nie dbać, ta sfera wyższa przestaje dla nas istnieć, zostaje zapomniana. W tym wypadku oddalamy się od sacrum lub całkowicie o nim zapominamy. To dotyczy również takich spraw jak życie rodzinne i nasza historia. Jeżeli przestajemy dbać o pamiątki rodzinne, przestajemy mówić o naszych przodkach, to stają się oni kimś nieobecnym w naszym życiu. Odcinamy się od swoich korzeni. Dzięki Tradycji katolickiej zobaczyłam, że te wszystkie piękne i ważne rzeczy, o których czytałam w starych książkach i wspomnieniach, są cały czas żywe i aktualne. Są też inne powody, dla których Tradycja jest mi bliska – chociażby jej uniwersalność i integralność, świadomość, że katolicy wszystkich wieków i na całym świecie dostają (a raczej dostawali) tę samą naukę, uczestniczą (i uczestniczyli) w tak samo odprawianej mszy świętej. 

Kiedy mieszkałam we Francji, niedziela była moim ulubionym dniem, bo czułam, jakbym wracała na chwilę do domu. Po prostu wiedziałam, czego się spodziewać. Czułam się tam bezpieczna. Wiem, że wiele osób też tego doświadcza. Msza w tej formie odprawiana jest praktycznie od VI wieku, tylu świętych wychowało się na niej i na tradycyjnej nauce Kościoła, która jest spójna i integralna z życiem. Odkąd poznałam Tradycję, to mogę szczerze przyznać, że wszystko w moim życiu zaczęło się układać, łatwiej mi było wyznaczyć priorytety i pracować na sobą. Co ważniejsze, zaczęłam poznawać swoją wiarę, o której, jak się okazało, niewiele wcześniej wiedziałam.

Mówisz, że pierwszy raz zaczęłaś czuć się traktowana w Kościele poważnie w wymiarze intelektualnym. Tymczasem często spotykam się z zarzutami, że kobiety w środowiskach katolickich są traktowane lekceważąco. A czy Ty jako kobieta czujesz się traktowana poważnie w Tradycji katolickiej?

Tak, czuję się ważna i potrzebna. Przyznam, że na początku byłam nawet zdziwiona, bo usłyszałam wiele budujących słów od kapłanów Tradycji, które były skierowane właśnie do mnie, do młodej kobiety, wtedy jeszcze nawet nie żony. A później było tego więcej, np. błogosławieństwo małżonki podczas ślubu czy błogosławieństwo matki, tzw. wywód, który ma miejsce najczęściej podczas chrztu dziecka. Padają tam takie słowa: „Pan niech będzie z Tobą i niech Ci wynagrodzi wszystkie trudy macierzyństwa”. Czyli Kościół zdaje sobie sprawę z tego, że macierzyństwo jest bardzo wymagające i matki potrzebują pomocy. Kiedy usłyszałam to pierwszy raz podczas chrztu mojej córki, bardzo się wzruszyłam. Zrozumiałam też, że w tym Kościele, o którym mówi się, że jest bardzo męski, dostrzega się też kobiety, że wyciąga się do nich rękę, błogosławi się im, a to jest dla nas, katolików, bardzo ważne – błogosławieństwo.

Również od wielu księży w prywatnych rozmowach słyszałam podziw dla matek. Kiedyś na przykład był u nas ksiądz po kolędzie i mówił o problemach z sercem, przez które miewał trudności ze snem. Gdy wyraziłam współczucie, odpowiedział: „No tak, ale mnie syrena w nocy nie budzi. Ja to sobie mogę dospać rano, a pani nie”. To było bardzo ludzkie, dostrzeżenie tego, że nawet sen matki jest często zależny od dziecka. Niemiecka pisarka Gertrud von le Fort w jednej ze swoich książek przywołuje hiszpańskie przysłowie: „Ręka, która porusza kołyskę, rządzi światem” – bardzo mi się to spodobało. Właśnie od kapłanów wielokrotnie słyszałam, jak wiele zależy od matek. Tyle mówi się o męskim świecie, o tym, że mężczyźni są w nim wynalazcami, prezesami, panami świata, ale każdego mężczyznę, nawet kapłana, urodziła kobieta, ona go wychowała. Wybitne postaci, chociażby znane nam z historii, często mówiły o tym, jak wiele zawdzięczają swoim matkom, ile dała im ta miłość macierzyńska i poczucie bezpieczeństwa. Uderzyła mnie też myśl Gertrud, że kobieta jest matką bohatera i świętego, ale jest też matką tchórza i zdrajcy. Oczywiście nie mamy pełnej kontroli nad życiem naszych dzieci, jednak wiele zależy od nas, od postaw i wartości, które pokażemy naszym dzieciom.  

A co w przypadku kobiet, które nie mogą mieć dzieci bądź nie czują tej macierzyńskiej misji? Czy dla nich również jest miejsce w Tradycji katolickiej? 

EW: Tak, jest miejsce. Zauważmy, że przecież w historii Kościoła mamy wiele świętych kobiet i mężczyzn, którzy nie założyli rodzin. Każdy z nas może przecież pracować, rozwijać się, bez względu na powołanie. Każdy ma swoje miejsce, swoje pole do działania. Jest też macierzyństwo i ojcostwo duchowe, o którym wielokrotnie pisałam. Niedawno weszłam w polemikę z dziewczynami, które twierdziły, że Kościół stawia na wielodzietność i liczą się dla niego tylko rodziny. A przecież na większości kursów przedmałżeńskich, prowadzonych przez współczesny Kościół, raczej uczy się, jak nie mieć dzieci lub jak ograniczać ich liczbę [śmiech]. Mam nawet wrażenie, że na ogół więcej mówi się o pozytywach bycia singlem, o niezależności. 

Przejdźmy do środowiska feministycznego. Niejednokrotnie, zwłaszcza z okazji Dnia Kobiet, czytałam wpisy różnych blogerek, że wstyd w dzisiejszych czasach nie być feministką. Jak zapatrujesz się na to stwierdzenie? Czy Ty czujesz się feministką? I jeśli nie, to czy czujesz się z tego powodu gorsza bądź zawstydzają Cię takie słowa?

Słabo znam to środowisko, chociaż czasem czytam, co te dziewczyny piszą. Nie czuję się feministką i nigdy też nie miałam potrzeby, żeby przynależeć do takiej grupy kobiet. Nie czuję się zawstydzona z tego powodu. Co jakiś czas trafiam na konta feministyczne, gdzie bardzo dużo mówi się o fizyczności, cielesności, seksualności. Brakuje mi w tym postawienia akcentu na intelekt, głębszego spojrzenia na kobiety. Być może lepiej się w tym orientujesz, ale kiedy ja czasem wchodzę w hasztag „feministka”, wyskakują mi zdjęcia dziewczyn pokazujących swoje ciała, tatuaże, biust. Piszą o tym, że moje ciało nie musi się nikomu podobać. Hasła w stylu: „jestem ok”, „jestem okej z tym, że mam taki brzuch albo rozstępy”. Rozumiem, że to taka idea i chęć pokazania innym kobietom, że piękno nie ma rozmiaru, że nie musimy robić czegoś pod dyktando mody lub czyichś oczekiwań. Ale brakuje mi u feministek tego, żeby pokazały, że kobiety są mądre, że robią w społeczeństwie naprawdę wiele dobrego. Nie ma też tam zbyt wiele o rozwoju, prawda? A człowiek powinien iść naprzód, chociaż małymi kroczkami. Często właśnie nie jesteśmy „ok”, nie jesteśmy tacy dobrzy i fajni – zwycięża wygoda, lenistwo. Warto zwrócić na to uwagę.

Podoba mi się myśl, którą kiedyś wyczytałam u Edyty Stein, że kobieta nigdy nie jest tylko kobietą i że gdziekolwiek się pojawi, chociażby w miejscu pracy, może tam wnieść bardzo dużo dobra. Kobieta jest osobą, która potrafi załagodzić prawa ustanowione przez mężczyzn, niesie spokój i pocieszenie. Kobiety są bardzo inteligentne, empatyczne, mogą wnieść do rozmowy naprawdę ciekawe myśli, potrafią na wiele spraw spojrzeć inaczej, głębiej. Brakuje mi apologetyki kobiecości, jak to nazywam, a więc patrzenia na kobietę jako na całość, żeby nie spłycać jej tylko do ciała. A niby feministki właśnie z tym walczą, z postrzeganiem nas przez mężczyzn wyłącznie przez pryzmat naszego ciała…

Zdecydowanie, brakuje mi tego samego. Większość feministek skupia się na fizyczności, cielesności, seksualności – tej ostatniej dodatkowo bez kontekstu relacyjności. Ewentualnie seksualności w relacji do samej siebie. Również bardzo brakuje mi w tym środowisku nacisku na intelekt. Dlatego czytam niektóre konta kobiet w ruchu tradwife, bo one wysoko stawiają sobie poprzeczkę intelektualną. Mimo tego, że muszą ogarnąć dzieci i obowiązki domowe, znajdują w swoim życiu czas na pogłębianie wiedzy i czytanie wartościowych książek, niekoniecznie religijnych. Orientują się w klasyce literatury, nie poprzestają na czytadłach. 

Tak, również to zauważyłam. Sama często podkreślam, że czytam dobrą literaturę, bo nie mam zwyczajnie czasu na czytanie kiepskich książek. I widzę to też u wielu moich koleżanek, które są mamami, że naprawdę stawiają na wartościowe treści i rozwój, mimo ograniczonego czasu. Co do książek to jednak u większości czytelników jest niestety taka tendencja, że czyta się głównie nowości, jakieś bestsellery. Dobrze widać to właśnie na Instagramie, gdzie stale widzę te same tytuły i zachwyty nad nimi. Mam wrażenie, że cały Instagram czyta to samo, w tym samym momencie, i trochę mnie to irytuje. Z kolei mnie czasami ktoś pyta, skąd ja biorę te wszystkie książki, tych autorów, którzy dla wielu osób pozostają nieznani. 

Wystarczy pójść do antykwariatu [śmiech].

Tak, wystarczy pójść do antykwariatu, do czego zresztą często zachęcam na swoim koncie. Albo mieć w sobie choć trochę buntu i przekory, albo może raczej ciekawości świata. Jest tylu wspaniałych autorów – niestety dziś zapomnianych. Naprawdę warto do nich sięgać. Czy kryminały, romanse i fantasy, które tak często widzę u ludzi, to jedyne gatunki warte naszej uwagi? 

Czy czujesz się kobietą wolną, wybierając taką, a nie inną ścieżkę życia?

Tak, czuję się wolna, mimo różnych ograniczeń i zobowiązań, przed którymi nie mogę przecież uciec, np. od spłacania kredytu za mieszkanie. To na pewno jakoś nas ogranicza, odbiera swobodę. Ale generalnie wolność jest dla mnie wewnętrznym poczuciem radości i spokoju mimo różnych trudów i przeciwności. Kiedyś przeczytałam mądre słowa, żeby starać się w życiu osiągać taki spokój, którego nie będą w stanie zburzyć czyjeś słowa, gesty. Kiedy ktoś nie okaże nam szacunku, pominie nas – żeby to wszystko nas nie destabilizowało i nie odbierało nam radości życia. To oczywiście trudne, ale warto nad tym pracować. Wolność to też sprawa sumienia, które trzeba kształtować i nad którym należy czuwać. To kwestia naszych wyborów, których dokonujemy najczęściej zgodnie z naszymi wartościami. Warto się im przyjrzeć. Dla mnie to również wybieranie drogi życiowej, którą podpowiada serce i akceptuje rozum. Wolność to duże słowo. Dobrze być wolnym mimo licznych „zniewoleń”. 

A jak się czujesz z tym, że kobiety z ruchu tradfwide są nazywane „strażniczkami patriarchatu”, które zaprzepaszczają dokonania feministek? 

Nie czuję się strażniczką patriarchatu i też nie do końca podoba mi się łatka „tradwife”. Tak, w naszym małżeństwie mamy taki podział, że mój mąż pracuje zawodowo i zarabia pieniądze, a ja zajmuję się domem. Ale mamy też podział obowiązków domowych. Większość rzeczy w domu robię ja – bo lepiej to robię, po prostu. Ze względu na lata praktyki potrafię lepiej zorganizować przestrzeń w domu, lepiej posprzątać, więc więcej rzeczy biorę na siebie. Ale mój mąż też ma obowiązki, które ja mu nałożyłam lub które on sam wybrał, bo są zgodne z jego umiejętnościami. Ja np. nie lubię prasować, a mój mąż lubi i robi to lepiej, dokładniej. Wiem, że moje sukienki będą starannie przygotowane, kiedy będę chciała je włożyć. Dla niego to też chwila wytchnienia, a może nawet relaks. Tak samo nie lubię wyrzucania śmieci, płacenia rachunków i tym zajmuje się właśnie mój mąż. Mamy podział obowiązków, który jest zgodny z naszymi talentami i umiejętnościami. Wiele robimy też wspólnie lub w zależności od tego, kto ma więcej siły i czasu danego dnia. 

Czyli to nie jest podział obowiązków ze względu na płeć, tylko dostosowaliście go do swoich umiejętności i upodobań?

Jest to podział, który dostosowaliśmy do naszych umiejętności. Być może wynikają one z naszej płci, ale nie postrzegamy tego tak, że skoro ja jestem kobietą, to coś muszę lub czegoś nie mogę, albo mąż jako mężczyzna coś musi lub nie. Poza tym mój mąż pracuje zawodowo, więc nie wymagam od niego, żeby o dwunastej zrywał się z pracy, żeby przygotować dla mnie obiad. Robię to ja, to jest takie naturalne. Ale np. każdego wieczoru mąż rozładowuje zmywarkę, żebym rano miała ją pustą i po śniadaniu mogła ładować tam naczynia. Kiedyś wspomniałam o tym na grupie facebookowej zrzeszającej katoliczki i kilka dziewczyn zaczęło mi wyrzucać: „Jak możesz! Sama powinnaś prasować i rozładowywać zmywarkę!”. Pomyślałam sobie: „Dziewczyny, ja się nie dziwię, że feministki traktują katoliczki jak wariatki, skoro wy się oburzacie czymś takim. Mój mąż po prostu z przyjemnością prasuje i dla niego to nie jest żadne ciemiężenie”.

A jeśli chodzi o to, czy czegoś w życiu strzegę, to na pewno nie patriarchatu, tak jak się go dziś przedstawia. Staram się strzec wartości, tradycji, dawać poczucie bezpieczeństwa dzieciom i mężowi. On daje mi to samo, po prostu darzymy się zaufaniem, jesteśmy odpowiedzialni jedno za drugie. Dzięki temu, że ja jestem w domu i o niego dbam, mąż ma czas na swoje pasje, a ja na swoje. Pomagamy sobie, dbamy o swoje potrzeby. To nie działa tylko w jedną stronę – na korzyść mężczyzny. To słowo patriarchat jest dla mnie trochę niezrozumiałe i nawet trochę mnie śmieszy. 

Mnie też śmieszy. Wiele z tych określeń, jak chociażby „pick me girl” staje się wytrychami służącymi m.in. do obrażania kobiet, które nie do końca odnajdują się w mainstreamowym, ociekającym cielesnością i seksualnością feminizmie. Kolejnym takim feministycznym słowem jest siostrzeństwo. Kiedyś pisałaś u siebie na Instagramie, że nie wierzysz w tę ideę. 

Tak, te pojęcia rzeczywiście często się dziś pojawiają. Wydaje mi się, że jest jakaś moda na patriarchat i jego krytykę, na siostrzeństwo i gloryfikację tej idei… Tak samo ta wszechobecna „siła kobiet”. Ja nie do końca wiem, o co w tym chodzi. A próbowałam do tego dotrzeć.

Mam wrażenie, że to chwytliwe hasła marketingowe, coś w stylu „Maybelline – jesteś tego warta”, służące sprzedaży feministycznych książek, ciałopozytywnych świec, siostrzeńskich warsztatów i edukacyjnych webinarów.

Ale zauważ, że katolickie konta też tego używają. Piszą o siostrzeństwie, kobiecej sile – może w nico innej odmianie, ale jednak… Ja tego nie rozumiem, uważam to za płytkie, a już na pewno wymagające doprecyzowania. Tak samo te wszystkie hasła „jesteś okej”, „jesteś wystarczająca”, „jesteś dobra”, którymi jako kobiety jesteśmy raczone z każdej strony… Mam wrażenie, że zbyt bezrefleksyjnie się do nich podchodzi i właśnie, o czym wspomniałaś, robi się nawet w oparciu o nie niezłe biznesy.

W jednym z wpisów napisałaś: „Myślę, że dziś kobiety są silne, ale nie są mężne”. Na czym polega ta różnica między byciem silną a mężną?

Właśnie… Jak wspomniałam, nie wiem dokładnie, co znaczy to bycie silną, i wydaje mi się, że to jest takie trochę przepychanie i przechwalanie się… Chęć udowodnienia, że ja sobie ze wszystkim radzę sama, jestem taka wystarczająca – i stąd ta siła. Czy ona jest fizyczna, moralna, nie wiem? Dużo słów, dużo szumu, wielkie hasła, mało treści – przynajmniej dla mnie. A męstwo to konkretna cnota. Wiąże się np. z pokorą, rozsądkiem. Męstwo jest wtedy, kiedy spotyka cię jakaś trudność w życiu i musisz się z nią zmierzyć, odważnie stawiasz jej czoła. Albo pojawia się przeszkoda, której nie możesz pokonać, bo nie masz na to siły, zdrowia, nie masz też możliwości intelektualnych. Nie boję się powiedzieć tego, że czasem intelektualnie czy fizycznie coś mnie przerasta. Męstwo polega na tym, że wówczas zachowuje się spokój i nie podejmuje żadnego działania lub prosi o pomoc. Wyznaję zasadę świętego Augustyna: „Pracuj tak, jakby wszystko zależało od ciebie, a módl się tak, jakby wszystko zależało od Boga”. Ja naprawdę wiem, że dużo powinnam od siebie wymagać, ale są takie aspekty życia, takie sytuacje, w których jestem bezradna i bez wsparcia sobie nie poradzę. I to też jest męstwo, żeby przyznać, że ja sobie nie poradzę, nie umiem tego zrobić, muszę prosić kogoś o pomoc. 

Mówisz o niemocy, rozpaczy, czymś, co jest zupełnie ludzkie. Mam wrażenie, że niektóre nurty feministyczne tego nie uznają. Z kolei inne (i w ogóle środowisko lewicowe) na wszystko patrzą przez pryzmat emocji. Liczy się to, jak się z czymś czujesz, a rozsądek to kwestia drugorzędna. Tymczasem wśród tradikatolików spotykam się z drugą skrajnością. Obowiązuje kult rozumu i zdrowego rozsądku. Na katolickich grupach zawsze brakowało mi elastyczności, empatii, łagodności i delikatności w podejściu do krzywd oraz w ocenie trudnych historii innych ludzi. Tradikatoliczki dużo piszą na swoich profilach o łagodności i delikatności, tymczasem to właśnie od nich dostawałam najbardziej bezduszne komentarze.

Jeśli chodzi o kapłanów Tradycji, to przestrzegają oni przed zbyt emocjonalnym podchodzeniem do wiary i poprzestawaniem właśnie na emocjach, chwilowych wrażeniach. Uważam to za słuszne. A co do Twojego pytania, to jest takie popularne hasło: „Nie ma w tobie miłości” – to bardzo częsty zarzut wobec katolików Tradycji. Mówi się, że jesteśmy takimi faryzeuszami, bo liczy się tylko prawo, a nie ma w tym człowieka, nie ma miłości. Tylko jaką my dziś mamy definicję, jaki obraz miłości? Właśnie bardzo uczuciowe, ckliwe, które niewiele mają wspólnego z aktem woli, jakim tak naprawdę jest prawdziwa miłość.

W Tradycji widzę przede wszystkim postrzeganie człowieka jako istoty rozumnej, emocjonalnej i zmysłowej. Tylko po prostu trzeba zwracać uwagę na to, żeby emocje i zmysły nie kierowały całym naszym życiem. Dlatego ważne są i rozum, i serce, praca nad sobą i poznawanie samego siebie – swoich dobrych i złych skłonności. To też stawianie wymagań. Czasem rzeczywiście trzeba być łagodnym, wyrozumiałym, ale innym razem potrzeba już stanowczości. Pozwolę sobie użyć tak niemodnego i wyśmiewanego dziś słowa, jakim jest cnota. Ona jest naprawdę bardzo ważna, bo właśnie dzięki niej możemy z miłością podchodzić do samych siebie i innych ludzi. A wracając jeszcze do uczuć, to o nich pisał chociażby św. Tomasz, więc nie jest tak, że ten temat jest przez Kościół odrzucany. Przecież mamy Litanię do Najświętszego Serca Pana Jezusa, czcimy też Niepokalane Serce Maryi – a to Serce to właśnie miłość i miłosierdzie. Zauważmy, że nie ma litanii np. do Rozumu Pana Boga, prawda? Nie uciekamy przed tym, że coś czujemy – nawet św. Teresa Wielka pisała w swoich pismach „czuję”, a nie tylko „wiem”, „rozumiem”. Tylko to „czucie” trzeba dobrze rozumieć. I nie można sobie pozwalać, żeby na czymś tak zmiennym jak nasze emocje budować swoją wiarę, ba, opierać na tym swoje życie. Jednak nie popieram też – nazwijmy to – intelektualizmu, czyli podejścia zakładającego, że wszystko muszę wiedzieć, wszystko przeczytać, być filozofem, teologiem i biblistą. Bóg przychodzi przecież do prostych ludzi. Wielu rzeczy po prostu nie wiem. Uważam, że mimo wyższego wykształcenia jestem prostą kobietą, która chce się rozwijać duchowo, ale nie jest to równoznaczne z zajmowaniem się problemami teologicznymi, dogmatami. 

Masz swoje skończoności. 

Tak, dokładnie.  

Kult intelektualizmu i bezgraniczna wiara w ekspertów niczym w bogów olimpijskich to zjawisko dobrze mi znane również na lewicowym Instagramie. Powszechne jest edukowanie, obnażanie braków, dyscyplinowanie. Być może jest to podszyte jakimś strachem. Może w środowisku Tradycji katolickiej jest podobnie? Wynika to ze strachu, żeby nie zniszczyć tego zamkniętego, hermetycznego środowiska, nie niszczyć piękna liturgii reformami ostatniego soboru i żeby stać na straży Tradycji?

Na pewno w jakiś sposób czujemy się strażnikami Tradycji i chcemy przekazywać to, co sami otrzymaliśmy. Wartość Tradycji jest przeogromna, przebogata i znajdujemy w niej to wszystko, czego potrzeba, by dobrze żyć – mówiąc po katolicku, by być zbawionym. Mamy też świadomość, że zmiany posoborowe wpłynęły negatywnie nie tylko na Kościół jako instytucję, ale także na wiernych. Jeżeli jest się katolikiem, to trzeba znać swoje prawa i obowiązki. To jest naprawdę ważne i nie oszukujmy się, że jednak pewna wiedza, chociażby znajomość katechizmu, jest tutaj potrzebna. Dziś często ludzie chcą, żeby ktoś potraktował ich indywidualnie, bo ich sytuacja jest wyjątkowa – chcą naginania praw, także przez Kościół. A Kościół w swej mądrości wie, że nie może tego prawa zmieniać dla jednej osoby. To może wydawać się bezduszne, a tak naprawdę jest miłosierne, choć wiem, że może to być przez wiele osób uznane za trudne czy nawet niezrozumiałe.  

Być może to kwestia internetu? Ludzie w sieci zachowują się karykaturalnie i groteskowo, podczas gdy w spotkaniach na żywo są bardziej skłonni do empatii i łagodności.

Tak. Zauważ, że w internecie najbardziej udzielają się jednostki „wybitne”, charakterystyczne, które mają dużo czasu na udzielanie się na forach, pisanie długich komentarzy i elaboratów. Tymczasem większość ludzi, również ze środowiska Tradycji, nie interesuje się tym. Nie ma ich w internecie, żyją swoim prostym życiem. Tym ludziom nie zależy na tym, żeby wszystkich nawracać, każdemu wytykać błędy, mierzyć długość spódnicy. Oni po prostu robią swoje – w swoich domach, w pracy. 

W jednym z wpisów napisałaś, że jako matka masz liczne obowiązki, ale ten, kto ma obowiązki, ma też prawa i przywileje. Jakie to prawa i przywileje?

Przede wszystkim decydowanie o moich dzieciach i wychowywanie ich tak, jak chcę. Miałam dwie ciekawe sytuacje z tym związane. Poszłam kiedyś z córką do fryzjera. W godzinach, w których teoretycznie powinna być w przedszkolu. No i pani mówi: „O, chyba sobie wagary zrobiłyście dzisiaj”, na co córka opowiedziała, że nie chodzi do przedszkola. Pani fryzjerka spojrzała na mnie i odparła: „Kim trzeba być, żeby nie posłać dziecka do przedszkola?”. Nie wiem, czy chodziło jej o moją nieodpowiedzialność, a może o mój wysoki status społeczny, skoro mogę sobie na to pozwolić. Nie skomentowałam tego. Podobna sytuacja, na placu zabaw jakaś babcia z wnuczką mówi: „O, chyba dzisiaj ktoś sobie do przedszkola nie poszedł”. Kiedy powiedziałam, że moje dzieci nie chodzą do przedszkola, pani wyraziła ogromne zdziwienie, dopytywała dlaczego. Odpowiedziałam, że moim przywilejem jako matki jest to, że ja decyduję, czy moje dzieci chodzą do przedszkola, czy nie. Spojrzała na mnie i powtórzyła tylko: „Przywilej…”. 

Mam prawo wybrać, jak wychowuję dzieci, czy chodzą do przedszkola, czy nie, do jakiej szkoły pójdą. Podejmuję za nie decyzje, choć często słyszy się, że dziecko ma prawo o sobie decydować i też spotykam się z tym, że to dziecko chciało pójść do przedszkola. Nie sądzę, że jeśli mój syn zechce wypić domestos, to powiem: „spróbuj, masz prawo”. Wiem, wiem – to jaskrawy przykład. Moje dzieci mają prawo do decydowania o sobie w bezpiecznych sytuacjach, ale generalnie to ja i mój mąż podejmujemy decyzje. To jest właśnie coś, o czym dzisiaj się zapomina, bo idziemy za tym, co mówi większość. Kiedy mówię, że taki jest mój przywilej, że zostaję z dziećmi w domu i ponoszę też tego różne konsekwencje, to ludzie się temu dziwią. Przywilej – chyba dzisiaj nie używa się już tego słowa? 

Jest bardzo często używane, ale w środowiskach lewicowych. 

„Uprzywilejowany”. No tak. No to ja się czuję uprzywilejowana, skoro nie pracuję i jestem z dziećmi w domu. Mogę sobie na to pozwolić, choć wiąże się to z wieloma wyrzeczeniami.

No właśnie, jak to jest z pracą zawodową tradikatoliczek? Czy gdyby Wasz status materialny się pogorszył, to jesteś przygotowana na ewentualne podjęcie pracy? Jak zabezpieczyć się ekonomicznie w przypadku zdarzeń losowych, np. choroby męża uniemożliwiającej mu bycie jedynym żywicielem rodziny?

Jeśli chodzi o mnie, to mam doświadczenie zawodowe, bo przez dwa lata uczyłam języka polskiego w liceum i przez kilka lat pracowałam w redakcji. Kiedy wyszłam za mąż, to jeszcze pracowałam, ale po urodzeniu córki stwierdziłam, że nie dam rady tego pogodzić. Nie chciałam oddać córki do żłobka czy wynająć niani, wybrałam wtedy dom i rodzinę. Więc jeśli musiałabym podjąć pracę, to pewnie w którymś z tych dwóch obszarów. I tak, życie jest nieprzewidywalne i nie jesteśmy w stanie ułożyć kilku alternatywnych scenariuszy „w razie czego”.

Uważam, że powinno istnieć coś takiego jak odpowiedzialność społeczna. Mamy rodzinę i przyjaciół, którzy w tym trudnym momencie naszego życia, jaką np. może być śmierć współmałżonka, powinni nas wesprzeć. Przynajmniej na początku powinno zostać zapewnione wsparcie dla dotkniętej nieszczęściem rodziny, aby mogli przeorganizować swoje życie, pozbierać się, również emocjonalnie. Wierzę w miłość bliźniego, w to, że jako społeczeństwo jesteśmy odpowiedzialni za osoby, które nagle zostały bez środków do życia. Należy pomóc im znaleźć pracę, zaopiekować się dziećmi – bez względu na to, czy będzie to kobieta, czy mężczyzna, który został sam. Z drugiej strony widzę, jak wiele dziewczyn, które zdecydowały się zostać w domu, dorabia w różny sposób lub po prostu rozwija swoje pasje, które może kiedyś staną się ich pracą. Haftują, szyją, udzielają korepetycji z gry na skrzypcach, uczą angielskiego, pieką chleby i ciasta, prowadzą firmy. Z własnego doświadczeniem wiem, że macierzyństwo jest bardzo rozwijające. Musimy zarządzać czasem, którego mamy mało, budżetem, który często jest ograniczony. Myślę, że w razie konieczności większość kobiet bez wahania podjęłaby pracę, aby utrzymać swoją rodzinę. 

Często podnoszony jest też argument dotyczący porzucenia przez męża, rozwodu – co wtedy? Jednak jako katoliczka, która ślubowała swojemu mężowi miłość, wierność i uczciwość małżeńską, a on ślubował mi to samo, nie chcę zakładać, że pewnego dnia się rozstaniemy, odkładać gdzieś po kryjomu pieniędzy, rwać na zapas włosy z głowy… Jesteśmy wspólnotą, także pod kątem finansowym. Pieniądze zarobione przez mojego męża są nasze wspólne, podobnie jak i te, które ja czasem zarobię.  

Spotykam się z zarzutami wobec kobiet, które zdecydowały się zostać w domu, że nie liczą się z tym, jak wielkim obciążeniem psychicznym dla mężczyzny jest bycie jedynym żywicielem rodziny. To jest argument często podnoszony wśród redpillowców uważających, że mężczyźni w takim układzie są wykorzystywani. Z drugiej strony wracają oni do czystego domu, zawsze mają ugotowany obiad. Jak się na to zapatrujesz, jak odnaleźć złoty środek? 

Myślę, że małżeństwo jest podwójną służbą. Żona służy mężowi, a mąż żonie. Żona bierze na siebie codzienne trudy, działa na zapleczu, a mąż jest na froncie. Kiedyś nawet użyłam takiej metafory i porównałam rodzinę do wojska. Mąż jest generałem, żona oficerem, a dzieci są szeregowymi żołnierzami. Żona akurat bierze na siebie trud wyszkolenia tych niesfornych żołnierzy. Ale to nie tak, że generał wydaje polecenia, których oficer nie może spełnić, albo oficer prosi generała o rzeczy niemożliwe. To oczywiste, że mąż jest zmęczony pracą zawodową, a żona obowiązkami domowymi. Dlatego potrzeba zrozumienia, życzliwości, bardzo dużo rozmów, żeby na bieżąco wprowadzać zmiany służące całej rodzinie. Słowo „służenie” obecnie spotyka się z dużym niezrozumieniem, kojarzy się z poddaństwem, z układem, w którym żona jest traktowana jako służąca. 

To dlaczego wśród katoliczek tak często mówi się o tym, że kobieta ma służyć rodzinie, a praktycznie w ogóle nie akcentuje się tej służby po stronie męża? 

Może dlatego, że na Instagramie jest mniej kont mężczyzn? Stąd częściej kobiety piszą ze swojej perspektywy rzeczy w rodzaju: „Ja jestem powołana do takiej służby…”. Nie znam kont tradycyjnych katolików czy konserwatystów piszących o ojcostwie. Jeśli już, prowadzą oni konta związane z polityką i historią. Nie piszą o życiu rodzinnym, o codzienności, o swojej służbie dla rodziny. Jest to szerokie pole do zagospodarowania, być może ktoś się tego podejmie. 

Czyli jesteś zdania, że to obopólna służba.

Tak, mój mąż również służy mi i naszym dzieciom. Służba jest odpowiedzialnością. Jeśli mój mąż podejmuje jakieś decyzje, to stara się być w nich odpowiedzialny, zawsze też wysłuchuje mojego zdania. W wielu aspektach to ja decyduję. Każde z nas próbuje działać dla dobra naszej rodziny, wykorzystywać swoją wiedzę, doświadczenie, umiejętności. To nie jest tak, że żona jest posłuszna mężowi, a mąż jest panem, który nic nie musi. Mąż również powinien z troską i miłością patrzeć na swoją żonę, chcieć jej pomagać, być obecnym w życiu dzieci, brać aktywny udział w pracach domowych. Być może dlatego, że kobiety wykonują w społeczeństwie zawody służebne, takie jak np. sprzątaczki, to ludzie myślą, że my jesteśmy takimi służącymi również dla naszych mężów. Zresztą, dawniej służenie było czymś chwalebnym, np. służba ojczyźnie. Dziś służenie nabrało negatywnego znaczenia.

W takim razie jak wygląda Twój powszedni dzień?

Ostatnio wstaję między 6:00 a 6:30. Jestem zadowolona, gdy uda mi się nie obudzić dzieci, bo wtedy mogę się pomodlić i poczytać w ciszy. Najczęściej jednak wstają razem ze mną. Myjemy się, ubieramy, ścielimy łóżka. Bardzo lubię otwierać okna z rana i wietrzyć dom. Śniadanie jemy między 7.00 a 7.30. Mąż pracuje teraz głównie zdalnie, więc je razem z nami. Do godziny dziewiątej mam czas na drobne czynności organizacyjno-porządkowe. W tym czasie mąż zajmuje się dziećmi. Gdy on zaczyna pracę, ja przejmuję opiekę nad dziećmi. Na ogół zaczynamy od czytania, które trwa około godziny. Później trochę się uczymy, bawimy. Jeżeli jest ładna pogoda, wychodzimy na spacer. Codziennie też sprzątam, bo lubię porządek. Najczęściej w południe jemy obiad. Po obiedzie jest znowu czas na zabawę, w tle puszczam muzykę, słuchowiska. W międzyczasie coś poczytam, robię dzieciom przekąski. Gdy mój mąż kończy pracę, to czasem wychodzi z dziećmi na spacer albo idziemy wszyscy razem. Nasz dzień jest normalny, powiedziałabym, że nawet w pewnym sensie przewidywalny. Proza życia. 

Lubisz tę powtarzalność, te wszystkie codzienne rytuały?

Lubię i bardzo tego potrzebuję. Zauważyłam, że moje dzieci też. Uważam, że taki stały rytm i rytuały są w domu bardzo potrzebne, choć bywamy też spontaniczni. Mam w miarę stały plan tygodnia, np. w poniedziałki, wtorki i środy zawsze robię pranie. W piątki sprzątam solidnie całe mieszkanie. Sobota i niedziela to z kolei bardzo rodzinny czas – zawsze robimy coś razem.

A jak wygląda Wasza niedziela?

Zaczynamy dzień od mszy świętej, jeździmy zazwyczaj na dziewiątą. Po powrocie jemy rodzinne, solidne śniadanie. Moje dzieci jedzą też przed mszą, my z mężem dopiero po.

To się wiąże z postem eucharystycznym?

Tak, trzy godziny, choć teraz standardowo mówi się o godzinie przed. My stosujemy się do tej tradycyjnej dyscypliny. Śniadanie jemy około godziny dziesiątej. Niedziela jest dniem wyjściowym lub wizytowym. Idziemy na kilka godzin do lasu, czasem chodzimy z dziećmi do muzeum. Czasem zapraszamy kogoś do nas lub ktoś zaprasza nas do siebie. 

A kiedy masz czas na pisanie postów na Instagramie? Są bardzo dopracowane, widać, że poświęcasz im dużo uwagi. 

Miło mi, że tak myślisz. Na ogół zanim opublikuję jakiś wpis, to staram się go dopracować. Czasem zapisuję jakieś myśli w notatniku, czasem w telefonie. Zaznaczam w książkach cytaty, które uważam za wartościowe i godne podzielenia się nimi. Taki szkielet na ogół zapisuję wieczorem, kiedy dzieci już śpią. I potem w ciągu dnia, gdy mam chwilę, to coś dopisuję. Wpisy są dla mnie czaso- i pracochłonne.  

Tak, to jest czasochłonne.

Chciałabym wnosić jakąś wartość, a to, co wartościowe, wymaga trudu.  

Jak myślisz, skąd wynika popularność Twojego konta? W ciągu dwóch lat zgromadziłaś ponad 6 tysięcy obserwujących. 

Przyznam, że nie postrzegam mojego konta jako popularnego. Cieszę się z każdej osoby, która do mnie przychodzi. Dzięki Instagramowi poznałam wiele wartościowych osób, a niektóre znajomości przeniosły się do świata realnego. A porównując się do innych kont katolickich, rozwijam się dość statecznie, czasem nawet jest duża stagnacja. Są konta, które rosną naprawdę bardzo szybko – często są polecane, udostępniane. Mnie zdarza się to sporadycznie.  

Trwa Wielki Post. W środowiskach lewicowo-liberalnych coraz popularniejszy staje się minimalizm, zero waste. Dla mnie to nowa, XXI-wieczna wersja purytanizmu. Tymczasem mam wrażenie, że w środowiskach kościelnych post jest traktowany z coraz większym pobłażaniem. Jak to wygląda w Waszym domu? 

Wielki Post jest dla nas szczególnym czasem i korzystamy z bogactwa tradycji, aby dobrze go przeżyć. Czytamy lektury duchowe, w domu odprawiamy drogę krzyżową i nabożeństwo Gorzkich Żali. Ja bardzo lubię świeże kwiaty, a w poście rezygnuję z ich kupowania – jest to dla mnie pewna forma rezygnacji z przyjemności. Ważna jest też oczywiście modlitwa, jałmużna i właśnie przestrzeganie postu. Staramy się jeść mniej, ograniczać pewne potrawy, np. rezygnujemy ze słodyczy. I niestety rzeczywiście coraz częściej wśród katolików post jako powstrzymywanie się np. od jedzenia czy kupowania jest postrzegany jako przeżytek. To wina zarówno kapłanów, którzy nie wykładają wiernym podstawowych zasad wiary, jak i samych wiernych – brakuje samokatechizacji, sięgania po wartościową literaturę religijną. W jednej starej książce przeczytałam takie słowa: „Rozkosze światowe są jak słona woda, czym jej więcej kto pije, tym bardziej pragnie. Stąd ludzie miłujący świat nigdy nie są nasyceni”. Żyjemy w czasach dużego konsumpcjonizmu – może coraz więcej osób zaczyna zauważać, że ciągłe podążanie za przyjemnościami i dobrami materialnymi to błędne koło? 

Na profilach tradikatoliczek na Instagramie niejednokrotnie spotykam się ze stwierdzeniem „cierpienie uszlachetnia”. Piszą je osoby pokazujące w internecie cukierkowy styl życia. Są majętne, mają zdrowe dzieci. Zadziwia mnie, z jaką łatwością używają słowa „cierpienie”. Odbieram to jako brak pokory i egotyzm w stosunku do osób naprawdę cierpiących, np. matek nieuleczalnie chorych dzieci. Czy to nie jest kolejny pusty slogan, wielkie hasło, za którym nic się nie kryje? 

Dla nas, katolików, krzyż Pana Jezusa jest bardzo ważny, dlatego nasze własne krzyże i cierpienia są czymś szczególnym. Podobnie zresztą jak krzyże innych ludzi. Nie da się całkowicie uciec przed cierpieniem czy uniknąć go. Ważne jest, żeby pomagać innym nieść ich krzyże, a nie tylko mówić, co powinni robić. Jeżeli to możliwe, to za słowami powinny iść czyny.

Wróćmy jeszcze do tych bezdzietnych kobiet w katolicyzmie, o których rozmawiałyśmy na początku. Wspominałaś o czymś takim jak macierzyństwo duchowe, często używasz tego określenia na Instagramie. Na czym ono polega?

Tak, ta idea bardzo mi się podoba. Macierzyństwo duchowe nie jest dla mnie na pewno równoznaczne z tzw. matkowaniem, o którym też się czasem mówi. 

To bywa określane jako „matriarchat”. 

Tak, a w macierzyństwie duchowym nie o to chodzi – to nie matriarchat. To otwartość na drugiego człowieka, niesienie pomocy, dzielenie się np. swoją wiedzą i doświadczeniem. To hojność, wsparcie duchowe, fizyczne, czasem także materialne. To, że mam czas, aby kogoś wysłuchać. Bycie blisko ludzi potrzebujących, słabszych, chorych. Macierzyństwo duchowe brzmi bardzo poważnie, ale tak naprawdę można je realizować na wiele codziennych, małych sposobów. Można do kogoś pójść z pustymi rękami, ale za to z kochającym, pełnym współczucia sercem. Moja matka chrzestna nie ma swoich dzieci, ale jest światłem dla wielu osób. Można powiedzieć, że sama się wypala, ale daje światło innym i ich ogrzewa. Znam wiele takich kobiet, do których lgną nawet obcy ludzie, bo ich dobro i wewnętrzne piękno po prostu przyciąga ludzi. Wiedzą, że nie zostaną odrzuceni. Sama miałam kilka takich wzruszających sytuacji, że ktoś do mnie zadzwonił albo napisał, że tylko mi może zaufać, prosić mnie o radę czy wsparcie. To dla mnie bardzo ważne, bo musiałam na to zaufanie zasłużyć. 

W jednym z postów napisałaś: „nie chcę być wyjątkowa i efektowna jak ciasto z kremem, ale chcę być dobra jak prosty, zwykły chleb, który nigdy nie powszednieje”. Mam problem z tym sformułowaniem. Co w przypadku osób wybitnie utalentowanych, albo kobiet o osobowości i temperamencie, które samoistnie zjednują wokół siebie rzeszę ludzi? Boję się takiego równego cięcia głów w imię katolickiej pokory i skromności. 

Wydaje mi się, że chcemy być oryginalni, czasem na siłę się wyróżniać, być takim bogato zdobionym ciastkiem, na które wszyscy patrzą z podziwem. Ale w ostatecznym rachunku to ciastko nie wnosi wiele wartości, nie ma dobrych kalorii. Nie uważam, że musimy być wszyscy tacy sami. Nawet św. Teresa od Dzieciątka Jezus w „Dziejach duszy” używa metafory, że świat jest piękny właśnie dzięki temu, że rosną na nim różne kwiaty – i stokrotki, i fiołki, i róże. Ja cenię przede wszystkim autentyczność, a nie udawanie kogoś, kim się nie jest. Bardzo często spotykam się z tym, że trzeba się wypowiedzieć na każdy temat, najlepiej z jakąś ciętą ripostą, robić wokół siebie szum. Zauważ, że właśnie osoby wybitnie utalentowane, o których wspominasz, często pozostają w cieniu, bo nie potrzebują się dowartościowywać tym całym światowym szumem. Robią po cichu swoje. A „szumią” z kolei ci, którzy po prostu potrafią robić wokół siebie zamieszanie, ale ono tak naprawdę nic wartościowego nie wnosi. Myślę, że pokora jest tu mimo wszystko bardzo potrzebna. Bo pokora to m.in. stanięcie w prawdzie o sobie, a prawdą są zarówno te dobre, jak i złe rzeczy. Trzeba czasem przyznać, że jest się przeciętnym, że nie ma się nic do powiedzenia, że się czegoś nie umie. I z kolei też zobaczyć to, co jest w nas dobre, to, co umiemy, i to rozwijać, bez konieczności robienia czegoś, co robią już wszyscy inni. 

Kolejny Twój cytat: „Byłoby wspaniale, gdybyśmy pokazywały innym kobietom, naszym córkom, siostrom, koleżankom, jak wygląda macierzyństwo z jego pięknem i trudnościami – czule, dojrzale, szczerze, bez popadania w skrajności, abyśmy potrafiły zaprosić te kobiety do naszego świata, który czasem z różnych powodów zbyt szczelnie zamykamy”. Chyba brakuje takiego budowania pomostu między matkami a „bezdzietnymi lambadziarami”. Wyczuwam dużo wzajemnej wrogości. Jak myślisz, czy wynika to z tego, że wy, matki, zbyt szczelnie się przed nami zamykacie? A może to my jesteśmy bardziej wrogie wobec was?

To kwestia indywidualna, zależna np. od relacji między koleżankami, kiedy jedna z nich zostaje mamą, od tego, ile czasu mają dla siebie. Uważam, że otwartość i szczerość są tutaj rzeczywiście bardzo ważne. Warto nadal się ze sobą spotykać i rozmawiać na te same tematy co dawniej, ale też naturalne jest to, że dla kobiety, która zostaje matką, bardzo ważny staje się właśnie temat macierzyństwa. Ja lubię rozmawiać zarówno z koleżankami, które są mamami i z tymi, które nimi nie są. 

Kiedyś, gdy miałam już drugie dziecko, przyszła do mnie koleżanka. Widziałam, że chce o coś zapytać, ale trochę się wstydziła. Ostatecznie zapytała, czy mogłabym opowiedzieć jej, jak wygląda poród, bo nie ma kogo o to zapytać, a bardzo ją to ciekawi. Zapytałam, czy woli wersję krótszą, czy bardziej szczegółową. „No, najpierw krótszą, ale jak będę gotowa, to będę pytać”. Ona też pytała mnie, jak to jest z tymi nieprzespanymi nocami, czy to rzeczywiście jest tak, że tydzień z rzędu się nie śpi itd. Obaliłam jej wiele mitów krążących wokół macierzyństwa, a podsycanych przez same matki. Później wysłała mi też SMS-a z podziękowaniami za to, że dzięki wizycie u mnie i naszej rozmowie nieco inaczej spojrzała na bycie matką. Ja staram się być szczera, ale i delikatna. Nie sypię nikomu ani za dużo cukru, ani za dużo soli. Trzeba rozmawiać otwarcie, ale z pewnym wyczuciem. Bez lukrowania, ale i bez straszenia. Nie każdy jest gotowy usłyszeć, jak wygląda poród, ze szczegółami. Nie powinno się też macierzyństwa przedstawiać jako sielanki. To jest i krzyż, i błogosławieństwo. Jest i radość, i łzy. Kobiety powinny ze sobą rozmawiać, mieć dla siebie czas. 

Może to jest to siostrzeństwo? Może się jeszcze do tej idei przekonamy [śmiech].

Kobieta kobiecie jest na ogół bliższa, podobnie przecież patrzymy na świat, pewne doświadczenia mamy wspólne. Mężczyzna niektórych rzeczy, np. dotyczących porodu, nie zrozumie, nawet jeśli będzie przy nim obecny.

Kiedyś zrobiłaś na profilu ankietę, z której wynikało, że obserwuje Cię tylko 5% niekatolików. Czy masz jakąś uniwersalną radę dla kobiet spoza Twojego środowiska, np. z kręgów lewicowych, feministycznych?

Przyszły mi na myśl dwie rzeczy. Pierwsza pochodzi od Jadwigi Zamoyskiej, którą bardzo lubię. W swojej książce „O pracy” napisała, że człowiek roztropny powinien mieć chwile samotne. I ja się z tym zgadzam. Bez względu na to, kim jesteśmy i co w życiu robimy, powinniśmy zadbać o ciszę, o chwile dla siebie. Chodzi o bycie samemu w całkowitej ciszy, w czym może pomóc np. wstanie chwilę wcześniej, jeśli mamy taką możliwość, lub pójście na spacer do lasu. Żyjemy w szybkim tempie, robimy tyle rzeczy. Niby wszystko wokół ułatwia nam życie – pralki, zmywarki, miksery, drukarki. A okazuje się, że na nic nie mamy czasu i stale nasze własne myśli są zagłuszane wiadomościami czy nawet muzyką w sklepie. Każdego dnia powinno się znaleźć chwilę dla siebie, bez żadnych bodźców. Bez sprawdzania Instagrama, wiadomości, bez zerkania na zegarek. A druga rada: żeby robić dobrze to, co się robi. Bez względu na to, czy jest się mamą, kucharką, lekarką, czy ma się rodzinę, czy nie. Często wydaje nam się, że lepiej sprawdzilibyśmy się w innym miejscu, tęsknimy za jakimiś wyższymi sprawami. Rzeczywiście, czasem trzeba coś w swoim życiu zmienić, np. miejsce pracy. Ale w danym miejscu, w danym czasie, naprawdę warto dawać z siebie tyle, ile możemy. Św. Franciszek Salezy powiedział, żeby rozkwitać tam, gdzie nas posadzono. Podoba mi się ta myśl. Trzeba po prostu tylko umieć zadbać o swoją glebę. 

A po czym rozpoznałaś, że mężczyzna, którego spotkałaś na swojej drodze to ten jedyny? Może masz jakieś rady, na co warto zwracać uwagę?

Nie mam dużego doświadczenia w relacjach damsko-męskich, ponieważ mój mąż jest moim pierwszym chłopakiem. Kiedy się poznaliśmy, ja miałam 18 lat, on 17 (jest ode mnie pół roku młodszy). Nasza znajomość rozwijała się powoli, przechodziła różne etapy. Przez rok żyliśmy też w rozłące, bo mieszkałam za granicą. Na pewno warto dużo ze sobą rozmawiać – i na te fundamentalne tematy, jak i o prozie życia. My jesteśmy pod wieloma względami do siebie bardzo podobni: lubimy podobną muzykę, lubimy podobnie spędzać czas, mamy zbieżne wartości. Przed ślubem, a szczególnie w okresie narzeczeństwa, naprawdę dużo ze sobą rozmawialiśmy. Robiliśmy też czasem tak, że czytaliśmy tę samą książkę i później rozmawialiśmy na jej temat. Były to i powieści, i książki przygotowujące nas do małżeństwa. Wiele opisanych w tych książkach spraw postrzegaliśmy nieco inaczej, więc później mieliśmy pole do ciekawych dyskusji – pokazywały nam one nasze bardziej męskie i bardziej kobiece postrzeganie świata. To było bardzo ciekawe. Mogę również poradzić, żeby spędzać ze sobą czas w różny sposób – chodzić na spacery, do kawiarni, do muzeum. Przed ślubem warto też jest dobrze poznać samego siebie – to, jakie są nasze mocniejsze i słabsze strony, czym się w życiu kierujemy, na ile jesteśmy skłonni do poświęceń.

Czy spotkałaś się z hejtem? Jeśli tak, kim są Twoi hejterzy i co Ci zarzucają?

Bardzo ciekawe pytanie. Zacznę od tego, że na ogół nie spotykam się z ostrą krytyką ze strony moich obserwujących, którzy nie są katolikami. Owszem, czasem pojawiają się pytania, dyskusje. Spotykam się z zaciekawieniem dotyczącym np. Tradycji katolickiej czy moich wpisów o kobiecości. Co może być zaskakujące, krytykę, i to czasem bardzo ostrą, najczęściej dostaję od innych katoliczek. Wielu osobom nie podobają się moje wpisy czy relacje, w których piszę o moim przywiązaniu do tradycyjnej mszy św. i nauczania np. o małżeństwie. Twierdzą, że ja na pewno czuję się lepsza i się wywyższam, bo chodzę na mszę po łacinie… A ja czuję się po prostu pobłogosławiona, że miałam okazję poznać bogactwo Tradycji katolickiej i dzielę się tym z innymi. Podobnie jest w sytuacjach, kiedy piszę o kryzysie w Kościele – wówczas zarzucane mi jest burzenie jedności Kościoła i podważanie czyjejś wiary. Zresztą – są osoby, które piszą mi, że jak na katoliczkę to za mało lub za dużo piszę o wierze. Ciekawe… Wiara jest w moim życiu bardzo ważna, ale na moim profilu poruszam też inne istotne dla mnie tematy jak macierzyństwo, kobiecość, dzielę się przeczytanymi książkami, moją codziennością. Nie przestaję być katoliczką, jeśli nie w każdym wpisie pojawi się cytat z jakiegoś świętego czy słowo Bóg.

Z dość dużym oburzeniem przyszło mi się mierzyć, kiedy napisałam, że modne obecnie kreatywne czytanie Pisma Świętego nie jest katolickie. Zaznaczyłam też wówczas, że Kościół pochwala, nie na wymaga pod karą grzechu codziennej lektury Słowa Bożego. Wiele osób przyznaje, że uwielbia otwierać Biblię na dowolnej stronie, bo to Duch Święty wskaże, co im danego dnia jest potrzebne. Często spotykam się też z kreatywnym rozważaniem Pisma Świętego – puszczaniem wodzy fantazji i interpretowaniem po swojemu tego, co przecież ma swoją konkretną, podbudowaną wielowiekową tradycją interpretację. Kiedy napisałam, że nasza wiara nie opiera się tylko na Piśmie Świętym, spotkałam się z pytaniami w stylu: „A niby na czym opiera się nasza wiara?!”. Kościół nie opiera się na Biblii, to Biblia opiera się na Kościele. Mamy Tradycję, przekaz wiary od apostołów, nauczanie magisterium. To nie jest wymysł tradycyjnych katolików, tak po prostu było w Kościele od wieków. 

Ostatnio organizowałam też pomoc dla matek z Domów Samotnej Matki i kilka dziewczyn zarzuciło mi, że to jest robienie czegoś na pokaz, tymczasem „niech nie wie twoja prawa ręka, co czyni lewa”. Chciałam po prostu zaangażować w tę pomoc moich obserwujących. O większości moich działań charytatywnych nie „trąbię na Instagramie” – używając słów moich oponentek. Kiedyś napisałam krytycznie o katolickim coachingu dla kobiet i takim, używając Twojej terminologii, pastelowym katolicyzmie. Nie przepadam za tymi „pozytywnymi hasłami”, które mają być niby pomocne w budowaniu poczucia własnej wartości, za mnóstwem kobiecych, rzekomo katolickich gadżetów z napisem „Piękna jesteś przyjaciółko moja…” itp. Nie krytykuję konkretnych osób, ale ich, moim zdaniem, nie do końca właściwe narzędzia, metody. Świecki dla świeckiego może być pomocnikiem w sprawach wiary, ale to ma swoje granice… 

Żelazny autorytet influencerki pomieszany z sekciarstwem. W środowisku feministycznym wygląda to podobnie. Dziewczyny czytają profile aktywistek, edukatorek feministycznych i seksualnych, które wykładają im feminizm. Kiedy podważałam te autorytety, również byłam bardzo ostro krytykowana w wiadomościach prywatnych. 

Jakaś dziewczyna po przeczytaniu moich Q&A napisała do mnie, że niby jestem katoliczką, ale jestem inna niż ona. Zapytałam: „niż kto?”. Odpisała, że inne katoliczki tak nie piszą. 

Czyli nie możesz za bardzo odstawać i się wyróżniać, nawet jeśli robisz to nieświadomie?

Tak, to bardzo ciekawe. Kiedyś ktoś zapytał mnie o tatuaże katolickie, czy są fajne, czy w czymś pomagają. Moim zdaniem nie. Nie wiem, jak miałoby mi to pomóc, że miałabym napisane na ręce „jesteś córką króla” albo „Bóg Cię kocha”. Ja bym sobie tego nie zrobiła. Nie myślę też o sobie jako o córce króla – wystarczy mi to, żeby nazywać siebie katoliczką. Żadne inne określenia nie są mi potrzebne. Moim zdaniem są mniej precyzyjne i zbyt emocjonalne. A odnosząc się negatywnie do katolickich tatuaży, dostałam wtedy odpowiedź, że obrażam w ten sposób pewną dziewczynę, która ma na ręce tatuaż, a robi dużo dobra na Instagramie. 

To uniwersalny, instagramowy argument. Że coś jest krzywdzące, szkodliwe i obraża kogoś dobrego. 

Kiedyś też napisałam, że nie podobają mi się współczesne wyobrażenia Matki Bożej i świętych. Panuje moda na pokazywanie ich bez twarzy – jest tylko zarys, ale nie mają oczu, nosa, ust. Tak samo nie lubię pokazywania Maryi w fioletowych włosach, z amerykańskim uśmiechem. Świętej Rodziny biegnącej do siebie w jakimś polu. I wygiętych w dół krzyży „janopawłowych”, na których Pan Jezus wygląda karykaturalnie. Kiedy to napisałam, dostałam wiele odpowiedzi typu: „czepiasz się szczegółów, to nieistotne” albo „Ja mam taki krzyż na różańcu i co? I co mi zrobisz?”. Nic, nic ci nie zrobię…

Czy masz swoją ulubioną postać biblijną?

Przyznam, że chyba nie – oczywiście nie wspominając Pana Jezusa i Matki Bożej. Ale jeśli chodzi np. o jakieś postacie kobiece, to miałabym duży problem ze wskazaniem konkretnej. Bliższe są mi bardziej współczesne święte lub proste kobiety z bliższych nam czasów, które są dla mnie w jakimś sensie wzorem i od których wiele się uczę.  

A kim są te nieświęte autorytety?

Bardzo lubię Jadwigę Zamoyską, która jest służebnicą Bożą. Podobają mi się jej rady dotyczące wychowania, pracy nad sobą czy miłości do ojczyzny. Cenię też Karolinę Lanckorońską, ale żałuję, że możemy ją poznać tylko za pośrednictwem jej „Wspomnień wojennych”. Pozwolę sobie jednak wrócić jeszcze do świętych. Jest wielu bliskich mi świętych, i kobiet, i mężczyzn. Jednak staram się przede wszystkim patrzeć na nich jako na wzór cnót, który osiągali w swojej niepozbawionej trudów codzienności. Lubię czytać ich myśli, czerpać z ich doświadczenia, „podglądać” ich codzienną walkę. Nie lubię wskazywać ulubionego czy takiego, którego jestem fanką…

Na swoim profilu często poruszasz temat wspomnianej miłości do ojczyzny. Jak dbasz o ten wyjątkowy rodzaj miłości?

Bardzo prosto. Przede wszystkim poprzez poznawanie historii Polski, czytanie rodzimej literatury, dbanie o piękną polszczyznę. Ważne jest też dla mnie zwiedzanie Polski, odkrywanie różnych jej zakątków, odwiedzanie zabytków i troska o nie. Kiedyś działałam nawet w fundacji ratującej zabytki, której hasło przewodnie brzmiało: „żeby przeszłość miała przyszłość” – podoba mi się ta idea i staram się być jej wierna, chociażby przez poznawanie historii swojej rodziny i dbałość o rodzinne pamiątki. Myślę, że ważne jest także to, aby być „ambasadorem” Polski, kiedy jest się np. na zagranicznych wakacjach. Nasze zachowanie, kultura osobista to coś, co świadczy nie tylko o nas samych, ale też może rzutować na wizerunek naszego kraju w oczach innych.  

Czy masz swoje ulubione miejsce w Polsce?

Jest kilka takich miejsc. Pochodzę z południowej Wielkopolski, więc na pewno tamte strony są mi bliskie i lubię tam wracać. Mam wielki sentyment do pałaców i dworków, ponieważ sama przez pierwsze 10 lat życia mieszkałam w pałacu Sypniewskich, gdzie mieściła się szkoła – mieliśmy tam służbowe mieszkanie, bo mama była nauczycielką. Lubię też Lublin – miasto moich studiów – czy Kazimierz Dolny. I bardzo lubię skanseny.  

Jakie kwiaty najbardziej lubisz? 

Wydaje mi się, że lubię większość kwiatków. Na pewno fiołki za ich delikatność i słodki zapach, a goździki z kolei za to, że są niezwykle wytrzymałe i bardzo długo są ozdobą domu i cieszą moje oczy.

Paryżewo

Czytaj oraz wspieraj dziennikarstwo i publicystykę na wysokim poziomie.
Zobacz, kto mnie rekomenduje:
Więcej
paryzewo.pl 2023 - wszystkie prawa zastrzeżone