20 września, 2022

Życie codzienne żołnierzy Armii Czerwonej i Federacji Rosyjskiej – wywiad z Piotrem Kolankiem

O tym, jak wyglądało życie frontowe szeregowego żołnierza Armii Czerwonej, o mentalności obywateli ZSRR, o horoskopiarstwie ludzi ze Wschodu, o tym, dlaczego polska lewica upodobała sobie akurat termin „faszyzm”, o podobieństwach krasnoarmiejców do współczesnych żołnierzy armii Federacji Rosyjskiej, o analogii wydarzeń z okresu II wojny światowej do napaści Rosji na Ukrainę i nieadekwatnym określaniu Putina „Putlerem”. O tym wszystkim rozmawiam z Piotrem Kolankiem (ur. w 1994 r.) – historykiem interesującym się także historią i kulturą Europy Wschodniej oraz rekonstruktorem historycznym odtwarzającym Armię Czerwoną z okresu 1939–1945 oraz Armię Hiszpańską z okresu hiszpańskiej wojny domowej 1936–1939.

Na okładce książki – wspomnień żołnierza Mansura Abdulina – przeczytałam, że średnia długość życia żołnierza Armii Czerwonej wynosiła dwa tygodnie w przypadku ofensywy i miesiąc w wojnie obronnej…

Tak, faktycznie średnia długość życia żołnierza frontowego w okresie ofensywy nie była zbyt długa. Podyktowane to było przede wszystkim barbarzyńskimi metodami prowadzenia wojny stosowanymi przez najwyższe dowództwo. Za sztandarowy przykład może posłużyć taktyka nazywana „rozpoznanie bojem”. Oddział żołnierzy był wysyłany do bezpośredniego ataku na pozycje wroga, najczęściej bez wcześniejszego przygotowania artyleryjskiego. Krasnoarmiejcy zmuszali przeciwnika do otwarcia ognia, czym zdradzał on swoje pozycje. Dowódcy obserwowali szturm z bezpiecznej odległości i mogli dzięki temu zaznaczyć na mapie linię umocnień oraz lokalizację np. gniazd karabinów maszynowych. Znane są też przypadki wysyłania żołnierzy do ataku przez nieoczyszczone pole minowe. Wspomina o tym m.in. płk Aleksander W. Pylcyn, który był dowódcą jednego z batalionów karnych. Tuż przed bitwą został zapewniony przez dwóch saperów, że teren, którym będzie się poruszał ze swoimi ludźmi, jest bezpieczny. Kiedy podczas szturmu żołnierzom zaczęły wybuchać miny pod nogami, płk Pylcyn był przekonany, że to ostrzał moździerzowy.

Ktoś mu się później z tego tłumaczył?

Podczas uroczystego obiadu w zdobytym Berlinie jego przełożony wtajemniczył go, że batalion karny umyślnie został wysłany do ataku przez pole minowe na rozkaz gen. Pawła Batowa, który chciał w ten sposób zaoszczędzić czas.

Oficerowie nie byli o niczym informowani przez naczelne dowództwo czy sami byli niekompetentni?

Wysoką śmiertelność żołnierzy Armii Czerwonej należy tłumaczyć m.in. właśnie brakiem kompetencji wśród kadry oficerskiej. Wielu oficerów znało tylko rozkaz „naprzód, naprzód i jeszcze raz naprzód”, cele wyznaczone przez najwyższe dowództwo starano się osiągać za wszelką cenę i w jak najkrótszym czasie. Inny żołnierz Armii Czerwonej, st. sierż. Nikołaj Nikulin wspomina, że podczas obrony Leningradu na odcinku frontu, na którym walczył, podjęto kilkadziesiąt prób odbicia pewnego nasypu kolejowego. Pole poprzedzające nasyp całe usłane było trupami poległych żołnierzy. Do jego zdobywania wysłano w pewnym momencie nawet świeżo przybyłą kompanię radiotelegrafistów, którzy nie byli przeszkoleni do tego typu działań. W końcu jeden z kapitanów zwrócił uwagę, że stosowanie takiej taktyki jest bezcelowe, gdyż pozycje przeciwnika są tam zbyt dobrze umocnione, i należałoby podjąć inne działania. Jego słowa zostały uznane za „sianie defetyzmu i publiczne zwątpienie w zwycięstwo”, za co został wysłany do batalionu karnego. Inicjatywa oficerów w Armii Czerwonej była mocno ograniczona, co też przekładało się na straty.

Czy w ogóle istniała jakaś konkretna funkcja pełniona w wojsku, która chroniła zwykłego żołnierza przed byciem mięsem armatnim?

Niezależnie od tego, czy mówimy o piechocie, artylerii, lotnictwie czy broni pancernej, powszechne było wysyłanie ludzi do ataku na straceńcze pozycje. Ignorowano czynniki takie jak ukształtowanie terenu, braki w zaopatrzeniu, złe przygotowanie żołnierzy lub niesprzyjające warunki pogodowe. Od śmierci ratowała służba poza linią frontu, w intendenturze, szpitalu lub sztabie. Jeśli chodzi o frontowców, to w nieco lepszej sytuacji niż reszta znajdowali się artylerzyści, którzy zajmowali pozycje bardziej z tyłu, przez co rzadziej mieli bezpośredni kontakt z przeciwnikiem.

Właściwie dlaczego do rozpoznania terenu zamiast samolotów wysyłani byli w roli mięsa armatniego szeregowi żołnierze, skoro już I wojna światowa pokazała, jak ważne w rozpoznaniu pozycji wroga były zdjęcia topograficzne robione z lotu ptaka?

Powodów można wymienić kilka, jednak najbardziej prozaicznym był niedobór paliwa samolotowego. Przez cały okres wojny niemiecko-sowieckiej lotnictwo Armii Czerwonej musiało latać z tzw. „prędkością ekonomiczną”, aby nie marnować benzyny. Istniało również wysokie prawdopodobieństwo, że samolot podczas takiej misji zostanie zestrzelony. Wysyłanie zwiadowców lub sprawdzone „rozpoznanie bojem” były opcjami nieco tańszymi.

Za mięso armatnie służyły również zwierzęta. O co chodziło z użyciem psów jako broni przeciwpancernej?

Na ten pomysł Sowieci wpadli jeszcze przed rozpoczęciem II wojny światowej. Psy wyznaczone do takiej służby były głodzone przez kilka dni, a następnie wabiono je, umieszczając pożywienie pod czołgami lub wozami pancernymi. Psom zakładano kaftany wypełnione ładunkami wybuchowymi, na których szczycie znajdowała się antena. Po zaczepieniu o pancerz czołgu powodowała ona detonację i w konsekwencji zniszczenie pojazdów. Uspokajając miłośników piesków: cała ta koncepcja okazała się jednym wielkim fiaskiem. Psy posługują się głównie zmysłem węchu, a odtworzenie zapachu niemieckich czołgów na potrzebę szkolenia tych zwierząt było praktycznie niemożliwe ze względu na używanie przez Niemców innych paliw, farb i oleju. Do tego dochodziły pozostałe czynniki nieobecne podczas szkolenia: nowe dźwięki, zapachy i ogólny hałas towarzyszący bitwie. Zdezorientowane zwierzęta często wybierały ucieczkę. Skuteczność tej metody była znikoma.

Udało im się zlikwidować w ten sposób jakiekolwiek niemieckie czołgi?

Podczas całej wojny sowiecko-niemieckiej za pomocą psów udało się zlikwidować około 300 czołgów. To niezbyt imponujący wynik, biorąc pod uwagę ilość używanego przez obie strony sprzętu pancernego. Mit wielkiej skuteczność tej broni wykreowany został przez sowiecką propagandę.

W 1942 r. Stalin wydał rozkaz numer 227, potocznie nazywany „Ani kroku wstecz”. Skoro żołnierz był wysyłany na niemal pewną śmierć, to może w wypadku ewentualnej dezercji można było mimo wszystko liczyć na nieco więcej szczęścia?

Stalin wprowadził ten rozkaz z powodu licznych klęsk, jakie w początkowej fazie wojny niemiecko-sowieckiej Wehrmacht zadawał Armii Czerwonej. Rozkaz piętnował „panikarzy” i „tchórzy”, którzy opuścili swoje stanowiska, oddając tym samym ziemię ojczystą w ręce niemieckich najeźdźców. Krytyce poddani zostali również ci, którzy ośmielali się twierdzić, że w ZSRR jest wystarczająco dużo ludzi oraz ziemi, aby można było pozwolić sobie na dalsze cofanie się i oddawanie terenu w ręce wroga. Rozkaz ten powoływał do życia tzw. oddziały zaporowe, które stacjonowały poza linią frontu, a których zadaniem było wyłapywanie i likwidowanie żołnierzy wycofujących się z zajmowanych pozycji bez rozkazu dowództwa. W filmie „Wróg u bram” możemy obserwować scenę, w której funkcjonariusze NKWD otwierają ogień do uciekających panicznie żołnierzy, ale nie jest to obraz do końca zgodny z prawdą. Zazwyczaj egzekucja była przeprowadzana już w samym obozie, przed frontem całej jednostki.

I jak wyglądała skuteczność tego rozkazu?

Była bardzo wysoka. Krasnoarmiejcy, mając perspektywę pewnej egzekucji za wycofanie się bez rozkazu, często podejmowali nierówną walkę z wrogiem, starając się zadać mu jak największe straty. Zawsze istniała szansa, że uda się zlikwidować przeciwnika i ocalić życie; to ucieczka oznaczała pewną śmierć. W szczególnie trudnej sytuacji znajdowali się żołnierze służący w artylerii przeciwpancernej. Pozostawienie sprzętu w rękach wroga nie wchodziło w grę, konieczne było podjęcie walki. Jednak zniszczenie niemieckiego czołgu nie było taką prostą sprawą. Przez cały okres trwania wojny niemiecko-sowieckiej, artylerzyści wyposażeni byli w armaty wz. 1937, kaliber 45 mm, które były dość przestarzałymi konstrukcjami w porównaniu do sprzętu niemieckiego, z jakim miały się mierzyć. Ich ogień był nieskuteczny i jedynie zwabiał przeciwnika, co najczęściej kończyło się rozjechaniem załogi działa przez czołg. Sami krasnoarmiejcy mieli w zwyczaju nazywać te armaty: „muchobijkami” lub „żegnaj, ojczyzno!”. Chociaż spotkałem się też z pozytywnymi opiniami na ich temat, mówiącymi o tym, że niewielkie rozmiary pozwalały na lepsze ich zakamuflowanie, a przebicie pancerza niemieckiego czołgu było tylko kwestią ustawienia działa pod odpowiednim kątem.

W trakcie naszych wcześniejszych rozmów wspomniałeś także o innym ważnym rozkazie…

Tak, chodziło o rozkaz numer 270, który został wydany w 1941 r., również przez Stalina. Zgodnie z jego treścią każdy dowódca i żołnierz, który usuwał swoje dystynkcje lub poddawał się, miał być traktowany jako dezerter. Wszyscy żołnierze znajdujący się w okrążeniu musieli za wszelką cenę próbować dostać się do własnych linii lub walczyć do ostatka. Jeśli wybierali niewolę, automatycznie nazywani byli „zdrajcami ojczyzny”. Żołnierze niestosujący się do rozkazu byli likwidowani za pomocą wszystkich dostępnych środków, zaś ich rodziny miały być pozbawione jakichkolwiek zasiłków i pomocy państwa, często stosowano wobec nich również karę więzienia. Jakow Dżugaszwili, pierworodny syn Józefa Stalina, w 1941 r. dostał się do niewoli pod Witebskiem. Z tego powodu jego żona Julia trafiła do więzienia. Kiedy dwa lata później zaproponowano Stalinowi wymianę jego syna na wziętego do niewoli pod Stalingradem feldmarszałka Paulusa, miał on odpowiedzieć: „Nie mam syna w niewoli w Niemczech”. W tym samym roku Jakow został przeniesiony z oflagu jenieckiego do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen, gdzie popełnił samobójstwo, rzucając się na druty pod napięciem. Jego żona nadal przebywała w więzieniu, a Stalin zgodził się na jej widzenia z córką Galiną dopiero po trzech latach od jej zatrzymania.

Jak wyglądała kwestia identyfikacji czerwonoarmistów po śmierci w walce?

Znaki tożsamości (odpowiednik nieśmiertelników) miały kształt ośmioboku i wykonywane były z blach. Znajdował się na nich numer służbowy właściciela, numer kompanii i pułku, w górnej części posiadały otwory na sznurek. Dla oficerów przewidziane były wykonane z bakelitu pojemniki o wymiarach 17 × 4,5 cm, do których wkładane były papierowe kartki zawierające informacje o właścicielu. Duża ilość rekrutów oraz ogromne straty ponoszone na froncie sprawiły, że nieśmiertelniki nie były regularnie wydawane już w czerwcu 1941 r., jednak oficjalny rozkaz nakazujący zaprzestania wydawania nieśmiertelników Stalin wydał 27 listopada 1942 r. Według ustaleń prof. Borysa Sokołowa łączne straty poniesione przez Armię Czerwoną podczas II wojny światowej wynosiły ok. 26 milionów ofiar, z czego 4 miliony zmarły w niewoli. Stalinowi zależało na ukryciu tego ogromu strat. Krasnoarmiejcy, którzy chcieli mieć pewność, że ich rodziny dowiedzą się o ich ewentualnej śmierci, składali podanie o przyjęcie do Wszechrosyjskiej Komunistycznej Partii (bolszewików) po to, aby otrzymać imienną legitymację. Każda taka legitymacja miała indywidualny numer, po którym można było zidentyfikować poległego.

Ile ci żołnierze służący za mięso armatnie mieli lat?

To zależy, o jakim okresie wojny mówimy. Ustawa z 1 września 1939 r. wprowadzająca powszechną służbę wojskową określa, że poborem do armii objęci są obywatele od 19 roku życia. W 1940 r. wprowadzona została nowelizacja tej ustawy, która obniżała ten wiek do 17 lat. Młody wiek poborowych potwierdzają relacje polskich oficerów, którzy mieli styczność bojową z Armią Czerwoną w 1939 r. W swoich wspomnieniach płk Adam Epler podaje, że wzięci do niewoli krasnoarmiejcy mieli najwyżej po 19–21 lat. Sytuacja ta oczywiście zmieniła się po agresji III Rzeszy na ZSRR w czerwcu 1941 r. Olbrzymie straty Armii Czerwonej sprawiły, że ZSRR musiało powoływać do służby coraz starszych poborowych. Na zdjęciach ze zdobytego Berlina możemy zaobserwować wielu dość leciwych żołnierzy. Sam zresztą trafiłem na zdjęcie szeregowego żołnierza z przypiętym medalem św. Jerzego z okresu I wojny światowej [patrz: zdjęcia dołączone do wywiadu]. Stalin wydał 15 stycznia 1943 r. rozkaz, który wprowadzał zmiany w umundurowaniu Armii Czerwonej i dawał m.in. prawo do przypinania do munduru odznaczeń z czasów carskich.

Ci młodsi byli powoływani rozkazem czy podobnie jak młodzież z Europy Zachodniej w trakcie I wojny światowej zgłaszali się na ochotników?

Wielu młodych zgłaszało się na ochotników. W pierwszych miesiącach wojny można było obserwować długie kolejki do komisji werbunkowych. Przed wojną istniało mnóstwo organizacji, które oprócz wpajania wierności Partii miały za zadanie przysposabianie młodzieży do służby wojskowej. Jedną z takich organizacji był Osoawiachim. W 1941 r. liczba jego członków wynosiła 1 300 000. W ramach jego działalności odbywały się szkolenia z pilotażu samolotów, obsługi broni palnej, łączności, mechaniki, pierwszej pomocy, obrony przeciwlotniczej i przeciwchemicznej oraz spadochroniarstwa. Nawet w organizacji Pionierów, którą możemy nazwać odpowiednikiem współczesnego harcerstwa, organizowane były zajęcia o charakterze wojskowym. Dzieci uczone były korzystania z kompasu, sztuki przetrwania, niejednokrotnie piesze wycieczki przeradzały się w forsowne marsze, które miały hartować przyszłych żołnierzy.

Coś na kształt Hitlerjugend. A jak wyglądała propaganda w takich organizacjach młodzieżowych?

Wszystko to okraszane było wizerunkami Lenina i Stalina oraz licznymi hasłami wzywającymi do podejmowania trudu na rzecz „Matuszki Ojczyzny”. Starano się, aby młodzież utożsamiała wierność wobec Partii z patriotyzmem. Konieczność utrzymywania wysokiego stanu militaryzacji społeczeństwa argumentowano ciągłym „niebezpieczeństwem agresji mocarstw kapitalistycznych”. Stanisław Cat-Mackiewicz, który w 1931 r. odbył podróż do Związku Sowieckiego, zwracał uwagę na duży fanatyzm młodzieży i jej ślepe oddanie partii. Oczywiście nie każdy młody obywatel ZSRR był zaślepiony propagandą, jednak osobiste poglądy rekrutów były mało ważne dla dowództwa. W obliczu agresji III Rzeszy wszyscy zdolni do pełnienia służby wojskowej mogli zostać powołani do Armii Czerwonej i nie mieli wielkich możliwości odmowy. Jeszcze od czasów carskich utrzymywał się zwyczaj, że rekruci stawiali się na komisję wojskową zupełnie pijani. Tolerowano to, gdyż w tym stanie poborowi sprawiali mniej problemów.

Ludzie starsi, którzy pamiętali czasy carskie, również ulegali tej propagandzie?

Z reguły starsi ludzie złorzeczyli na system sowiecki. W książce „Inny świat” Gustaw Herling-Grudziński wspomina, że kiedy znajdował się w Wołogdzie w styczniu 1942 r., z kolejek zgromadzonych pod sklepami z żywnością można było usłyszeć słowa: „Kiedy wreszcie przyjdą ci Niemcy?”.

Wspominasz o orderach. W Armii Czerwonej przywiązywali do nich ogromną wagę. W dziennikach, które czytałam, żołnierze bardzo często narzekali na to, że mimo oczywistych zasług nie dostali odznaczenia. Zastanawia mnie, dlaczego to było dla nich aż tak ważne? Czy w trakcie wojny lub po niej przysługiwały im z tego tytułu jakieś zniżki?

To temat rzeka. Kilka odznaczeń rzeczywiście mogło zapewnić jakieś korzyści w postaci dodatkowych racji żywnościowych, okazjonalnego prezentu, np. zegarka albo papierośnicy, czy bardziej uprzywilejowanego traktowania. W dużej mierze była to kwestia ich ego, dowód odwagi, poświęcenia, siły. Jesteśmy przyzwyczajeni do widoku sowieckich generałów z piersiami uginającymi się od medali, jednak oni otrzymywali je od władzy niejako dla zasady. Sytuacja nie była taka prosta w przypadku szeregowych czy podoficerów. Oficerowie musieli wypisać specjalne papiery z uzasadnieniem, dlaczego dany żołnierz ma otrzymać odznaczenie. Następnie wysyłało się je wyżej do sztabu, a dalej już do generałów odpowiedzialnych za zatwierdzenie odznaczenia. Niewielu oficerów było skłonnych do przyznania jakiegoś wysokiego odznaczenia swojemu podwładnemu, w momencie kiedy oni sami jeszcze takiego nie posiadali. Oficerowie z zazdrości bardzo często zaniżali zasługi podwładnych, dlatego wyższe odznaczenia, takie jak Order Czerwonej Gwiazdy, Order Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, były tak pożądane.

A o co chodziło z medalem „Za Łóżkowe Zasługi” dla kobiet?

W Armii Czerwonej służyły również kobiety: były sanitariuszkami, lekarkami, pilotkami, zwiadowcami, czołgistkami, snajperkami. Niestety bardzo często pełniły też rolę tzw. FPŻ, czyli frontowo-polowych żon. Oficerowie potrafili w cyniczny sposób wykorzystywać swoją władzę i zmuszać kobiety do świadczenia im usług seksualnych w zamian za protekcję. Symbolem kobiet będących czyimiś FPŻ był medal „Za Wojenne Zasługi”. Było to dość przeciętne odznaczenie o niskim prestiżu, co pozwalało na to, aby masowo przyznawać je komu popadnie. Doświadczeni frontowcy zazwyczaj pogardzali kobietami posiadającymi taki medal, gdyż był to dla nich dowód, że jest ona „dziwką oficera”. Wśród żołnierzy utarła się więc druga nazwa dla tego odznaczenia, która brzmiała: medal „Za Łóżkowe Zasługi”.

Wspominasz także o alkoholu. Jak sytuacja wyglądała na froncie?

Żołnierzom jednostek frontowych oraz pilotom przysługiwała dzienna racja 100 g alkoholu, w późniejszym okresie Stalin zmniejszył ją do 50 g ze względu na porażki, jakie ponosiła Armia Czerwona. Do początkowej dawki wrócono dopiero po zwycięstwie Sowietów w bitwie stalingradzkiej. Alkohol zazwyczaj wydawany był tuż przed bitwą, zajmowali się tym kucharze obsługujący kuchnie polowe. Dzienna dawka alkoholu miała podnieść morale żołnierzy oraz odrobinę przytłumić strach, jaki towarzyszył im przed bitwą. W praktyce kwestia wydawania jej wyglądała bardzo różnie. Alkohol transportowany był w szklanych baniakach, które bardzo często ulegały stłuczeniu po drodze. Kuchnie polowe podjeżdżały do okopów nocą w obawie przed ostrzałem. Poruszały się po koleinach pozostałych po wybuchach, co sprzyjało wypadkom.

Jakimi trunkami raczono żołnierzy?

Jakość alkoholu pozostawiała wiele do życzenia, bo zaopatrzenie, zanim trafiło do danej jednostki, przechodziło przez wiele rąk. W relacji jednego z krasnoarmiejców spotkałem się z informacją, że do jego oddziału docierała zazwyczaj już tylko woda o lekkim posmaku alkoholu. Oczywiście nie było to regułą. Na front trafiał również czysty alkohol. Niejednokrotnie wydawane porcje znacznie przekraczały ustawowe 100 g. Ilość dostarczanego alkoholu była proporcjonalna do stanu liczebnego całego oddziału, jednak Armia Czerwona ponosiła olbrzymie straty podczas walk i do okopów po bitwie potrafiło wrócić 30% stanu wyjściowego. Żołnierze, którzy zostali przy życiu, mieli do dyspozycji cały alkohol, który był przewidziany dla ich poległych kolegów. Często dochodziło do sytuacji, w których krasnoarmiejcy robili sobie krzywdę, pijąc alkohol nienadający się do spożycia. Jedna z kompanii Armii Czerwonej walcząca w estońskim mieście Tartu zatruła się spirytusem znalezionym na jednym z uniwersytetów. Zalane nim były okazy szczurów, gadów i soliterów przeznaczonych do badań naukowych. Podczas walk w Stalingradzie zapotrzebowanie na alkohol było tak duże, że zdarzały się przypadki picia alkoholu przemysłowego oraz płynu do odmrażania silników, który wcześniej przelewany był przez węglowe filtry znajdujące się w maskach przeciwgazowych.

W niektórych wspomnieniach czytałam, że żołnierze po kilku dniach głodowania byli karmieni bezpośrednio przed bitwą. Co jedli?

Najczęściej kaszę, czasem zaprawianą jakimś tłuszczem. Oprócz tego krasnoarmiejcom wydawano przydziałowe konserwy, chleb, suchary, cukier, tłuszcz (masło lub smalec), a nawet słodycze. Z relacji żołnierzy wynika, że przed 1942 r. najczęściej otrzymywali konserwy rybne. Zmieniło się to po uruchomieniu przez rząd Stanów Zjednoczonych programu Lend-Lease Act, w ramach którego ZSRR otrzymywało pomoc w postaci broni, sprzętu i zaopatrzenia. Po 1942 r. na front coraz częściej trafiały amerykańskie konserwy mięsne. Chleb dostarczany na front był zazwyczaj słabej jakości. Niejednokrotnie mąka przeznaczona do wypieku chleba sprzedawana była na czarnym rynku, a jej braki uzupełniano piachem lub trocinami. Przydziałowe racje nie starczały na długo, przez co żołnierze zmuszeni byli do ciągłego poszukiwania nowych źródeł pożywienia.

Dodatkowym źródłem mięsa były też padłe konie. St. sierż. Nikołaj Nikulin przytacza historię o tym, jak ciągnący powóz koń wpadł na minę. W jednej chwili znajdujący się w pobliżu żołnierze ogołocili zwierzę ze wszystkich nadających się do jedzenia kawałków, zostały tylko elementy szkieletu i grzywa. Sierżant wspomina również o sytuacji, kiedy wybuchający pocisk przewrócił przejeżdżającą kuchnię polową, przez co cała zawarta w niej kasza wylała się na drogę. Krasnoarmiejscy wyjęli swoje łyżki i zaczęli zjadać kaszę z ziemi, przerywając tylko w momentach, kiedy po kaszy przejeżdżały kolejne pojazdy i wozy. Spotkałem się też ze specyficzną metodą łowienia ryb polegającą na wrzucaniu odbezpieczonych granatów do zbiorników wodnych. Wybuch ogłuszał ryby, które później wyławiane były przez głodnych żołnierzy.

Co do chleba z trocinami – widziałam go na ekspozycji w Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Podobno był podstawowym pożywieniem mieszkańców oblężonego Leningradu.

Oblężenie Leningradu (obecnie Sankt Petersburga) trwało 900 dni. Dzienna porcja chleba dla żołnierzy wynosiła wówczas 300 g, dla robotników fizycznych 250 g, zaś pracownikom umysłowym, kobietom i dzieciom przysługiwało 125 g. Zapasy skończyły się jednak szybciej, niż zakładano. W mieście zaczął panować głód. Jeden z obrońców Leningradu, lejtnant Iwan Jakuszyn wspomina, że w pierwszych dniach oblężenia jego matka przeszukiwała śmietniki w pobliżu restauracji w poszukiwaniu ogryzionych kości kurczaka. Zbierała je i razem z siostrą wygotowywały z nich resztki tłuszczu. Z czasem nie można było uzyskać nawet takiego pożywienia. Los cywilów znajdujących się w tym czasie w Leningradzie był wręcz tragiczny. Brak pożywienia skłaniał ludzi do aktów kanibalizmu.

O ironio, po przydzielonych racjach żywnościowych doskonale było widać podziały klasowe, czyli coś, z czym ideologia komunistyczna miała walczyć. Sam Jakuszyn jako elew szkoły oficerskiej w przeddzień nowego 1942 r. wraz z innymi słuchaczami 9 Specjalnej Szkoły Artylerii został zaproszony do Teatru Gorkiego, w którym wystawiany był „Wiśniowy Sad” Antona Czechowa. Po spektaklu wszyscy poszli do głównej hali teatru na obiad, który składał się z zupy, kotleta z makaronem oraz owocowej galaretki. Każdy dostał też po batonie Złota Kotwica, które to słodycze zostały przez większość uczestników zabrane na później. Inny obrońca Leningradu, snajper sierż. Josif Piljuszyn podczas pobytu w szpitalu jako posiłek otrzymał kubek herbaty, dwie kostki cukru, dwie łyżki kaszy oraz dwie cienkie kromki razowego chleba. Opisywał, że jego towarzysze, którzy znajdowali się razem z nim na sali, śledzili każdy ruch jego ręki, kiedy podnosił jedzenie do ust.

Na wystawie w muzeum w Gdańsku można również obejrzeć umundurowanie żołnierza Armii Czerwonej. Najbardziej zwracają uwagę pikowane kurtki. Cały czas rozmawiamy tutaj o samych tragicznych aspektach życia na froncie. Tymczasem stosunkowo wygodne umundurowanie krasnoarmiejców (w porównaniu do chociażby pierwszowojennych płaszczy z gryzącej wełny powszechnych na froncie zachodnim) to chyba jeden z niewielu pozytywów?

Umundurowanie żołnierza Armii Czerwonej różniło się nieco w zależności od okresu wojny. Podstawowy zestaw mundurowy krasnoarmiejca składał się z bluzy mundurowej, tzw. gimnastiorki, bryczesów wz. 1935 „szarawary”, czapki „pilotka”, kompletu bielizny, pasa, plecaka, butów oraz onucy. Zimą wydawane były grube płaszcze nazywane szynelami lub właśnie watowane kurtki, nazywane kufajkami lub tiełogrejkami. Jako rekonstruktor mogę powiedzieć, że umundurowanie Armii Czerwonej rzeczywiście było dość praktyczne i wygodne. Bluzy mundurowe zazwyczaj szyte były z drelichu, który dobrze sprawdza się latem ze względu na swoją przewiewność. Zdarzało mi się również używać onuc, które (jeśli są poprawnie zawiązane) są bardzo wygodne i dobrze sprawdzają się na dłuższych marszach. Kufajki może nie prezentują się najlepiej wizualnie, jednak zapewniają swobodę ruchu osobom, które je noszą. Dlatego zimą często były wydawane artylerzystom oraz czołgistom. Obuwie również się sprawdzało. Można oczywiście spekulować, jaka była jakość wykonania tych rzeczy w okresie II wojny światowej, a jaka jest współcześnie w przypadku tych wytwarzanych na potrzeby rekonstrukcji historycznej.

Kapciuchy? Cóż to takiego? Czytałam, że kobiety wyszywały na nich hasła typu „pomścij żołnierzu mojego braciszka” i wysyłały je w ramach prezentów na front.

To były woreczki, w których żołnierze mogli przechowywać swoje rzeczy osobiste. Nie miały jednego konkretnego wzoru, były one szyte na tyłach frontu, a następnie wysyłane do różnych jednostek i rozdawane żołnierzom. Miało to na celu podnoszenie morale. Na kapciuchach wyszywane były przeróżne hasła, np. „śmierć faszystom”, „Armia Czerwona jest niepokonana”, „ubiłeś gada, to teraz możesz zapalić” (w kapciuchach często był przechowywany tytoń). Czasem ozdabiano je jakimiś obrazkami: gwiazdą z sierpem i młotem, kwiatkami, zwierzętami, ludowymi wzorkami. Czasem żołnierze otrzymywali je z domu od matek, sióstr oraz żon, a czasem w czynie społecznym kapciuchy były szyte przez działaczki Komsomołu. Dość często umieszczano w nich listy, których treść zawierała pozdrowienia dla żołnierzy oraz zagrzewała do walki.

A czy w chwili śmierci żołnierze Armii Czerwonej wzywali swoje matki? Nie spotkałam się z tym w relacjach, co mnie zaskoczyło. W pierwszowojennych wspomnieniach z frontu zachodniego jest tego mnóstwo.

Żołnierze sowieccy również często w takich chwilach wzywali swoje matki. Rozmawiałem kiedyś z kobietą, przy której domu w 1944 r. znajdował się sowiecki szpital polowy. Wspominała, że konający krasnoarmiejcy bardzo często to robili. Jeden z żołnierzy, którego wspomnienia czytałem, twierdził, że przez cały okres wojny pilnował go anioł – miał nim być duch jego matki. Mimo usilnych prób nawet komunistom nie udało się zniszczyć więzi, jaka łączy matki z ich dziećmi.

Tych więzi nie niszczył powszechny analfabetyzm? W jaki sposób żołnierze kontaktowali się ze swoją rodziną i ukochanymi, skoro tak wielu z nich nie potrafiło pisać?

Wbrew pozorom analfabetyzm nie był aż tak powszechny. W latach 30. w ZSRR realizowany był program walki z analfabetyzmem dla starszych obywateli, który odnosił umiarkowane sukcesy. Młodzi ludzie, których okres dorastania przypadał na lata 20. oraz 30., przeważnie potrafili pisać i czytać. Nie oznacza to jednak, że edukacja w ZSRR stała na jakimś bardzo wysokim poziomie. Istotnym problemem, z jakim mierzyła się Armia Czerwona, był poziom wykształcenia żołnierzy. Odbijało się to na liczbie kadry podoficerskiej. Żołnierz mógł być wytypowany na podoficera ze względu na swoje zasługi, jednak jednym z wymagań było posiadanie średniego wykształcenia, czyli ukończonych sześciu klas, podczas gdy w ZSRR obowiązkowe były tylko cztery. Często powodem niepodejmowania dalszej edukacji nie było lenistwo, a bieda panująca w kraju. A co do pisania listów: w jednym zbiorze wspomnień natknąłem się na dość zabawną historię. Podczas II wojny światowej uruchomiono program, który polegał na tym, że obce kobiety „adoptowały” żołnierzy i utrzymywały z nimi kontakt listowny, aby podnosić ich na duchu. I owszem, to było coś na kształt matki chrzestnej. Szeregowy Władimir Buchenko wspominał, że zdarzało mu się robić za skrybę dla niepiśmiennych kolegów. Jeden poprosił go o napisanie ładnego listu miłosnego do kobiety, która dopiero co przysłała dla niego list. Zgodnie z prośbą Buchenko przygotował taki list pełen komplementów i miłosnych wyznań. Po czasie przyszła odpowiedź, była ona jednak zgoła inna niż spodziewał się młody bojec. Kobieta odpisała, że co prawda jest mu bardzo wdzięczna za wszystkie miłe słowa, ale w wieku 75 lat nie w głowie jej są amory.

W co wierzyli czerwonoarmiści?

To zależało od regionu, z którego pochodził dany żołnierz. Rekruci z terenów zajętych po 1939 r., czyli dzisiejszej Polski, Ukrainy, Białorusi oraz krajów bałtyckich, wychowywani byli w większości w duchu różnych odmian chrześcijaństwa. W koszarach próbowano ich indoktrynować, jednak zabiegi te nie przynosiły zamierzonych skutków. Rekruci z nowo podbitych przez ZSRR ziem sprawiali nie lada kłopoty oficerom politycznym, gdyż przez przywiązanie do wartości wyniesionych z domu odmawiali w koszarach pacierz oraz nosili krzyżyki. Z kolei żołnierze pochodzący z Azji Środkowej byli wyznawcami różnego rodzaju lokalnych religii opartych na szamanizmie. Rekruci z Kaukazu, czyli Gruzini, Czeczeni, Azerowie oraz Ormianie, najczęściej byli wyznawcami islamu lub chrześcijaństwa. Należy również nadmienić, że w Armii Czerwonej walczył pewien odsetek żołnierzy pochodzenia żydowskiego, których stosunek do religii nie był jednoznaczny. Jako przykład posłużyć może 16 Litewska Dywizja Strzelecka złożona z litewskich komunistów. W całej dywizji panowało przyzwolenie na to, aby religijni żydzi nosili długie brody.

Ideologia komunistyczna nie przynosiła zamierzonych skutków?

W duchu tej ideologii wychowywani byli etniczni Rosjanie, którzy zamieszkiwali europejską część ZSRR. Oni byli ateistami. Co prawda zdarzały się przypadki potajemnych praktyk religijnych, ale życie w ZSRR nie sprzyjało ich podtrzymywaniu. W szkole, na obozach pionierskich lub już w samym wojsku człowiek radziecki poddawany był obróbce ideologicznej, która skutecznie odwodziła go od religii. Jako ciekawy przykład sowieckiego wychowania może posłużyć historia przytoczona we wspomnieniach kpt. Wasilija Zajcewa. Wraz ze swoim kuzynem Maksymem wychowywani byli przez dziadków. Dziadek sławnego snajpera był starym bolszewikiem i miał bardzo negatywny stosunek do religii, z kolei jego babcia była mocno wierzącą osobą i nadal trzymała w domu ikony Matki Boskiej i świętych. Babcia starała się wpajać swoim wnukom zasady religii prawosławnej, jednak wpływy dziadka zaczęły w pewnym momencie brać górę. Jako zapalony myśliwy dziadek Andriej wyłożył wnukom swoje poglądy religijne, używając terminologii myśliwskiej. Wypomniał Maksymowi, że tak jak ten fatalnie oprawił upolowanego kozła i zniszczył jego skórę, która jest już nie do odratowania, tak nikt i nic nie ma prawa żyć dwa razy. Następnie zwrócił się do chłopców z pytaniem, czy podczas oprawiania kozła widzieli jakąś duszę. Gdy odpowiedzieli przecząco, dziadek odparł: „No! Jeśli jej nie widzieliście, to znaczy, że nie było tam jej, a tylko skóra, mięso i flaki. Skóra wisi na zewnątrz, mięso jest w zupie, a flaki dostały psy na obiad. Zapamiętajcie chłopcy – dusza, duchy to wymysły i zabobony. Nie należy się bać duchów, bo ich nie ma!”.

A jednak obywatele ZSRR w duchy, zabobony i praktyki szamańskie gorliwie wierzyli.

Musieli w jakiś sposób podtrzymywać się na duchu w trudnych chwilach na froncie. Wśród krasnoarmiejców powszechny był kult talizmanów. Mogły to być zapalniczki, metalowe pudełka na zapałki, kapciuchy na tytoń, odznaczenia, kartki z modlitwą lub zdjęcia rodzinne. Pułkownik Aleksander W. Pylcyn za swój talizman, który chronił go od śmierci i ran, uznawał miłość do swojej narzeczonej, z którą utrzymywał ciągły kontakt listowny. Z kolei za złe talizmany krasnoarmiejcy uważali nieśmiertelniki. Wierzyli, że ich noszenie przynosi pecha, dlatego były przez nich wyrzucane. Oprócz talizmanów powszechna była wiara w rytuały, gusła i zaklęcia. Na przykład w oddziale zwiadowców, w którym służył młodszy sierżant Henryk Zinowiewicz Kac, istniało przeświadczenie, że przed ruszeniem do ataku żaden z żołnierzy nie może nawet spojrzeć na kobietę. Wspominał on, że cały oddział potrafił odmówić wyjścia do walki po tym, jak zobaczył przechodzącą obok sanitariuszkę. Wszyscy zwiadowcy z jego oddziału zwracali szczególną uwagę na sny, jakie mieli przed walką. Interpretowano je na różne sposoby. Jeśli we śnie zobaczyło się mięso lub młyn, miało to oznaczać szybką śmierć żołnierza.

Wiara w zabobony ma chyba w Rosji długą tradycję?

Polecam zbiór felietonów Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego „Cień ponurego wschodu” z 1923 r. Ta publikacja jest bardzo ciekawym zapisem mentalności społeczeństwa rosyjskiego z przełomu XIX i XX wieku. Ossendowski jako podróżnik zwiedził wiele zakamarków dawnego Imperium Rosyjskiego, gdzie na własne oczy oglądał najróżniejsze rodzaje szamanów, czarowników i uzdrowicieli. Praktycznie każda wioska musiała mieć kogoś takiego, a rolę tę pełniły zarówno kobiety, jak i mężczyźni.

Takie praktyki wynikały z niskiego wykształcenia społeczeństwa?

Mogłoby się zdawać, że zabobony były domeną ciemnego wiejskiego ludu. Nic bardziej mylnego! Ossendowski wspomina, że w 1897 r. pracował jako nauczyciel dzieci pewnego wysokiego urzędnika rosyjskiego, który wraz z rodziną mieszkał w pałacu Leuchtenberga w Petersburgu. Jego uczeń wspomniał mu, że gdy w jadalni i kuchni pałacu rozmnożyły się karaluchy, aby się ich pozbyć, wezwany został specjalny „czarownik”. Czarownik złapał jednego karalucha i zaczął coś do niego szeptać. Następnie wyjął kredę, narysował mu kreskę na pancerzu, po czym go wypuścił. Zresztą, zważywszy na fakt, że nawet rodzina carska pozwalała na obecność Rasputina na swoim dworze, możemy domniemywać, że podobne przypadki nie były odosobnione.

Na Podlasiu spotkałam się z kultem Eliasza, niepiśmiennego chłopa prawosławnego, który żył na przełomie XIX i XX wieku. Był kimś w rodzaju lokalnego szamana, jego wizerunek zdobi podlaskie kapliczki. To bardzo ciekawe, jak na Wschodzie prawosławie przenika się z zabobonami.

Tak, ci wszyscy czarownicy i wiedźmy działali w cieniu cerkwi prawosławnych. Jednego dnia lud rosyjski wznosił modły w cerkwiach przed krzyżem i ikonami, a drugiego uczestniczył w obrzędach odprawianych przez szamanów przy świętych zagajnikach. Duchowieństwo nie było w stanie odciągnąć ludzi od tego typu praktyk, a czasami nawet je podzielało. Kornel Zielonka, uczestnik powstania styczniowego, w ramach represji został zesłany na Syberię, gdzie spędził 8 lat. W pamiętniku opisywał zwyczaje ludów zamieszkujących ten region. Na przykład, gdy wynajmował z kolegami pokój u rosyjskich gospodarzy, pewnego razu zapytano ich, czy jadają gołębie. Jeden z zesłańców odpowiedział, że jeśli byłyby dobrze wypieczone, to czemu nie. Gospodarza bardzo ucieszyła ta odpowiedź. Miał problem z gołębiami, które zalęgły się mu na strychu. Poprosił zesłańców o dyskretne wyłapanie ich tak, aby nie dowiedział się o tym lokalny batiuszka. Rosjanin obawiał się, że nie zostanie nigdy więcej wpuszczony do cerkwi, bo duchowny zakazał krzywdzenia gołębi jako symbolu Ducha Świętego. Jednocześnie mieszkańcy owej wsi wystrzegali się jedzenia zajęcy. Uznawali, że skoro to małe stworzenie jest tak szybkie, że według nich jest w stanie przegonić dużego konia, musi ono być dziełem sił nieczystych.

Wyszliśmy od tematu wiary, która miała podtrzymywać morale żołnierzy. A muzyka? Co śpiewali? Mieli jakąś flagową piosenkę na kształt brytyjskiej pierwszowojennej „A long way to Tipperary”? Skoro średnia długość ich życia na froncie wynosiła kilka tygodni, zdążyli w ogóle się tą muzyką nacieszyć?

W obliczu beznadziejnej sytuacji, w jakiej przez większość czasu znajdowali się krasnoarmiejcy, muzyka zdawała się być jedyną odskocznią od rzeczywistości wypełnionej głodem, chłodem, wszami i wszechobecną śmiercią. Sowieccy bojcy mieli bardzo szeroki repertuar. Najpopularniejszą pieśnią napisaną już w trakcie wojny była „Swiaszcziennaja wojna” („Święta wojna”). Melodia i tekst mają bardzo podniosły charakter. Poszczególne zwrotki wzywają do walki z „faszystowską ciemną siłą”, zapowiadają, że naród radziecki da „odpór dusicielom wszystkich płomiennych idei, gwałcicielom, grabieżcom, dręczycielom ludzi”. Bardzo chętnie śpiewano również napisaną jeszcze przed wojną „Katiuszę”, która opowiada o miłości i tęsknocie tytułowej Katiuszy (zdrobnienie od imienia Jekaterina) do jej chłopca, który pełni służbę gdzieś daleko na pograniczu. W trakcie wojny powstawały nowe wersje tekstu, sławiące wyrzutnię rakiet BM-8 „Katiusza”. W trakcie walk w Stalingradzie obrońcy Domu Pawłowa podczas jednej z wypraw znaleźli gramofon, który stał się ważnym elementem podtrzymującym morale. Wraz z gramofonem przyniesiona została płyta, na której znajdowały się włoskie arie miłosne. Tradycją obrońców stało się włączanie płyty tuż po walce, tak aby mogli ją również słyszeć Niemcy.

Krasnoarmiejcy Niemców bardzo często nazywali Frycami. A jak określali ich Niemcy?

Tak, określenie to wzięło się od imienia Fryderyk, które najwyraźniej kojarzyło się krasnoarmiejcom jako wybitnie niemieckie. W Wehrmachcie i armiach sprzymierzonych do opisania żołnierzy Armii Czerwonej używano zazwyczaj określenia „Iwany”. Wewnątrz Armii Czerwonej funkcjonowało też kilka raczej pejoratywnych określeń poszczególnych narodowości zamieszkujących ZSRR. Przykładowo mieszkańców Kaukazu zbiorowo nazywano „czurkami”, co miało się wziąć od nazwy chlebów wypiekanych na Kaukazie. Rekrutów z terenów zajętych przez ZSRR w 1939 r. często nazywano „zapadnikami”, czyli po prostu „ludźmi z zachodu”.

Dlaczego czerwonoarmiści ciągle nazywali hitlerowców „faszystami”, a nie nazistami?

Pojawienie się terminu „faszyzm” w sowieckiej propagandzie może mieć związek z obecnością sowieckich doradców w Hiszpanii podczas trwającej tam w latach 1936–1939 wojny domowej. Dla jasności, w wojnie tej starły się ze sobą siły rządu II Republiki Hiszpańskiej, wspieranej przez komunistów, socjalistów i anarchistów, z juntą wojskową, na czele której stał gen. Francisco Franco wspierany przez faszystów, nazistów, nacjonalistów, monarchistów oraz konserwatystów. Przez cały okres trwania wojny domowej strona dowodzona przez gen. Franco zbiorczo nazywana była „faszystami”, chociaż to określenie jest właściwe tylko dla włoskich ochotników i wojskowych walczących po stronie junty. Znajdujący się w Hiszpanii sowieccy wojskowi oraz funkcjonariusze NKWD najpewniej przejęli terminologię stosowaną przez republikanów i przenieśli ją na sowiecki grunt. Trzeba również pamiętać, że po podpisaniu paktu Ribbentrop-Mołotow przez jakiś czas III Rzesza i naziści musieli być w sowieckiej propagandzie przedstawiani jako sojusznicy. Późniejsze powszechne stosowanie terminu „faszyści” do opisania niedawnych sojuszników, którzy nagle stali się wrogami, może mieć z tym związek.

Myślisz, że współczesna lewica przejęła tę terminologię od ZSRR? Te wszystkie hasła typu „faszyzm nie przejdzie” i komitety antyfaszystowskie to jakaś naleciałość z języka PRL-u?

Ta terminologia jest ciągle żywa w krajach postsowieckich. Po wojnie została ona przejęta przez współpracujących z ZSRR działaczy ZPP oraz PKWN, którzy dzięki pomocy Stalina zyskali w Polsce władzę. Późniejsi PRL-owscy dygnitarze często nazywali „faszystami” przedstawicieli przedwojennych władz II RP oraz żołnierzy zbrojnego podziemia antykomunistycznego. Co ciekawe, w 2006 r. do miejscowości, w której się wychowałem, przyjechała wycieczka młodzieży polskiej z Białorusi. Spędzili oni w Polsce dwa tygodnie, mieszkali w domach razem z polskimi rodzinami. W moim domu mieszkał 11-letni wówczas Roman. Zadawaliśmy mu bardzo dużo pytań, szczególnie o historię. Kiedy spytałem go: „A jak się u was mówi na Niemców?”, Roman odpowiedział: „faszyści”.

W jednej z naszych wcześniejszych rozmów mówiłeś, że irytuje Cię wszechobecne nazywanie Putina „Putlerem”.

Porównania tego typu nasiliły się szczególnie po odkryciu miejsc egzekucji, jakich dokonali żołnierze FR na mieszkańcach w Buczy. Zaczęto mówić, że dokonuje się eksterminacja narodu ukraińskiego analogiczna do tej, jaką przeprowadzali naziści na Żydach. Trzeba jednak pamiętać, że w propagandzie nazistowskiej Żydzi byli przedstawiani jako wrogowie i „podludzie” od samego początku istnienia tej barbarzyńskiej ideologii. Tymczasem Ukraińcy nie zawsze byli przedstawiani przez ideologów Kremla i przez samego Putina jako wrogowie. Tak długo, jak władzę na Ukrainie sprawowali prorosyjscy politycy i oligarchowie, tak długo nie było większych zadrażnień na linii Kijów-Moskwa. Wszystko zmieniło się po Rewolucji Godności w 2013 r. Wówczas od władzy odsunięty został posłuszny Rosji prezydent Wiktor Janukowycz. Putin tak naprawdę od samego początku swojej prezydentury wykazywał się olbrzymim cynizmem i okrucieństwem w stosunku do swoich wrogów politycznych. Rozpoczęcie II wojny czeczeńskiej w 2002 r., otrucie polonem opozycjonisty Aleksandra Litwinienki w 2006 r. Od początku robił dokładnie to samo co bolszewicy, którzy potrafili obwołać „wrogiem ludu” każdego, kto aktualnie im przeszkadzał. Bezpośrednim źródłem zbrodniczych i dyktatorskich zapędów Putina jest fakt bycia spadkobiercą „imperium zła”, jakim był Związek Radziecki. Praktyki, stosowane przez Putina i jego podwładnych są żywcem wyjęte z ZSRR. O zgrozo, niektóre pamiętają nawet czasy stalinizmu. Porównania do nazizmu są nieadekwatne.

Wielu współczesnych Rosjan wybiela działania Stalina.

Jeszcze przed napadem na Ukrainę w Rosji mocno forsowany był kult Stalina. Można było natknąć się na wiele pozytywnych opinii na jego temat w rosyjskim internecie. Zwracano uwagę, że to dzięki niemu udało się wygrać Wielką Wojnę Ojczyźnianą, że to on stworzył blok wschodni i zrobił z ZSRR atomowe imperium. Niektórzy Rosjanie przyznają, że Stalin stosował barbarzyńskie metody, ale uznają, że było to koniecznością dla osiągnięcia ostatecznego celu. Narracja, jaką stosuje Putin względem Ukrainy, również opiera się na sowieckim dziedzictwie. Ukraina przedstawiana jest jako dawna część składowa ZSRR, której odłączenie się było błędem i która powinna wrócić do „macierzy”.

Oglądałem kiedyś reportaż Bielsatu z Donbasu z około 2017 r. Dziennikarze zapytali ukraińskich żołnierzy, dlaczego walczą na tej wojnie. Jeden z nich powiedział, że chce wykorzenić z Ukrainy sowieckość; pozostałości tego okrutnego systemu, który nie liczył się z człowiekiem, który traktował go jak narzędzie do eksploatowania. Systemu, którego główną pozostałością w krajach postsowieckich jest wszechobecna korupcja, nepotyzm i brutalność. Chciał, żeby jego dzieci wychowywały się w normalnym kraju, w którym obywatele są szanowani przez władzę. Walczył dokładnie przeciwko temu, co niesie ze sobą dzisiaj „Ruski Mir”, wyrastający bezpośrednio z sowieckiego pnia.

Jakie podobieństwa dostrzegasz między Armią Czerwoną a współczesną armią Federacji Rosyjskiej?

Podobieństw jest aż nadto, były zauważalne od pierwszych dni rosyjskiej agresji. Podczas wojny obronnej w 1939 r. oddziały polskie broniące wschodnich granic II RP miały styczność bojową z Armią Czerwoną. Jedną z zachowanych relacji jest ta pozostawiona przez płk. Adama Eplera, oficera SGO „Polesie”. W bitwie pod Jabłonią udało się pochwycić kilku jeńców sowieckich, których od razu przesłuchano. Jeńcami byli głównie młodzi chłopcy w wieku 19–21 lat, rolnicy z kołchozu. „Przedstawiali sobą obraz ruiny fizycznej. Chudzi, z zapadniętymi piersiami, robili wrażenie ludzi zagładzanych od pierwszych chwil swego życia” – pisał pułkownik. Mówili, że nie chcą się bić z Polakami, ale muszą, gdyż zagrożono im, że w razie oporu zostaną rozstrzelani. Kiedy wychodzili z koszar mówiono im, że jadą na ćwiczenia, a po dojściu do granicy z Polską powiedziano im, że idą bić się z Niemcami, na co mieli zareagować dość entuzjastycznie. Dopiero po przekroczeniu granicy wydano im amunicję i powiedziano, że idą na wojnę z Polską. Przywodzi to na myśl historie z pierwszych dni wojny, kiedy duża część szeregowych rosyjskich żołnierzy przekonana była, że biorą udział w manewrach.

A kwestia ich uzbrojenia?

Znowu posłużę się cytatem ze wspomnień płk. Eplera: „Umundurowanie tandetne, drelichy – przeważnie połatane – i stare, zużyte obuwie. Jedynie płaszcze mieli sukienne, bez guzików, tylko z haftką u kołnierza […]. Broń piechoty starego typu, znana nam dobrze z wojny światowej i z 1920 r. Czołg słabo opancerzony, podziurawiony przez nasze kb. amunicją ppanc. Jedynym nowoczesnym sprzętem był c.k.m czołgu i kb. z lunetkami, w jakie wyposażeni byli oficerowie i komisarze”.

Czy to nie budzi skojarzeń ze współczesną sytuacją na froncie? Mniej więcej w trzecim miesiącu „specjalnej operacji wojskowej” po internecie krążyły zdjęcia rosyjskich żołnierzy uzbrojonych w Mosiny 1891/30 oraz PPS 43, czyli broń z drugiej wojny światowej! Trzeba jednak zaznaczyć, że były to w większości zdjęcia oddziałów wystawionych przez marionetkowe DRL i ŁRL. Żołnierze, którzy tam służą, pochodzą w większości z „łapanki”. Jednak nie oznacza to, że regularne oddziały FR są od tego wolne. Niedawno na rosyjskojęzycznym portalu Gulag.Net opublikowany został wywiad z rosyjskim wojskowym, który przez dwa miesiące brał udział w walkach na Ukrainie. Założycielem portalu jest Władimir Oseczkin, obrońca praw człowieka, który zajmuje się nagłaśnianiem nadużyć i korupcji w rosyjskim systemie penitencjarnym. A wspomnianym wojskowym jest Paweł Filatiew, żołnierz 56 Pułku Powietrznodesantowego Szturmowego, który swój szlak bojowy rozpoczął z Krymu. W wywiadzie Filatiew potwierdza, że nie byli informowani, że wezmą udział w pełnowymiarowej agresji na Ukrainę. Zapewniano ich: „wjedziecie szybko, ludzie was będą witać, zabezpieczycie referendum, dwa dni i po sprawie”. O tym, że sytuacja jest znacznie bardziej poważna, Filatiew zorientował się w momencie, kiedy usłyszał intensywny ostrzał artyleryjski, który „tłukł gdzieś w oddali”.

Wyposażenie, z jakim została wysłana do boju jego jednostka, opisuje jako całkiem dobre… pod warunkiem, że byliby oddziałem biorącym udział w walkach w Afganistanie (1979–1989). Wszystkie elementy wyposażenia jak nowe zasobniki, hełmy czy ochraniacze na kolana widoczne na paradach nie zostały im wydane. Cieszył się, że otrzymali chociaż kamizelki kuloodporne. Do tego skarżył się, że jeszcze przed agresją nie zostały im zapewnione godziwe warunki koszarowania. Wraz z kolegami przy minusowych temperaturach spali w wozach opancerzonych, nie mając czasem nawet koców do okrycia.

Do pełnego obrazu tej nędzy dorzućmy jeszcze zupełny brak kompetencji wśród kadry dowódczej, który tak jak podczas II wojny światowej przekłada się na olbrzymie straty w sprzęcie i ludziach. Według raportu opublikowanego 10 września przez rosyjskiego opozycjonistę Michaiła Chodorowskiego do dzisiaj na Ukrainie poległo około 48 759 rosyjskich żołnierzy. Opozycjonista zaznacza, że wyliczenia nie obejmują poległych z DRL i ŁRL. Do tego dochodzi coś, z czym całe pokolenia Polaków kojarzą krasnoarmiejców, a mianowicie rabunki i gwałty. Wycofujący się spod Kijowa Rosjanie nie zabierali nawet ciał poległych żołnierzy, bo byli zajęci okradaniem podkijowskich osiedli z pralek, telewizorów, ubrań, a nawet muszli klozetowych. Świeże są też sprawy okrutnych mordów i gwałtów, jakich dokonali rosyjscy okupanci na mieszkańcach Buczy, Borodzianki, Mariupola i Irpienia.

Jednym z najbardziej jaskrawych podobieństw do Armii Czerwonej jest jednak fakt, że już w marcu podczas oblężenia Kijowa armia FR powołała do życia oddziały zaporowe. Składają się one głównie z czeczeńskich ochotników, czyli tzw. „kadyrowców”. Tak jak podczas II wojny światowej (rozkaz numer 227 „Ani kroku wstecz”) mają za zadanie otwierać ogień do cofających się bez rozkazu żołnierzy.

W trakcie naszych przygotowań do tego wywiadu wspominałeś także o rekrutowaniu do wojska więźniów odsiadujących wyrok, czyli o powszechnej praktyce stosowanej przez Sowietów w trakcie II wojny światowej.

Owszem, jeszcze w lipcu pojawiły się na ten temat doniesienia ze strony Olgi Romanowej, szefowej organizacji Ruś Siediaszczaja (pol. Ruś siedząca/odsiadująca), która również zajmuje się ochroną praw więźniów. Podawała ona, że w obwodzie leningradzkim zrekrutowanych zostało około 100 więźniów, którzy po przeszkoleniu zostaną wysłani na front. Rekrutacja odbywała się również w innych regionach, szczególnie w Degestanie i Buriacji, znanych z niskiego poziomu życia. Więźniowie wcielani są do paramilitarnej Grupy Wagnera, której członkowie szkoleni są nieopodal Rostowa nad Donem. Wspomniany już portal Gulag.Net opublikował 10 lipca nagranie z Kolonii Poprawczej nr 1 znajdującej się w Adygei. Widać na nim więźniów gromadzących się na placu, a osoba nagrywająca film komentuje zbiegowisko słowami: „Wszyscy jadą albo kraść, albo wojować. Ch** wie”. Słychać też komentarze odnoszące się do konkretnych więźniów, którzy idą się zapisać. Opublikowanie materiału wstrzymało rekrutację wśród więźniów, ale tylko na krótki czas. 6 września Biełsat podawał, że Władimir Putin przyznał pośmiertnie medal „Za Odwagę” niejakiemu Iwanowi Niepratowi, który 5 sierpnia poległ pod Bachmutem. Poległy wojak odsiadywał wyrok 25 lat więzienia za dokonanie 5 zabójstw, porwania, wymuszenia oraz rozboje. Z kolonii karnej zwolniony został po 12 latach odsiadki w zamian za podpisanie kontraktu z Grupą Wagnera.

Czy porównywanie Ukrainy do Finlandii w trakcie II wojny światowej jest adekwatne?

To trafne porównanie. Ukraina tak jak Finlandia w 1940 r. musi mierzyć się z militarnym kolosem, a Ukraińcy podobnie jak Finowie stawiają zacięty opór, wykazując się odwagą i poświęceniem. To dobre porównanie również ze względu na postawę Rosjan. W 1940 r. jako powód dokonania inwazji na Finlandię Sowieci wskazywali rzekome otwarcie ognia przez fińską artylerię w kierunku znajdującej się po sowieckiej stronie granicy wioski Mainila. Co oczywiście było jedną wielką prowokacją. Tak samo powodem agresji na Ukrainę miały być rzekome prześladowania rosyjskojęzycznych mieszkańców wschodniej Ukrainy przez rząd w Kijowie. Oprócz tego butne dowództwo sowieckie zakładało, że zajmą Finlandię bez walki do 12 dni. Na szczęście są to jedyne podobieństwa do obecnego konfliktu. W przeciwieństwie do Finlandii w 1940 r. Ukraina nie została porzucona na pastwę wroga, a najnowsze doniesienia z frontu mogą napawać optymizmem.

Paryżewo

Czytaj oraz wspieraj dziennikarstwo i publicystykę na wysokim poziomie.
Zobacz, kto mnie rekomenduje:
Więcej
paryzewo.pl 2023 - wszystkie prawa zastrzeżone