1 września 1939 roku o godz. 4:40 Wieluń – urocze polskie miasteczko z ponad 700-letnią tradycją – zostało obrócone wniwecz. Lotnictwo Luftwaffe zniszczyło ponad 70% zabudowań, zginęło kilkuset cywilów. Atak ten (spornie z Westerplatte) jest uważany za rozpoczęcie II wojny światowej, najkrwawszego konfliktu w dziejach.
Jak wyglądał Wieluń, którego już nie ma? Czym żyli jego mieszkańcy? Zapraszam do lektury drugiej części pamiętnika Witolda Kolanka, stryja mojego chłopaka. W swoich barwnych wspomnieniach, spisanych pod koniec życia, nakreślił on panoramę społeczną miasta w latach 1915-1939. Witold Kolanek opisał m.in. życie codzienne wieluniaków w trakcie I wojny światowej, zmieniającą się na przestrzeni lat architekturę miasta, przedstawicieli wszystkich grup wyznaniowych oraz edukację.
Jak wyglądały nastoletnie miłostki w Wieluniu w latach 20. XX wieku? Jaką rolę w rodzinie autora odegrała wybitna nauczycielka Pelagia Zasadzińska? Kim był Żyd Mosiek Frajkiel? Co stało się z kolegami Witolda z lat szkolnych w trakcie okupacji hitlerowskiej oraz z pensjonarką Danusią, największą wieluńską pięknością?
Fragmenty pamiętnika zilustrowałam moimi zdjęciami, które zrobiłam w trakcie dwudniowego zwiedzania Wielunia śladami miejsc opisywanych przez Witolda Kolanka.
Pierwszą część pamiętnika stryja Witolda, wydarzenia poprzedzające przeprowadzkę jego rodziny do Wielunia, przeczytasz tutaj: LINK.
Wieluń w 1915 roku
W swoich wędrówkach penetracyjnych tata trafił do Wielunia. Wieluń był wówczas średnim miasteczkiem, położonym na styku trzech granic zaborczych. Liczył około 12 tys. mieszkańców. Z racji swojego położenia Wieluń nie był ufortyfikowany. Obsadzony był małym oddziałem wojsk rosyjskich, o charakterze raczej obserwacyjnym niż obronnym. Miasteczko pozbawione lepszych połączeń komunikacyjnych, wydawało się być bezpiecznym. Zapytując się napotkanych ludzi, tata stwierdził, że Wieluń nie ma ani jednego sklepu z obuwiem. Natomiast istniało sporo warsztatów szewskich. Te okoliczności ocenił jako dobrą szansę dla siebie.
Ponadto w miasteczku były już dwie szkoły powszechne: żeńska i męska. W owych czasach nie było szkół koedukacyjnych, gdyż nie do pomyślenia było, aby dziewczęta i chłopcy uczyli się razem. Te okoliczności zaważyły na decyzji taty: postanowił, że z rodziną przeniosą się do Wielunia. Mieszkanie było małe, ale nic innego nie znalazł. Wrócił do domu i podzielił się wiadomościami z mamą, która wybór zaakceptowała z radością. Niebawem nastąpiły przenosiny.
Było to na początku 1915 roku, drugiego roku wojny. Rozczarował się tata nieco nawrotem drugim do Wielunia, gdyż pierwszym razem był dzień targowy i Wieluń wydał mu się ruchliwym miasteczkiem. Po powtórnym nawrocie tata stwierdził, że to miasteczko, wówczas rojne i ruchliwe, opustoszało, było spokojne i senne. Tylko dwa razy w tygodniu odżywało – we wtorki i piątki, gdyż były to dni targowe [z informacji w Muzeum Ziemi Wieluńskiej wynika, że dniami targowymi były poniedziałki i piątki – przyp. aut.]. Duży zjazd w dni targowe świadczył o tym, że Wieluń miał spore zaplecze w rozsianych gęsto dworach i wsiach.
Rodzice zagospodarowali się w nowym lokum. Zygmunt poszedł zaraz do szkoły, a tata pilnie rozglądał się za sklepem. Lokal taki znalazł – jak na stosunki wieluńskie sklep ładny, w dobrym punkcie i z dużymi przyległościami. Sklep mieścił się w dużym domu, w którym był hotel oraz największa w mieście restauracja i cukiernia. Wynajął ten sklep, po czym przystąpił do remontu i umeblowania interesu. Ściągnął ze wsi Wielgie schowane urządzenia sklepowe, pochodzące jeszcze z Łodzi. Wkrótce sklep był gotowy, ale brakowało warsztatu i ludzi do pracy, dobrych rzemieślników. Pojechał więc do Łodzi. Zatrzymał się u babci Julii, spotkał się z synem Arkadiuszem i odwiedził kilku dawnych pracowników.
Łódź przeżywała ciężkie czasy, panował głód i bezrobocie. Większość Niemców i Rosjan opuściła miasto. Pozostała nieliczna garstka bogaczy, fabrykantów, gotowych na wyjazd z miasta w wypadku zagrożenia. Nikt nie troszczył się o zaopatrzenie ludności w żywność. Większość sklepów była zamknięta. Handel ustał niemal całkowicie. Istniała raczej wymiana towarów za żywność. Wszystko szło na potrzeby frontów i wojska. Ojciec nie miał więc trudności w zwerbowaniu kilku dobrych szewców. Zaproponował dobre zarobki. Odwiedził też swoich dawnych dostawców, hurtowników i fabrykantów. Wrócił do Wielunia i zorganizował warsztat przy współpracy przywiezionych fachowców. Niebawem zostały przywiezione skrzynie z obuwiem ze wsi Wielgie, gdzie były ukryte w stodołach, oraz część surowców i przyborów szewskich.
Sklep został poświęcony i otwarty. Z miejsca podbił Wieluń, gdyż tata wniósł do miasta wielkomiejską nowoczesność, elegancję i wykwintność. Żadne obuwie wyrobu miejscowych szewców nie mogło równać się z wyrobami ojca.
W tym miejscu należy opisać, jakim miastem był wówczas Wieluń. Miasto w 1915 roku zaliczało się raczej do średnich. Tak jak wspomniałem, liczyło 12 tys. mieszkańców. Domy były przeważnie murowane, choć na peryferiach było wiele drewniaków. Zwłaszcza dwa rynki otoczone były piętrowymi budynkami, ze sklepami na parterze. Ulice w śródmieściu były brukowane kocimi łbami i miały betonowe chodniki. Wieluń miał pięć kościołów katolickich, jeden ewangelicki, synagogę i cerkiew, przebudowaną później na muzeum – stoi do dzisiaj. Oprócz nowoczesnej dużej cukrowni, istniał też drobny przemysł, taki jak browar, dwa młyny, wypalarnie wapna z miejscowych kamieniołomów, garbarnia i różne pomniejsze wytwórnie, np. rzeźnia. Dobrze rozwinięte było rzemiosło, zwłaszcza piekarnictwo, masarstwo, rzeźnictwo, rymarstwo, krawiectwo. Szewstwo stało na zacofanym poziomie. Wieluń szczycił się zwłaszcza wspaniałym pieczywem i wędlinami. Przekrój etniczny ludności był zróżnicowany. Około 50% ludności stanowili Polacy. 40% stanowili Żydzi, około 10% było ewangelików i prawosławnych.
Pod względem kulturalnym Wieluń był pustynią. Istniały wprawdzie dwie szkoły powszechne: żeńska i męska, powstałe staraniem Towarzystwa Macierzy Szkolnej. Początkowo szkoły te były czteroklasowe. A do końca wojny już prawie siedmioklasowe. Funkcjonowała też tak zwana ochronka (dzisiaj przedszkole) dla dzieci niezamożnych rodziców. Przy Macierzy Szkolnej był też chór śpiewaczy żeńsko-męski, do którego należeli moi rodzice. Mama miała piękny głos i dobry słuch. Przy straży pożarnej zorganizowano orkiestrę dętą i smyczkową.
To wszystko. Księgarni i gazet nie było, ale były dwa sklepy papiernicze, gdzie można było kupić książki czy miesięczniki. Wieluń miał też dwie apteki, mały szpital i kilku lekarzy, felczerów i akuszerek. Od biedy można było jakoś żyć. Ale kłopotów rodzinnych nie brakowało, pomimo dobrych dochodów ze sklepu.
Życie codzienne w Wieluniu w latach 1916-1918
Mama narzekała na ciasnotę w domu. Rzeczywiście, trudno było rozmieścić sześcioosobową rodzinę w jednym pokoju z kuchnią. Rodzice wynajęli więc większe, dwupokojowe mieszkanie. Warunki lokalowe nieco się poprawiły. Nadszedł 1916 rok, a z nim nowy przychówek. 17 kwietnia urodził się piąty syn, czyli Zbyszek. Mieszkanie znów się zagęściło. Mama już nie dawała rady z wychowaniem pięciorga dzieci, zaopatrzeniem, gotowaniem, praniem itd. Przyjęła więc służącą, ale to znów zagęściło mieszkanie. W tym też roku nasz dziadzio Mateusz doszedł do 80 lat. Nie miał już siły do gospodarki. Ciągle molestował tatę o sprzedanie jej i zabranie go do siebie. Problem wymagał jak najszybszego rozwiązania.
W tym roku ojciec dowiedział się od klientów, że tuż pod Wieluniem została wystawiona na sprzedaż resztówka dużego majątku we wsi Rychłowice. Rodzice pojechali tam i zobaczyli tę pięknie zagospodarowaną resztówkę: ładny drewniany dworek, dużą oborę, dwie potężne stodoły, duży sad, ogród warzywny, pięć stawów, ruiny potężnej owczarni i 25 hektarów dobrej wieluńskiej ziemi. Dwoje dotąd gospodarujących tam staruszków zabrał do Poznania ich syn, lekarz.
Rodzice sprzedali więc gospodarstwo w Wielgiem, dołożyli nieco, kupili ten mająteczek i przenieśli tam dziadków, dla doglądania gospodarstwa. W majątku pracowali najęci parobcy z żonami; zamieszkiwali w czworakach. Mieliśmy więc już śliczny podmiejski majątek, wspaniałe zaplecze żywnościowe.
W tym też 1916 roku zobaczyłem po raz pierwszy prawdziwą bitwę. Jak poprzednio pisałem, Wieluń leżał na styku trzech granic i był pod zaborem rosyjskim. Położenie miasta na czas wojny było dobre, do czego przyczyniał się zupełny brak dróg dojazdowych do Wielunia. Z racji takiego położenia zdarzały się dość częste wypadki, że Wieluń opuszczał garnizon rosyjski, a przychodziło wojsko niemieckie. Wieluń przez pewien czas był w ogóle bez władzy. W okresie takiego bezkrólewia wtargnęła do miasta duża wataha kozaków. Zaczął się pogrom i rabunek Żydów. Na oczach całej naszej rodziny kozacy wyciągali z kamienicy naprzeciwko naszego domu Żydów i rozstrzeliwali ich, a jednemu staremu Żydowi odcięli długą brodę razem ze skórą. Splądrowali sklepy żydowskie i z bogatymi łupami opuścili miasto tego samego dnia. Polaków nie tknęli. Scenę tę pamiętam tak, jakbym ją widział dzisiaj. Był to pierwszy i, jak się okazało, jedyny najazd na Wieluń. Zginęło wtedy wielu bogatych Żydów.
1916 rok kończył się brzemiennymi w skutkach zdarzeniami dla Wielunia. W okolicach miasta żył samotny i bezdzietny wdowiec, wielki obszarnik i bogacz. Na stare lata nie miał komu zostawić olbrzymiego majątku. Wielki filantrop nazywał się Kazimierz Myszkowski. Postanowił on zapisać cały majątek na cele kulturalne, mianowicie wybudować gmach dla przyszłej szkoły średniej, której w Wieluniu nie było. Szkoła taka sumptem pana Myszkowskiego została wybudowana jeszcze za jego życia Budynek zawierał kilkanaście klas szkolnych, mieszkanie dla dyrektora i woźnego. Pan Myszkowski testamentem przekazał majątek na fundację stypendiów dla niezamożnej, zdolnej młodzieży wiejskiej.
Gimnazjum zostało otwarte w 1918 roku. W tym roku Adek, po skończeniu podstawówki, wstąpił do czwartej klasy gimnazjum. Zygmunt dalej chodził do powszechniaka, a ja rozpocząłem pierwszy rok nauki. Interes taty rozwijał się coraz lepiej, w warsztacie brakowało już kilkunastu rzemieślników i krojczych. Wyczerpały się zapasy zgromadzone we wsi Wielgie, zakupione przy wyjeździe z Łodzi. Pozostały nadal nierozwiązane kłopoty mieszkaniowe. Ośmioosobowa rodzina przestała mieścić się w dwóch pokojach.
Materialnie rodzice stali bardzo dobrze. Zaplecze żywnościowe zabezpieczał majątek w Rychłowicach. Zakup surowców był minimalny, gdyż tata wyczerpywał zapasy zakupione w Łodzi. Wydatki były więc tylko na odzież i opłacenie ludzi. Duże pieniądze leżały na kupie. Ojciec był jednak człowiekiem interesu, czekał na okazję, i to dobrą. I taka się natrafiła. W Wieluniu zmarł bezpotomnie bardzo zamożny restaurator, właściciel dużego piętrowego domu, obszernego ogrodu i zajazdu. Nazywał się Jakubowski. Zajazd z restauracją, pokojami gościnnymi i kuchnią stanowił całość jako jedyny w mieście. Bogate ziemiaństwo zatrzymywało się w tym zajeździe. Dom ten muszę opisać szczegółowo, gdyż stanowił on dla nas miejsce zamieszkania przez następne 20 lat. Dom stał w najbardziej ekskluzywnym punkcie miasta. Zamykał on jedną stronę niewielkiego placu. Drugą stronę zamykał budynek magistratu, a więc urzędu miasta.
Naprzeciw naszego domu wznosił się duży gmach starostwa i zarazem siedziba starosty. Czwartą stronę zamykał gmach banku. Sąsiedztwo było szanowne i dostojne. Za domem był duży dziedziniec brukowany. Naprzeciw domu stały duże stajnie dla koni, a w oficynie mieściły się pokoje dla woźniców. Cały obiekt otaczały potężne mury obronne, pochodzące jeszcze z czasów króla Jana Kazimierza. W narożnym kącie murów obronnych stała potężna baszta (stoi do dzisiaj), która wraz z murami stanowiła jedyny zabytek dawnych czasów. Przez środek domu przechodził korytarz. Po prawej stronie korytarza mieściła się restauracja, a na końcu kuchnia. Po przeciwnej stronie były pokoje gościnne. Z korytarza schody prowadziły na piętro.
Piętro nad restauracją zajmował właściciel, a naprzeciw znów były pokoje gościnne. Z placyku na podwórze prowadziła brama. Po jednej stronie bramy mieszkał stróż, po drugiej mieściły się jatki z koszernym mięsem dla Żydów. Mięso koszerne musiało pochodzić z rytualnego uboju dokonanego przez duchownego żydowskiego. Polegało to na tym, że zwierzę, w tym drób, musiało być ubite tylko i wyłącznie jednym pociągnięciem noża. Zwierzę zabite dwoma pociągnięciami noża stanowiło już mięso niekoszerne, którego Żydom nie wolno było jeść. Wdowa po restauratorze wystawiła dom na sprzedaż i rodzice go zakupili. Wdowa zlikwidowała restaurację, zwolniła mieszkania na piętrze i wyprowadziła się z Wielunia. Zmieniliśmy mieszkanie po raz trzeci, ale jeszcze nie ostatni. Tym samym zamieszkaliśmy w pięknym, czteropokojowym mieszkaniu.
Mama przyjęła dwie służące i zaczęła pomagać ojcu w sklepie, gdyż tata coraz częściej musiał wyjeżdżać do Łodzi po surowce. Z tych wyjazdów swego czasu powstało pewnego rodzaju przedsiębiorstwo. Ojciec potrzebował dużych ilości surowców. Z kolei „wujek” Krzemianowski z Łodzi musiał mieć dużo paszy dla koni. Okolice Wielunia stały się dobrą bazą zaopatrzeniową dla „wujka”. Klienci naszego sklepu byli przeważnie bogatym mieszczaństwem, zaopatrywali się nim w obuwie dla całej rodziny. Ojciec zamawiał u nich zboże i inną paszę dla „wujka”. Ten z kolei je transportował, przy okazji przywożąc z Łodzi skóry dla taty. Opłacało to się im. Często towarzyszyłem tacie w tych podróżach. Stąd dobrze poznałem Łódź. Za każdym razem radowałem się ze spotkania z babcią Julią i ciociami. Jeździli tam też moi starsi bracia, Zygmunt i Adek.
Wieluń przed bombardowaniem – panorama społeczna miasta w okresie międzywojennym
Rok 1918 zakończył wojnę w Europie, ale nie w Polsce – u nas trwała jeszcze dwa lata. Mój najstarszy brat Arkadiusz miał ten zaszczyt być przyjętym do nowego gimnazjum jako jeden z pierwszych uczniów. Trzeba widzieć dzisiaj 17-letniego Arkadiusza, paradującego w pięknym granatowym mundurku i czapce rogatywce z sześcioma paskami na kołnierzu. Rodzice byli pełni dumy i radości z postępów w nauce najstarszego syna. Zwłaszcza tatę rozpierała duma, gdyż przyjęcie Adka do gimnazjum było szczytem jego marzeń, widocznym znakiem, że pierwsza jego latorośl pięła się wyżej, czego ojciec nie marzył osiągnąć. Oboje rodzice byli tytanami pracy. Poznali na własnej skórze potęgę wiedzy i nauki, dzięki której doszli do tego co mieli. Ojciec wychowywał nas twardą ręką, w domu musiał być ład, porządek i posłuszeństwo. Uciekał się czasem do dyscypliny, ale musiały to być grubsze wykroczenia. Wychowanie i utrzymanie w ryzach sześciorga drobiazgu wymagało karności i posłuchu.
Ojciec nie miał tych warunków, jakie stworzył dla swoich dzieci, mimo to osiągnął wiele. Przedzierzgnął się z włościanina na mieszczanina, nauką i ciężką pracą zdobył duży majątek. Nas wszystkich chciał widzieć daleko wyżej. Nie szczędził grosza na naszą naukę, ale też dużo wymagał. W tym postanowieniu rodzice byli niezłomni.
Początkowo gimnazjum było prywatne, utrzymujące się tylko z opłat za naukę, tzw. czesnego. Nauka była bardzo droga. Utrzymanie licznego grona profesorskiego, zapewnienie mieszkań i pensji nauczycielom – to kosztowało drogo, tym bardziej na tak głuchej prowincji, jaką był Wieluń. Dobry nauczyciel nie zawsze chciał tu przychodzić. Zachętą były wysokie wynagrodzenia i wygodne mieszkania. Stąd tak wysokie czesne.
W 1919 nasz tata został wybrany na stanowisko prezesa Straży Pożarnej. Był to drugi sukces taty w pracy społecznej; rok wcześniej został wybrany na skarbnika w Komitecie Rodzicielskim w gimnazjum. Myślę, że w obu przypadkach nie było w tym jakichś szczególnych zasług taty, lecz zaważyła na tych wyborach jego gruba kiesa. Tata wpłacił poważną sumę na komitet; w przypadku prezesury w Straży Pożarnej pieniądze też zagrały dużą rolę. Straż Pożarna w Wieluniu była ochotniczą z nazwy – w istocie strażacy, zwłaszcza orkiestra, byli opłacani nisko, ale mieli dochód z profesji strażackiej.
W Wieluniu istniał zwyczaj, że latem orkiestra dawała koncerty w parku z płatnym wejściem, często z loterią. Koncerty odbywały się prawie w każdą niedzielę i przynosiły dochód. Ponadto straż uzyskała w dniu swego patrona św. Floriana prawo do kwesty ulicznej i odwiedzania bogatych domów z prośbą o datki. Datki składane przez tatę musiały być nieliche, i chyba to było powodem wybrania taty na prezesa. Od tego czasu, w każdy dzień imienin taty, 29 września wczesnym rankiem orkiestra grzmiała marszami „sto lat” z powinszowaniem dla swojego prezesa. Całe miasto dowiadywało się, że to imieniny taty. Ojciec często przywoził z Łodzi różne instrumenty i podarowywał je orkiestrze. Ja z Zygmuntem także próbowaliśmy grać w tym zespole, ale zapał szybko minął.
Wieluniacy w III powstaniu śląskim
Nadszedł rok 1921. Interes prosperował dobrze, drobiazg chował się nieźle, wszyscy zdawali do wyższej klasy. Do szczęścia nic nie brakowało. W tym roku wybuchło jednak III powstanie śląskie o nasz Śląsk, o przemysł i węgiel. Z Wielunia ruszyła do powstania kompania strzelecka pod wodzą por. Kozuba, a wśród strzelców nasz mały brat Arkadiusz.
Trzeba tu wyjaśnić, że w gimnazjum od piątej klasy obowiązkowy był przedmiot „przysposobienia wojskowego”. Trzy razy w tygodniu po południu przez dwie godziny prowadził zajęcia wojskowe porucznik Kozub. Był to przeuroczy wojak, kochał młodzież, która za nim przepadała. Na tych lekcjach uczniowie zapoznawali się z karabinem, strzelaniem, walką na bagnety, a nawet ostrym strzelaniem. Wówczas też w całej Polsce, w tym w Wieluniu powstała organizacja wojskowa pod nazwą „Strzelec”. „Strzelec” zrzeszał byłych żołnierzy z trzech armii zaborczych, ochotników cywilnych i uczniów gimnazjów. Wykładowcą i dowódcą „Strzelca” był por. Kozub.
Kompania wyruszająca na front do powstania była żegnana orkiestrą oraz łzami matek i rodzin. Strzelecka kompania wieluńska walczyła z Niemcami koło Bytomia i Katowic. Powstanie trwało krótko, gdyż na Śląsk przybyły wojska rozjemcze państw zwycięskich: Francji, Anglii, Belgii i Włoch. Odgrodziły walczące strony, utworzyły strefę neutralną. O tym, komu przypadnie Śląsk, miał zadecydował plebiscyt. Nasz mały rycerz wrócił więc do domu w charakterze bohatera.
Adek był celującym uczniem, zamiłowany geograf i historyk. Kiedyś jednak przez geografię omal nie wyleciał ze szkoły. Nauczyciel geografii zagalopował się przy omawianiu geografii Ameryki i umieścił Góry Skaliste w Ameryce Południowej zamiast w Północnej. Adek natychmiast zareplikował, że jest odwrotnie. Profesor wylał Adka z klasy. Sprawa otarła się o dyrektora szkoły, a był nim jako pierwszy dyrektor wybitny wychowawca, pedagog i wielki przyjaciel młodzieży – pan Wacław Kutyłowski. Dyrektor potrafił sprawę załagodzić, chociaż na koniec roku geograf opuścił Wieluń. O tym, że Adek był zdolnym gimnazjalistą, świadczy między innymi to, że okoliczne dwory upraszały tatę, aby wakacje Adek spędzał w pałacach i dokształcał młodzież szlachecką. Skończył chłopak gimnazjum w 1921 roku i wyjechał na studia do Warszawy. Egzamin wstępny do Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie przy ul. Rakowieckiej zdał bez trudności.
Szkoła powszechna w Wieluniu w międzywojniu
Kiedy w 1918 roku zakończyła się I wojna światowa, ja rozpocząłem walkę ze szkołą. Pierwsze cztery lata nauki w szkole powszechnej jakoś umknęły mojej pamięci. Miałem liczne rodzeństwo, wesoło w domu, zawsze pełno kolegów Adka i Zygmunta. Miałem też swoje gołębie i kureczki, które hodowałem z zamiłowania. Zarówno szkoła, jak i koledzy nie interesowali mnie specjalnie. Dopiero w piątej klasie nawiązałem bliższe koleżeństwo i przyjaźnie. Właśnie gdy byłem w piątej klasie, Wieluniem wstrząsnęła tragiczna wiadomość o morderstwie dokonanym na komendancie policji. Komendant został zastrzelony przez bandytów w czasie obławy. Był on ojcem mojego kolegi, Jurka Radzikowskiego, razem uczyliśmy się od początku. Pogrzeb ojca Jurka stał się potężną manifestacją, nie tylko miasta, ale i całego powiatu wieluńskiego.
Odtąd Jurek stał się moim przyjacielem, którym jest do dzisiaj. Z pozostałymi kolegami żyliśmy w zgodzie, za jednym wyjątkiem. Był wśród uczniów klasy piątej jeden taki, który stale się mnie czepiał, szykanował, szukał okazji do bójki. Nie lubiliśmy się serdecznie. Ja go unikałem. On zawsze mnie prześladował. Ja w szkole zaliczałem się do więcej jak średniaków, on był gorszy ode mnie.
Stałymi rekwizytami nauczycieli, z którymi przychodzili na lekcje, były: kajet z widocznymi zapiskami i długa, gruba na dwa centymetry linijka. Wówczas za wykroczenia ucznia nie wzywało się do szkoły rodziców, lecz nauczyciel wymierzał karę sam: tak zwane „łapy”. W zależności od wykroczenia i widzimisię nauczyciela, łap takich mogło być i 20, i 30. Po takich łapach uczeń miał dobrze opuchnięte ręce. Mnie takie łapy ominęły.
W 1923 roku nadszedł dla mnie bardzo nieprzyjemny przypadek. Jak już pisałem, miałem w klasie prześladowcę, Zygmunta S. Agresywność jego do mnie stawała się coraz brutalniejsza. Mogłem to przerwać przez skargę do wychowawcy. Byłoby to jednocześnie tchórzostwem wśród kolegów. Postanowiliśmy pojedynkować się na pięści. Po lekcjach poszliśmy na pobliską łąkę i tam, w obecności kolegów, stoczyliśmy bój. Nie trwał on długo, gdyż pierwsze uderzenie Zygmunta rozłożyło mnie na ziemię. Żeby jednak nie było za dobrze, kopnął mnie jeszcze ze dwa razy. Do domu wróciłem z opuchniętym i posiniaczonym okiem. Przerażonej mamie skłamałem, że przewróciłem się w szkole, uderzyłem o ławkę i nabiłem sobie guza. Rodzice uwierzyli. Nie uwierzyli mi jednak nauczyciele w szkole, gdy następnego dnia znalazłem się w klasie. Wychowawca zapytał mnie, kto mnie tak urządził. Znów skłamałem. Koledzy jednak donieśli wychowawcy, kto był sprawcą pobicia. Zygmunt S. dostał przepisowe 30 łap i został wydany do domu po ojca. Mnie wezwał dyrektor, w jego gabinecie nie było już sensu kłamać, i wyśpiewałem wszystko. Nie znam rozmowy dyrektora z ojcem Zygmunta. Skończyły się zaczepki i szykany. Wrogość jednak pozostała. Od tego czasu przez lata całe nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa, choć przyszło nam siedzieć razem w gimnazjum.
Gimnazjum w Wieluniu w latach 20. XX wieku
W 1925 roku wraz ze mną w IV klasie znalazła się spora grupa uczniów z powszechniaka. Niestety, nie było wśród niej mojego najlepszego przyjaciela Jurka. Wdowa po zamordowanym komendancie wyjechała z Wielunia razem z córką i synem do najstarszego syna do Warszawy.
Przeszli ze mną do gimnazjum: Kazio Strączyński, dzisiejszy wojewoda sieradzki [wspomnienia zostały spisane pod koniec lat 80. – przyp. aut]. Tadek Zajdel - skończył farmację w Poznaniu, zginął w czasie wojny. Mietek Szymczewski, syn komisarza – dzisiaj mieszka w Australii. Kazio Kubacki, syn rzeźnika – zginął na wojnie. Franek Koj, syn chłopa – stypendysta, późniejszy profesor na Uniwersytecie w Poznaniu. Walenty Noga – stypendysta, dalszy los nieznany. Józek Wróbel – stypendysta – zamordowany w Katyniu. Janek Brzeziecki – stypendysta, ksiądz zamordowany w Dachau. Bruno Szyke, ewangelik, późniejszy gestapowiec – ukrywa się w Łodzi. Artur Laube, ewangelik, farmaceuta, kierownik apteki w Markach pod Warszawą – zmarł w 1984. Zygmunt S., mój wróg numer jeden. Było też kilku Żydków, a wśród nich prymus szkoły Mosiek Frajkiel.
(...) Do IV klasy przybyła też duża grupa trzecioklasistów gimnazjalnych, a wśród nich dwaj bliźniacy ewangeliccy Kleidimtowie. Obaj zginęli w powstaniu warszawskim. Dwóch braci Żychowiczów, obaj zginęli w czasie wojny. Wstąpili do nas też synowie dwóch hrabiów, Staś Łubiecki i Julek Załuski. Dotychczasowe wykształcenie przynieśli z domu. Było nas razem ponad trzydziestu uczniów.
Przekrój społeczny uczniów był bardzo zróżnicowany: od synów chłopów i Żydów do szlachty. Potworzyły się też zaraz grupy i grupki trzymające się razem. Do awantur nie dochodziło, ale panował pewien dystans. Ewangelicy i Żydzi trzymali się razem w swoich grupach wyznaniowych. Katolicy podzielili się na lepszych i gorszych. Na ogół życie toczyło się w zgodzie. Większymi zdolnościami odznaczali się Żydzi, pracowitością ewangelicy i chłopcy ze wsi, średniakami byli synowie mieszczan, a dnem arystokracja. Tym ostatnim nie była w głowie nauka, lecz polowania, zabawy, bale, flirty. Marnie też skończyli.
Obowiązkowymi przedmiotami nauki były te same co dzisiaj, a ponadto: łacina, religia, śpiew, rysunki i od V klasy przysposobienie wojskowe. W IV klasie obowiązkowym językiem obcym był francuski. Między Polakami a Niemcami panowała zbyt świeża wrogość i nienawiść do języka niemieckiego, narzuconego nam podczas zaborów. Dlatego większość gimnazjów wprowadzała jako język obcy francuski. Z nauką francuskiego mieliśmy też największy kłopot. Wyróżniali się na tym polu hrabiątka.
Przyczyną trudności była sama nauczycielka, madame Garripuri. Rodowita Francuzka, bardzo słabo mówiąca po polsku. Poprzednio była guwernantką na dworze szlacheckim i stamtąd przyszła do nas. Nasza madame była w średnim wieku. Twarz całkowicie utynkowana kremami, pudrami, pomadkami i szminką. Ubierała się ekstrawagancko, na sposób francuski. Razem tworzyło to istotne czupiradło, pozbawione kompletnie zdolności pedagogicznych. Często wyrywała nas do odpowiedzi, co kończyło się zawsze tak samo: „siadaj Kolanek, jesteś głupi jak but”. Uczyła nas przez dwa lata bez efektów. Wreszcie została zwolniona, gdyż sama dyrekcja doszła do wniosku o bezcelowości dalszego nauczania nas przez madame Garripuri.
W miejsce francuskiego w końcu został wprowadzony język niemiecki, tym bardziej dwa lata nauki poszło na marne. Tak przetrwaliśmy do V klasy, gdzie doszedł ostatni obowiązkowy przedmiot – przysposobienie wojskowe. Organizacyjnie byliśmy podporządkowani fundacji „Strzelca”, gdyż korzystaliśmy z broni „Strzelca” i zostaliśmy umundurowani przez tę organizację. Dowódcą i wychowawcą „Strzelca” był przeuroczy por. Kozub. Ceniliśmy go i szanowali bardzo. Klasa V również minęła bez specjalnych wydarzeń. Scementowało się tylko koleżeństwo i zawiązywały przyjaźnie. Miałem kilku dobrych przyjaciół i serdecznych kolegów, a byli nimi Edek Kuc i Wacek Borkowski – nasz organista kościelny.
W gimnazjum obowiązywały jednolite granatowe mundurki z naszywkami na kołnierzach wskazującymi, do której klasy chodził uczeń. A także granatowe czapki rogatywki z racji naszego patrona szkoły Tadeusza Kościuszki, który chodził w rogatywce. W holu szkolnym wisiało wiele portretów naszych bohaterów narodowych, takich jak: Piłsudski, Pułaski, Wybicki, Kościuszko. Oraz cały poczet królów polskich pędzla Jana Matejki. Wisiał też portret fundatora gimnazjum pana Myszkowskiego.
W szkole panowała atmosfera głębokiego patriotyzmu i głębokiego życia religijnego. Mieliśmy własny kościół szkolny. Na niedzielnych nabożeństwach obecność wszystkich uczniów wyznania katolickiego była obowiązkowa. W niedzielę młodzież zbierała się na szkolnym dziedzińcu, tam była sprawdzana lista obecności, po czym czwórkami szkoła maszerowała do kościoła. Uczniowie mieli też obowiązek służenia do mszy przy ołtarzu. Na organach przygrywał Wacek Borkowski. Wszechstronnie uzdolniony, ogólnie bardzo lubiany. Kochany Wacio nieraz na mszy zapominał, że gra w kościele i zamiast nabożnej muzyki, organy zagrzmiały marsza „My, Pierwsza Brygada, strzelecka gromada” czy „Patrz Kościuszko na nas z nieba”, lub „Na Wawel, na Wawel krakowiaczku żwawy”. Ksiądz na zakończenie mszy odwracał się przodem do wiernych i żegnając ich krzyżem, jednocześnie groził młodemu organiście pięścią za psotę.
Do kościoła obowiązkowo uczęszczały też dziewczęta z gimnazjum żeńskiego, popularnie zwanego pensją pani Zasadzińskiej, gdyż ona była fundatorką tej szkoły. Stąd dziewczęta te były powszechnie nazywane „pensjonarkami”.
Obydwa gimnazja mieściły się naprzeciw siebie na tej samej ulicy. Nasz dziedziniec szkolny był odgrodzony od ulicy drewnianym płotem, a szkoła żeńska wysokim murem. Nigdy nie zdarzyło się, aby obie szkoły wychodziły razem do kościoła. Dziewczęta zawsze szły pierwsze, kilka minut później my. W kościele chłopcy stali po prawej stronie nawy, dziewczęta po lewej. Pilnowano nas dobrze. Na zakończenie każdego roku odbywały się wspólne bale. Na tych balach było chyba więcej rodziców i nauczycieli niż pensjonarek i uczniów. Sala gimnastyczna była gęsto obsadzona paniami, które na moment nie spuszczały z oka swoich pociech. Profesorki i profesorowie kręcili się stale po sali i zakamarkach szkoły, bacznie śledząc zabawę. Myśmy jednak zawsze znaleźli okazję do przesłania całusa swojej sympatii.
Gdy byłem w V klasie, nasza rodzina poniosła dużą stratę i okryła się żałobą. W roku 1926 zmarł nasz kochany dziadzio Mateusz. Nasz najlepszy i kochany przyjaciel, nieustające źródło opowiadań. Został pochowany na cmentarzu w Wieluniu. A potem nadszedł następny rok nauki, w VI klasie, w którym zdarzyły się trzy znamienne przypadki w Wieluniu – w obydwóch szkołach, w tym w naszej klasie.
Danusia
VI klasa to już młodzież – po 16 lat i więcej. A Wieluń to małe miasteczko, wszyscy się znali. Między młodzieżą powstawały sympatie, flirty i miłostki. W Wieluniu było wiele pięknych pensjonarek i panienek. Zaczęły się kojarzyć pary, zaczęły się też zabawy na prywatkach, tajemne spotkania i spacery. To wszystko było srogo tępione i zwalczane. Ksiądz prefekt i poprzebierani nauczyciele krążyli po mieście i po parku, przepędzając zakochane pary.
W tym roku zdarzyła się wymiana naczelnika więzienia. Na miejsce starego przybył następca i zamieszkał na parterze w mieszkaniu służbowym przy ul. Częstochowskiej. Z nowym naczelnikiem zjechała żona z córką, trzynasto czy 14-letnią panienką. Nazywała się Danuta. Danusia wstąpiła na pensję pani Zasadzińskiej. Dziewczynka była wprost nieziemskim zjawiskiem. Skończone piękno i wdzięk. Ciemne, kędzierzawe włosy, śniada cera, prześliczne oczy i nosek, wdzięczne usteczka, dołeczek na bródce. Wiotka i zgrabna jak sarenka. Z miejsca podbiła całą męską młodzież i narobiła wiele zamętu na pensji. Rozerwały się miłostki, rozeszły pary, skończyły umizgi do pensjonarek. Wszyscy zakochali się w przepięknej Danusi, i to od najmłodszego do najstarszego sztubaka. Utonąłem i ja. Koło Danusi jednak panował tak potężny tłok, że trudno było się do niej docisnąć. Była oblegana bezustannie, oczywiście z daleka. Danusia potrafiła utrzymać dystans i trzymać nas na wodzy. Na spacery nigdzie nie wychodziła sama, lecz w towarzystwie mamy. Z kościoła wracała zawsze z mamą.
Fizycznie rodzice Danusi nie stanowili dobranej pary. Tata Danusi był niskim, pulchnym mężczyzną z okularach. Mama, znacznie od ojca wyższa, była jeszcze piękną kobietą. Nigdy też nie widzieliśmy, aby paniom towarzyszył ojciec Danusi. Wywnioskowaliśmy, że w rodzinie Danusi był również rozdźwięk moralny. Danusia nie miała koleżanek szkolnych, gdyż wszystkie zazdrościły jej urody i miały żal za zerwane sympatie. Z czasem jednak towarzystwo uspokoiło się. Nastąpiły powroty dawnych sympatii i miłości. Na placu koło Danusi pozostali co wytrwalsi, między innymi ja. Celowałem zawsze wysoko. Jak spaść, to z dobrego konia. W mieście były duże kamieniołomy (są do dzisiaj), tzw. „gruby”. Tam zimą chodziliśmy na sanki. Przychodziła też Danusia z mamą. Dostąpiłem szczęścia kilkakrotnego zjazdu z Danusią i przytulenia się do niej. Moje uczucie musiało być bardzo mocne, gdyż przetrwało wiele lat i później miałem się z Danusią spotykać bardzo często, a nawet doszło do zaręczyn.
Wypadki w ostatnich klasach
Drugim przypadkiem było zajście w klasie, jakie wynikło między profesorem polonistą a Wackiem Borkowskim. Polonistą był wtedy mierny pedagog, mający o sobie wielkie mniemanie. Nie pamiętam, co było przyczyną zajścia. Faktem jest, że B. uderzył Wacka w twarz. Był to niedopuszczalny wybryk nauczyciela. W gimnazjum kara cielesna była zabroniona. Do szkoły wzywało się rodziców. Uderzenie w twarz ucznia przez profesora było hańbą i potwarzą. Klasa zareagowała natychmiast. Wszyscy opuściliśmy salę i wyszliśmy na dziedziniec szkolny. Nie pomogły przeproszenia B. samego Wacka i klasy, nie pomogły groźby i prośby dyrektora. Inne klasy nas poparły i na lekcje polskiego nie przychodziły. Rodzice też stanęli po naszej stronie. Strajk objął całą szkołę, ale chodziło tylko o polonistę. Dyrektor nie miał innego wyjścia, jak zwolnić B. Przypadek ten miał również dla mnie znaczenie. B., jako nasz wychowawca, nieraz powtarzał mi: „Kolanek, ja cię zapewniam, że mi tu włosy wyrosną [tu pokazywał swoją rękę], jak cię przepuszczą do klasy VII”. Nie sprawdziły się jego pogróżki.
Trzeci przypadek dotknął mnie osobiście. Zbliżała się rocznica uchwalenia Konstytucji 3 maja. Dzień ten był bardzo uroczyście obchodzony w całym kraju. W wigilię święta odbył się wieczorny „capstrzyk” przy pochodniach, z orkiestrą. W pochodzie wzięły udział nasze kompanie przysposobienia wojskowego z bagnetami na karabinach. Oddziały przemaszerowały co ważniejszymi ulicami i wróciły do koszar zdać broń. Gdy zaczęliśmy się rozchodzić do domów, doskoczył do mnie Zygmunt S. – znienacka i bez powodu. Otrzymałem potężny cios kastetem w twarz. Zwaliłem się z nóg i zalałem się krwią. Świadkowie zajścia natychmiast zawiadomili por. Kozuba. Zostałem przewieziony do szpitala. Tam mi pozszywano rany i stwierdzono, że milimetry brakowało, a straciłbym oko. Śledztwo przeprowadził por. Kozub i złożył raport do dyrekcji gimnazjum. W raporcie swoim por. Kozub podał, że był to bandycki napad. Tak też potraktowała napaść dyrekcja szkoły. Zygmunt został wywalony z gimnazjum z wilczym biletem, to znaczy, że żadna inna szkoła nie miała prawa go przyjąć. Tak się skończyła kariera naukowa Zygmunta.
Po tym wypadku zniknął z Wielunia i nigdy już nie spotkaliśmy się więcej. Dopiero w latach 50. Mela otrzymała list od naszego kolegi Mietka z Australii. Miecio pisał, że spotkał się tam kiedyś z Zygmuntem, ale koleżeństwa nie odświeżył. Później jeszcze dowiedziałem się, że Zygmunt był w Wieluniu u rodziny i przy okazji odwiedził bliskich. Zabrał stryjecznemu bratu żonę i razem uciekli do Australii.
W klasie VI miałem też inne ciekawe przeżycie. Przywódcą obozu arystokratów był Staś Łubiecki, ja należałem do demokratów. Zarówno Stasia, jak i drugiego hrabiego dowozili do szkoły stangreci, czasami sami przyjeżdżali konno. U głupiutkich panienek mieli powodzenie. Często między obozami dochodziło do gorących dyskusji i rozmów. W czasie takiej jednej dyskusji Staś zakończył swoją przemowę kategorycznym stwierdzeniem. Oświadczył z przekonaniem, że ja jeszcze zobaczę te czasy, w których „pan będzie wsiadał na konie na grzbiecie chama”. Jakże najbliższa przyszłość była inna od przekonań Stasia! Obaj hrabiowie zawalili rok i zakończyli naukę. A Stasia miałem spotkać wiele lat później w zgoła odmiennych okolicznościach.
VI klasa przerzedziła nasze szeregi, gdyż nie wszyscy nadążali za postępem nauki. Nadszedł 1928 rok i VII klasa. Do naszego grona przybyło dwóch zakonników franciszkanów – brat Cyryl i brat Leonard. Oprócz nich trzeci, starszy od nas uczeń. Wybitnie przystojny i zawsze elegancki Mirek. Zatrzymał się na stancji w zamożnej rodzinie. Przybył z Kalisza. Chodziły słuchy, że Mirek odwiedził już wiele gimnazjów, i wszędzie był wylewany.
Dostaliśmy też nowego polonistę prof. Stępnia. Wspaniały nauczyciel i pedagog. Prof. Stępień chciał się zapoznać, jaką trzodę obejmuje, i na pierwszej lekcji zarządził klasówkę. Tematem klasówki była „Odezwa Polaków w sprawie powrotu Śląska do Macierzy”. Co tam napisałem, nie pamiętam, ale dostałem piątkę. Ten stopień z języka polskiego utrzymałem do matury. W gimnazjum było wiele kółek zainteresowań. Ja należałem do kółka chemicznego i historycznego. Do chemicznego dlatego, że profesorem chemii był młody jeszcze, ale niezwykle sympatyczny profesor. Historię zaś lubiłem.
Obecność w klasie dwóch zakonników ogromnie podciągnęła jej poziom. Ja miałem przez całe gimnazjum kłopoty z matematyką i językiem. Przechodziłem z klasy do klasy na naciągniętych chyba trójkach, gdyż z innych przedmiotów miałem oceny dobre. Na brakach postępów w nauce języka zawiniła sama szkoła, gdyż niepotrzebnie straciliśmy dwa lata na francuski. Trzy lata nauki języka niemieckiego nie rokowało wyników na maturze. Świetnie władali niemieckim obaj zakonnicy, gdyż pochodzili ze Śląska. I częściowo Żydzi, bo ich język miał wiele zapożyczeń z niemieckiego.
W klasie VII pożegnaliśmy też nowego przybysza, Mirka. Stał się on bowiem powodem skandalu na miarę całego miasta. Zakochała się w nim młoda, ładna pensjonarka, córka właściciela drogerii. Zaszła w ciążę. Sprawcę łatwo wykryli i Mirek został wylany ze szkoły. Później dowiedziałem się, że Mirek zmarł w młodym wieku w Poraju pod Częstochową. Zapił się na śmierć. Ojciec nieszczęśliwej córki sprzedał drogerię i przeniósł się do Poznania.
Wreszcie przyszła ostatnia klasa VIII. O tym, jak duży był odsiew młodzieży w latach poprzednich, świadczy fakt, że w ostatniej klasie znalazło się nas zaledwie 17 z trzydziestu kilku z klasy IV. W tym dwóch nowo przybyłych zakonników. W klasie tej znalazła się już stara wiara, zgrana i zahartowana. Nie wszyscy zostali dopuszczeni do matury. Oblał Gienek Kwaśniewski i Bruno Szyke.
W tym też roku dotknęła nas największa tragedia, jaka może dotknąć każdą rodzinę. Była to najsurowsza zima stulecia, dotychczas nie pobita. Spadły potężne śniegi i przyszły syberyjskie mrozy. Nasza mama przeziębiła się i zachorowała na grypę. Grypa przekształciła się w zapalenie płuc. 4 lutego 1929 roku, w czasie 40 stopni mrozu, zostaliśmy wezwani do szpitala do umierającej mamy. Wszyscy wraz z ojcem byliśmy świadkami agonii kochanej mamy i jej śmierci. Została pochowana w grobie z dziadkiem Mateuszem. Cios ten był dla nas straszny i nie pozostał bez śladu dla dalszych losów rodziny.
Pani Pelagia Zasadzińska i poprawka z matury
Niebawem też w 1929 roku przyszedł drugi cios, tym razem sprawcą byłem ja sam. Oblałem maturę. Na egzaminie pierwszym dostałem dwóje z matematyki i niemieckiego. Reszta stopni była dobra, były nawet piątki. Maturę wtedy zdawało się ze wszystkich przedmiotów oprócz religii i śpiewu. Na egzaminie ustnym poprawiłem ocenę z niemieckiego na 3, ale matematykę oblałem.
Byłem zupełnie rozbity i załamany. Rozpacz moja nie miała granic. Błąkałem się do wieczora po łąkach i polach. Przyszedłem do domu. Tata już wszystko wiedział, wysłał nawet młodszych braci na poszukiwanie mnie. Moje spotkanie z tatą było rozczulające. Płakałem ja i tata, reszta też nam wtórowała. Uradziliśmy, że będę za rok powtarzał. Mnie ogarnął taki wstyd, że w ogóle nie wychodziłem z domu. Myślałem, że całe miasto pokazuje na mnie palcem – „to ten, co oblał maturę!”.
Na tym nieszczęścia jeszcze się nie skończyły. Moja siostra Mela zdała świetnie do VIII klasy. Po śmierci mamy cały ciężar interesu i prowadzenia domu spadł na barki taty. Zwątpił w swoje siły, nie miał gospodyni. Postanowił, że Mela musi przerwać naukę, aby zająć się domem. Doskonale wiedział, że czwartemu dziecku zamyka drogę do nauki i wiedzy, bolał nad tym, ale innego wyjścia nie widział. Decyzja ojca była dla Meli wielkim ciosem. Rozpaczała całymi dniami. Łzy nie wysychały jej dniami i nocami. Zawiadomiła o postanowieniu panią dyrektor Zasadzińską. Przełożona szkoły poważnie przejęła się losem swojej prymuski. Przyszła do ojca na rozmowę. Użyła ciężkich argumentów i nie wyszła dotąd, aż ojciec przyrzekł jej pozostawić Melę w szkole.
(...) W 1930 roku Mela zrobiła maturę i została zapisana na Akademię Medyczną w Warszawie, Wydział Stomatologii.
Ojciec zaczął rozglądać się za gospodynią do domu. Trafił do Złoczewa, małej osady na trasie Wieluń-Sieradz. Przypomniał sobie, że żyje tam jakaś daleka rodzina babci Anny Turek, jego matki. Pojechał tam, odszukał tę rodzinę, i znalazł starą pannę w średnim wieku, mieszkającą z siostrą i jej mężem. Przypomniał im więzy rodzinne, powiedział o swoich zmartwieniach i tragediach. Po czym wrócił do domu z „ciotką” Józią. Od tego czasu aż do wybuchu II wojny światowej zastępowała ona w domu mamę i gospodynię.
Mnie nie przyszło żyć długo pod rządami cioci Józi, gdyż przyszło na mnie drugie nieszczęście. Miesiąc po oblaniu matury zastałem wezwanie do wojska. Dopełniło to kielich goryczy. Przekreśliło możliwość powtarzania roku i oznaczało koniec nauki. Byłem bliski samobójstwa. Z wezwaniem poszedłem do dyrektora. Prosiłem go o wyreklamowanie z wojska z zamiarem repetowania VIII klasy. Dyrektor współczuł mi serdecznie, ale oświadczył, że nie jest władny odroczyć służby wojskowej. Przyrzekł jednak, że będzie osobiście interweniował w Rejonowej Komendzie Wojskowej w mojej sprawie.
(...) Dzięki staraniom brata Adka znalazłem się w Szkole Podchorążych, na jednej sali z Edkiem Kucem i Mośkiem Frajkielem. Wojsko wojskiem, ale mnie czekał powtórny egzamin maturalny. W każdej wolnej chwili zabierałem się do matematyki i niemieckiego. Miałem wprost nieocenionych korepetytorów w Edku i Mośku. Z czasem doszło do tego, że oni sami zmuszali mnie do nauki. Edek z matematyki, a Mosiek z niemieckiego. Prawie w każdą niedzielę brałem służbę na sali, zostawał ze mną Mosiek, i wkuwaliśmy niemiecki. Muszę przyznać, że nigdy tak intensywnie nie przykładałem się do książki jak w wojsku. (...)
Na początku czerwca 1930 roku otrzymałem z Wielunia list zawiadamiający mnie o terminie egzaminów maturalnych. Dostałem trzy dni urlopu i zameldowałem się na egzaminie. Był to pierwszy wypadek w Wieluniu, aby maturzysta zdawał egzamin w mundurze wojskowym. Zdawałem tylko przedmioty oblane, bo taki był zwyczaj, ale dano mi też szansę poprawienia ocen trójkowych z innych przedmiotów. Zrezygnowałem z tego.
Część pisemną zdałem dobrze. Na egzaminie ustnym język niemiecki poprawiłem na 4. Matematykę zdawało się przy trzech wystawionych tablicach, na których były już wypisane trzy zadania. Rozwiązanie jednego znaczyło 3, dwóch zadań 4, a trzech piątkę. Rozwiązałem wszystkie trzy zadania, ale ocenę maturalną otrzymałem 4. Nie mogłem już czekać na uroczyste rozdanie matur i bal maturalny, gdyż urlop się kończył. Musiałem wracać do pułku. Maturę wręczył mi z gratulacjami dyrektor Kołodziejczyk.
Dalsze losy kolegów i koleżanek z Wielunia w latach 30. XX wieku
(...) Drugi rok studiów w Warszawie zaliczyłem bez poprawki. Dostałem powołanie do wojska na ćwiczenia do Częstochowy. (...) Obejmowałem swój oddział na zbiórce pułku na placu koszarowym. Dowódca kompanii przedstawił nas żołnierzom. W drugim szeregu dostrzegłem ostrzyżoną głowę jakby znajomego szeregowca. Tak, nie ulegało wątpliwości, był to hrabia Stasio Łubiecki. Jakżeż nie spełniły się jego proroctwa z lat szkolnych, że pan po grzbiecie chamom będzie wchodził na konia. Staś kończył już służbę wojskową. Po zajęciach razem z Edkiem przywitaliśmy się ze Stasiem, ale dystans i dyscyplina musiała zostać utrzymana.
(...) Było to chyba w maju 1934 roku. Wracałem z wykładów do Meli i Zenona tramwajem ulicą Książęcą. Rozglądałem się, jak zwykle obserwując przechodniów. Zobaczyłem znajomą mi jakby postać, która pięła się pod górę. Poznałem ją natychmiast. Była to moja wymarzona i wyśniona Danusia! Straciłem z nią kontakt po wyjeździe z Wielunia do wojska. Wyskoczyłem z tramwaju, pobiegłem za nią. Nastąpiło bardzo serdeczne przywitanie, ale nie tylko. Mną spotkanie z gorącą moją miłością wstrząsnęło, odżyło dawne uczucie. Danusia również wydawała się zadowolona. W dodatku jeszcze wypiękniała. Skromne ubrania, ale gustowne. Zauważyłem nieco zniszczone, za duże buciki. Mieszkała czasowo w lokalu swojego dyrektora, który wyjeżdżając na urlop, powierzył jej opiekę nad mieszkaniem. Pracowała w jakiejś prywatnej firmie. Od tego dnia spotykaliśmy się prawie codziennie. Nosiła już inne nazwisko, gdyż ojciec jej zmienił z niewiadomych przyczyn.
(...) Pod koniec wakacji zjechała do Warszawy mama Danusi. Zamieszkały obie w nędznym, ciemnym, małym pokoju w oficynie domu na rogu Książęcej i Placu Trzech Krzyży. Mieściły się tam dwa łóżka żelazne, stolik, dwa taborety, miednica i mała szoferka. Było to więc jedno z najtańszych mieszkań. Proponowałem Danusi pożyczkę na lepsze mieszkanie – odmówiła. Muszę podkreślić, że Danusia chętnie korzystała z zaproszeń na obiady czy kolacje, ale nigdy nie chciała przyjąć grosza. Żyły bardzo oszczędnie i prezentów w formie ciastek, wędlin czy coś z ciuszków, nie odmawiały. Danusia nie miała koleżanek, nie była flirciarą, uczucia moje trzymała na wodzy. Wyczułem, że raz mi sprzyjała, innym razem utrzymywała mnie w dystansie. Jej mamę chyba podbiłem – radośnie witała mnie w domu.
Nowy Rok 1938
Po powrocie do Warszawy znów pobiegłem do Danusi ze spóźnionymi życzeniami noworocznymi i podarkami. 3 stycznia były imieniny Danusi. Uparłem się, że imieniny Danusi wyprawię ja. Zaprosiłem panie do Gastronoma, najlepszej wówczas restauracji w Warszawie. Ja pijakiem nie byłem, panie również nie piły, natomiast żarcie było takie, jakie kto sobie zażyczył. Obiad był późny, połączony z tańcami. Mama i Danusia dobrze tańczyły. Ja musiałem obtańcowywać obie panie. Przy wzniesionym toaście za zdrowie Danusi, orkiestra zagrała „sto lat” na moje życzenie. W czasie tego wieczora sama mama zapytała mnie, kiedy się wreszcie pobierzemy. Wyręczyła mnie w oświadczynach, a jednocześnie uznała mnie za narzeczonego. Danusia wykazała bierność – ani się tym nie ucieszyła, ani nie zmartwiła. To zauważyłem dobrze. Odpowiedziałem, że dawno o tym myślę, że to jest moje pragnienie, ale jestem jeszcze nieprzygotowany do małżeństwa, gdyż brak mi do tego warunków. Ja chcę wprowadzić Danusię jako swoją żonę do własnego, w pełni urządzonego mieszkania, a na to jeszcze mnie nie stać. Podałem też przykład Adka, który kupił własne mieszkanie na Dobrej za 35 000 zł. Taką sumą ja jeszcze nie rozporządzałem ani nie stać mnie było na urządzenie mieszkania. I tak zostało, byłem szczęśliwym narzeczonym pięknej Danusi.
Listopad 1939 – dwa miesiące po zbombardowaniu Wielunia
Zaglądałem do Warszawy, aby rozejrzeć się w sytuacji. Zwłaszcza szukałem spotkania z Danusią. Dom, w którym mieszkała w Wieluniu, był w gruzach. Któregoś dnia byłem w Warszawie wozem konnym. Sam powoziłem. Jechałem Aleją Zieleniecką. Z daleka zobaczyłem parę. Niemiec w mundurze kaprala, niski grubas, prowadził wyższą od siebie pannę. Tą panną była Danusia, szli pod rękę. Kiwnąłem jej głową, i ona mnie poznała. Było to nasze ostatnie spotkanie. Muszę przyznać, że byłem tym ogromnie zaskoczony, ale przyjąłem to bez rozpaczy czy żalu. Uznałem Danusię jako dno upodlenia.
W Warszawie spotkałem też swojego przyjaciela z lat szkolnych – Jurka Radzikowskiego. Bywał u mnie prawie codziennie. Doszło też do spotkania z ojcem Danusi. Znalazł mnie w aptece, gdyż wiedział, że ja tam pracowałem jeszcze przed wojną.
Ojciec Danusi powiedział mi kiedyś, że Danusia nadal mieszka w Warszawie i aktualnie jest w szpitalu Elżbietanek na Mokotowie. Życzyła sobie, abym ją odwiedził. Szpital ten był wówczas wyłącznie dla Niemców, więc odmówiłem wizyty.