Współczesna kultura oferuje kobietom cały szereg zróżnicowanych ideologicznie „kobiecych kręgów”. Girlbosski, tradycyjne żony i „prawdziwe kobiety” walczą o uwagę użytkowniczek Internetu, tworząc zasięgi, zarabiając pieniądze i pogłębiając podziały. Wyrwanie się z propagowanych przez nie szablonów nie jest łatwe, ale może okazać się zbawienne.
W latach 30. XX wieku w Piśmie Narodowo-Radykalnym „Falanga” pojawił się artykuł Jadwigi Rutkowskiej, radykalnej feministki działającej w ugrupowaniach prawicowych. W tym tekście, opublikowanym pt. Skończyć z ghettem kobiet, Rutkowska postuluje zerwanie ze starą metodą aktywności kobiet, polegającą na tworzeniu kobiecych przestrzeni.
W jeszcze innym tekście pt. Starsze panie muszą odejść pisze ona, że taki podział jest anachroniczny i nie pozwala na pełne równouprawnienie. Według Jadwigi Rutkowskiej kobiety, którym bliska jest idea emancypacji, powinny działać wspólnie z mężczyznami.
Poglądy Rutkowskiej podzielała Irena Kosmowska, działaczka ludowa związana z PSL „Wyzwolenie”, pierwsza wiceminister w historii Polski i jedna z pierwszych ośmiu posłanek w Sejmie Ustawodawczym II RP. Kosmowska jest gorącą zwolenniczką przestrzeni koedukacyjnych, a zwłaszcza koedukacyjnych szkół – wbrew ówczesnemu vox populi głoszącemu, że takie rozwiązanie negatywnie wpłynie na moralność dziewcząt i chłopców.
Chociaż już prawie 100 lat temu część polskich emancypantek w tworzeniu bezpiecznych przestrzeni dla kobiet widziało zagrożenie dla idei równouprawnienia, współczesne kobiety – niezależnie od światopoglądu – nadal bardzo chętnie zrzeszają się w takich grupach. Mnóstwo influencerek tworzy treści stricte dla kobiet, co zaznacza już w swoich biogramach (np. „Pomagam kobietom uwierzyć w siebie”). Aktywizują zgromadzoną wokół siebie damską społeczność, zakładając zamknięte grupy wsparcia dla kobiet, np. na Facebooku czy Discordzie.
Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego kobiety zamykają się w „gettach”? Większość feministek zapewne odpowiedziałoby, że chodzi o tworzenie bezpiecznych przestrzeni, tj. wolnych od wszechobecnej męskiej dominacji i opresji. Z kolei kobiety konserwatywne prawdopodobnie uznałyby, że nikt nie zrozumie kobiety, jej problemów i „obowiązków stanu” tak jak inna kobieta.
Ja natomiast uważam, że główna przyczyna tego zjawiska leży gdzieś indziej. Już od wczesnego dzieciństwa kobiety w większym stopniu niż mężczyźni są nagradzane za przejawianie zachowań stadnych, niewyróżnianie się, niewychylanie się i nieposiadanie indywidualnej formy ekspresji. Ich niesubordynacja jest interpretowana jako „wywyższanie się”, a bycie „inną niż wszystkie” postrzegane jest jako największa zdrada niepisanej zasady siostrzeństwa i damskiego kolektywu.
Żeby nie narazić się na odstawanie od grupy i nie popaść w niełaskę strażniczek przeciętności, w dobrym tonie jest należeć do jakiejś kobiecej przestrzeni. A jeśli ta przestrzeń okaże się toksyczna i niewspierająca, w każdej chwili można znaleźć sobie inną grupę. Najlepiej taką, gdzie gromadzą się kobiety stojące w opozycji do tej pierwszej, analizujące na bieżąco pojawiające się tam „szkodliwe” treści i organizujące sobie zbiorową autoterapię, która ma na celu utwierdzić je w przekonaniu, że to one mają rację.
Niewiele jest kobiet, które nie przynależą do żadnej kobiecej przestrzeni. Które zajmują się sobą, swoimi pasjami i życiem prywatnym bez konieczności relacjonowania tego w internetowej grupie wsparcia. Grupie stworzonej w celu dążenia do ściśle określonego archetypu kobiety, wzorca oferującego jasny kompas światopoglądowy, moralny, lifestylowy i wizerunkowy, od którego nie należy zbyt mocno odstawać. W każdym razie w celu uniknięcia ostracyzmu lepiej się do tego odstawania nie przyznawać. I nigdy nie tracić punktu odniesienia w postaci życia, przemyśleń i estetyki innych kobiet.
Media społecznościowe oferują różne gotowe szablony typów kobiecości. W niniejszym tekście postanowiłam przyjrzeć się najpopularniejszym wzorcom serwowanym kobietom należącym do pokolenia Y, tj. urodzonym mniej więcej w latach 1980–1995. A co za tym idzie, częściej korzystającym z Instagrama i Threads niż z TikToka.
Rzucanie etatu i selfcare za tysiąc złotych
Odkąd algorytmy Instagrama zaczęły premiować tworzenie rolek, w proponowanych mi treściach – oprócz poppsychologicznych karuzeli nt. „narcyzów” i stawiania granic – często pojawiają się filmy prezentujące historie kobiet po trzydziestce. Wszystkie te rolki wyglądają podobnie: wzburzone morskie fale, zachód słońca lub inny krajobraz z podróży do dalekich krajów oraz ta sama muzyka (najczęściej Love in the dark Adele, What Was I Made For Billie Eilish i piosenki Taylor Swift).
Na tle tych miłych dla oka obrazków pojawia się ściana tekstu: autorka opisuje, że kiedyś znajdowała się w krytycznym momencie życia, np. przeżyła rozwód, wpadła w spiralę długów, chorowała na zaburzenia odżywiania czy depresję. Następnie dowiadujemy się, że kobieta nie poddała się i postanowiła zawalczyć o siebie.
Rzuciła etat (to nieodzowna część tej opowieści) i założyła własną działalność. Dziś jest na innym etapie życia: szczęśliwa, spełniona, robi to, co kocha, i podróżuje po całym świecie. Teraz pomaga innym kobietom uwierzyć w siebie i spełniać marzenia. Dlatego zachęca je do obserwowania swojego profilu po więcej motywacji.
Kontent takich przestrzeni dla kobiet opiera się głównie na treściach dotyczących rozwoju osobistego i marketingu (porady, jak skutecznie promować swój mały kobiecy biznes i pozyskiwać nowe klientki). Z kolei prezentowany tam lifestyle wygląda jak zdjęcia ze stocka znalezione pod hasłem „biała kobieta z klasy średniej”: cenne lekcje wyniesione z terapii, joga, selfcare dostosowany do cyklu owulacji i fazy księżyca, kosmetyki do pielęgnacji skóry w wersji premium, liczne podróże do ciepłych krajów, weekendy spędzone w europejskich miastach na piciu kawy w modnych miejscach i tzw. glow up (metamorfoza polegająca na dbaniu o wygląd, wpływająca na inne sfery życia).
Promowanie niezależności finansowej kobiet w tych przestrzeniach byłoby godne podziwu, gdyby nie nakręcana przez nie presja osiągania spektakularnych sukcesów. Nie wystarczą samodzielność zapewniająca stabilność i elementarne poczucie bezpieczeństwa. W końcu, żeby wziąć udział w weekendowym kręgu kobiet praktykujących uważność, wdzięczność i odpuszczanie, trzeba słono zapłacić.
Doskonale widzą to kobiety, które mimo codziennej ciężkiej pracy i starań nie mogą nawet liczyć na miesięczną wypłatę równą wynagrodzeniu tych instagramerek za jeden dzień sprzedaży ich przełomowego e-booka. Tę pominiętą grupę kobiet biorą pod swoje skrzydła feministki antykapitalistyczne.
Feminizm socjalny, nie liberalny
„Feminizm socjalny, nie liberalny!” – oto sztandarowe hasło kolejnej bezpiecznej przestrzeni dla kobiet, promujących prawdziwy feminizm ponad podziałami, tj. feminizm antykapitalistyczny, inkluzywny i intersekcjonalny. Tak jak w każdej wspierającej grupie żeńskiej, ta również gromadzi kobiety wyznające ściśle określony światopogląd, niemające wątpliwości i nieznoszące głosów sprzeciwu.
W myśl tego światopoglądu każda „girlboss”, czyli kobieta, która osiągnęła duży sukces zawodowy, jest potencjalną manipulantką, mobberką, wyzyskiwaczką bliżej nieokreślonych, krystalicznie dobrych „zwykłych kobiet”. W dodatku promującą konsumpcjonizm i niszczącą środowisko naturalne. Najbardziej rozpoznawalnym symbolem takiej szkodliwej społecznie „girlboss” jest Taylor Swift.
Chociaż przedstawicielki feminizmu antykapitalistycznego pozują na dziewczyny z sąsiedztwa i znawczynie serc nieuprzywilejowanych małomiasteczkowych kobiet, same mieszkają w dużych miastach i odebrały staranne wykształcenie na najlepszych uczelniach humanistycznych w kraju i za granicą. Korzystają też ze wszystkich osiągnięć i udogodnień kapitalizmu, regularnie odwiedzają galerie sztuki i są na bieżąco z trendami, doskonale zaopatrzone w najważniejsze i najmodniejsze książkowe pozycje feministyczne niszowych wydawnictw.
Mimo wyższego wykształcenia, a nierzadko sukcesów naukowych, feministki antykapitalistyczne nie popierają kultu pracy. Dostrzegają też pułapki promowanego przez „girlbosses” rozwoju osobistego i nie uważają formy zatrudnienia na etacie za porażkę życiową. Doceniają rolę matek i sprzeciwiają się dyskryminacji dzieci w przestrzeni publicznej. Zwracają uwagę na niewidzialną pracę kobiet, tj. wykonywanie przez nie większości obowiązków domowych, wyceniając nawet jej wartość PKB.
W odróżnieniu od „girlbosses” feministki socjalne postrzegają same siebie jako wiecznie bezradne ofiary opresji: ze strony systemu kapitalistycznego, uprzywilejowanych kobiet-wyzyskiwaczek, które osiągnęły sukces finansowy, a także mężczyzn – zarówno tych obcych, seksualizujących je na ulicy, jak i swoich partnerów – którzy nie doceniają ich ciężkiej pracy reprodukcyjnej. Takie kobiety potrafią publicznie w sekcji komentarzy u ulubionej instagramerki żalić się na swoich mężów-nieudaczników, jednocześnie nie zdobywając się na refleksję, jak to się w ogóle stało, że zgodziły się stworzyć rodzinę z dorosłym dzieckiem.
Powrót do energii żeńskiej
Protesty organizowane przez Strajk Kobiet w październiku 2020 roku spowodowały gwałtowny wzrost zainteresowania tematyką feministyczną. W mediach społecznościowych jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się profile edukatorek feministycznych.
Apogeum popularności takich treści nastąpiło w 2021 roku. A co za tym idzie, w obrębie ruchu nastąpiły pierwsze pęknięcia i konflikty. Feminizm nie jest ruchem jednolitym, posiada różne odłamy, których postulaty wzajemnie się wykluczają. W dodatku przedstawicielki różnych nurtów wyrażają przekonanie (choć nie zawsze wprost), że to ich grupa reprezentuje jedyny prawdziwy feminizm.
Wskutek tego u wielu nowicjuszek początkowo zainteresowanych ideą feminizmu, oczekujących jasnych wskazówek i jednoznacznych odpowiedzi na pytania, co jest feministyczne, a co nie, nastąpiło zmęczenie i zniechęcenie tymi treściami. Wyczerpane hasłami o sile i sprawczości kobiet oraz narracją o osiąganiu spektakularnych sukcesów z jednej strony, a obrzydzaniem interakcji damsko-męskich z drugiej, odkryły nową modną ideę: życie w zgodzie z „energią żeńską”.
Czym jest energia żeńska? To przekonanie, że istnieje zestaw charakterystycznych dla kobiet cech, które odróżniają je od mężczyzn i które warto w sobie pielęgnować, będąc kobietą. Na profilach zachęcających do życia zgodnie z energią żeńską najczęściej wymieniane są: wrażliwość, wysoka empatia, intuicyjność, uległość wobec mężczyzn, nastawienie na branie, tj. otrzymywanie prezentów, pozwalanie mężczyznom na przepuszczanie w drzwiach i płacenie na randkach.
W skrócie: wszystkie te gesty, które kiedyś uchodziły za szarmanckie, a które dziś wiele feministek określa mianem „seksizmu życzliwego”. Z kolei będąc kobietą, należy wystrzegać się energii męskiej, czyli bycia Zosią Samosią, udowadniania, że jest się silną i niezależną i przejmowania w związku inicjatywy.
Ta nostalgia za anachronicznie rozumianą prawdziwą kobiecością to nic innego jak wyraz tęsknoty za wszystkimi zaletami patriarchatu. Co więcej, doskonale się to sprzedaje. Dlatego część twórczyń zrobiła rebranding dotychczasowych kursów i warsztatów dla silnych i niezależnych kobiet; zaczęły promować je jako czułe kobiece kręgi, podczas których kursantki wydobędą żeńską energię i odkryją kolejny głęboko drzemiący w sobie potencjał.
Być może wspomniana nostalgia za „prawdziwą kobiecością” i powrotem do nawiązywania relacji damsko-męskich pozbawionych wzajemnej wrogości to jedna z przyczyn sukcesu wizerunkowego Sanah. Cottagecorowa delikatność i eteryczność tej artystki wywołuje tęsknotę za tym, co znane. Za czasami sprzed pogłębiającej się międzypłciowej polaryzacji, kiedy nawiązywanie interakcji przychodziło z większą łatwością. Ten krok w tył dla wielu kobiet może wydawać się lepszą propozycją niż kostium światopoglądowy oferowany przez feministki, od początku historii ruchu emancypacyjnego mających opinię „agresywnych bab, którym nie wiadomo o co chodzi”.
Tradycyjne żony i Córki Króla
Również w środowiskach katolickich kobiety tworzą swoje odrębne kręgi wsparcia. Wśród nich dominują dwie grupy: tradycyjne żony i Córki Króla. Pierwsza grupa czerpie wzorce z tradycji katolickiej, zwłaszcza sprzed Soboru Watykańskiego II. Promuje wielodzietność, edukację domową, tradycyjny podział ról płciowych, samodyscyplinę i dobrą organizację pracy.
Tradycyjne żony także preferują styl retro/cottagecore i często korzystają z oferty marek stworzonych specjalnie z myślą o nich. Najbardziej znaną polską przedstawicielką tego nurtu jest instagramerka Karolina Baszak, twórczyni marki sukienek Aeterie.
Tradycyjne żony dużo wymagają od samych siebie, przez co mogą zarówno inspirować do pozytywnych zmian, jak i wywoływać presję i poczucie winy. To drugie zdarza im się robić zamierzenie. Np. niejednokrotnie spotkałam się w tym środowisku ze stwierdzeniem, że posłanie dziecka do żłobka i przedszkola to największa krzywda, jaką można mu wyrządzić. Te tezy były wypowiadane bez wyrozumiałości dla kobiet, które nie mogą sobie finansowo pozwolić na życie wyłącznie z wypłaty męża.
Z kolei Córki Króla to katoliczki sympatyzujące z projektem „Urzekająca”. Liderka tego ruchu Ewelina Chełstowska publikuje treści dotyczące rozwoju osobistego dla „kobiet z wartościami”.
Cukierkowa estetyka uniwersum Córek Króla jest mocno inspirowana amerykańskim protestantyzmem, ale pojawiają się tam elementy polskiej tradycji (promowanie postawy patriotycznej, cytaty kardynała Wyszyńskiego). Na stronie sklepu projektu „Urzekająca”, oprócz samodoskonalących kursów i webinarów (pakiet glow up, ale w wersji dla katoliczek), można dostać Biblię dla kobiet, książki, kubki, notatniki, biżuterię, różańce i inne gadżety w kolorze wściekłego różu z domieszką złota.
Córki Króla nie odrzucają całkowicie zdobyczy współczesności. Pokazują, że da się być kobietą atrakcyjną, nowoczesną, na bieżąco z trendami kosmetycznymi, a jednocześnie zachowywać prawdziwe wartości, godne córki Boga.
Ich niedoścignionym wzorem jest Maryja. Hasło: „Być jak Maryja” stanowi temat wyjściowy wielu spotkań, książek, artykułów, postów i komentarzy. Środowisko kobiet urzekających jest bardziej elastyczne niż tradikatoliczki i przyjmuje inne wizje kobiety wierzącej niż wyłącznie rola żony i matki (których bynajmniej nie degraduje). Natomiast tym, co Córkom Króla najczęściej zarzucają inne katoliczki, jest infantylizacja wiary.
Obie grupy katoliczek mimo podziałów łączy postrzeganie złości jako emocji nieeleganckiej i nieprzystającej kobietom „z wartościami”. Dlatego do perfekcji opanowały one pasywną agresję, sączenie jadu w wiadomościach i komentarzach.
Używają w tym celu całego wyniesionego z Kościoła arsenału, tj. powoływania się na argument grzechu (zwłaszcza pychy, braku skromności i pokory), gorszenia bliźnich złym przykładem życia i prowadzenia ich na manowce. Niezastąpione są także cytaty biblijne (np. ten o byciu gorącym i zimnym). Wszystkie chwyty wywołujące poczucie winy dozwolone, mimo że wiadomości zaczynają od „kochana Aniu”.
Kobiety normalizujące normalność
Bezpieczne przestrzenie dla kobiet niezależnie od światopoglądu prowadzą walkę o duszę enigmatycznej „zwykłej kobiety”. Część z tych uniwersów na początku wmawia nowicjuszkom, że są „wystarczające” takie jakie są, część od razu zachęca je do pracy nad sobą, oferując płatne kursy na zbawienie duszy, tj. osiągnięcie stanu wiecznej szczęśliwości.
Obserwując to z boku, można odnieść wrażenie, że kobieta to istota wymagająca nieustannego dokształcania się i prowadzenia za rękę; ciągle niedoedukowana, niedoinformowana i niezorganizowana (podczas gdy jej facet w tym samym czasie może spokojnie dalej grać w gry). Dlatego inne kobiety przychodzą z pomocą i oferują jej coraz to nowsze kursy; szkoda, że niedające żadnej konkretnej wiedzy.
To wszystko przypomina kształcenie panien dworskich w XIX wieku opisane przez Elizę Orzeszkową w powieści Marta. Nauka efektownych francuskich zwrotów, podstaw rysunku i kilku ckliwych melodii na fortepianie w celu nabycia salonowych manier, a nie zdobycia specjalistycznej wiedzy, owocującej realnymi osiągnięciami naukowymi czy godziwą pracą zarobkową.
Kobiety zmęczone bombardowaniem ich z każdej strony tymi kursami tworzą jeszcze jedno uniwersum, w ramach którego domagają się więcej autentyczności i normalizowania normalności. Idee realizują, dzieląc się z obcymi kobietami w Internecie najbardziej intymnymi momentami ze swojego życia (w tym z życia swoich dzieci).
Postulują hiperrealizm w pokazywaniu czysto fizjologicznych aspektów bycia kobietą i matką. Celowo publikują niekorzystne zdjęcia siebie i swojego otoczenia, normalizując normalne cechy wyglądu, takie jak pieprzyki czy rozstępy.
Ten performens to łatwy sposób na pozyskanie zasięgów, w końcu nic tak nie przyciąga uwagi jak ekshibicjonizm. Do czasu, aż obserwatorki nie zorientują się, że nie dowiadują się z tych profili niczego nowego i tylko stoją w bezproduktywnej kontrze. A potem pójdą szukać innej bezpiecznej przestrzeni.
***
Rezygnacja zarówno z tworzenia, jak i z przynależenia do kobiecej przestrzeni nie jest łatwa: wymaga autorefleksji i odwagi w przeciwstawieniu się temu, co doskonale znane, schematyczne, wpojone od najmłodszych lat w procesie wychowania. Taka postawa nie oznacza też automatycznego odrzucenia wszystkich propozycji promowanych przez kobiece przestrzenie.
Polega ona na wybieraniu sobie z każdej z nich tego, co nam służy, i odrzucania tego, co nie współgra z naszym życiem, bez ingerencji pań z Internetu w te wybory. Uważam, że tylko uwalniając się ze wszystkich kręgów piekła kobiet jednocześnie, można osiągnąć stan zupełnie nieznany większości przedstawicielek tej płci: prawdziwe, tj. niewyreżyserowane na potrzeby profilu w mediach społecznościowych, poczucie przyjemności i relaksu.
Pierwotnie ten tekst ukazał się na łamach Klubu Jagiellońskiego.